- Niezadowolenie urzędników pojawi się z opóźnieniem. Ludzi popycha do działania bieda, a ta dopiero nadchodzi - mówi Robert Barabasz, przewodniczący NSZZ „Solidarność” w łódzkim urzędzie wojewódzkim.
W Sejmie został już uchwalony budżet na 2025 r. Podwyżki w budżetówce, w tym dla służby cywilnej, w przyszłym roku wyniosą 5 proc., czyli znacznie mniej, niż żądały organizacje związkowe. Służby mundurowe zapowiadają protesty, a urzędnicy siedzą cicho. Czy to znaczy, że pogodzili się z taką decyzją?
ikona lupy />
Robert Barabasz, przewodniczący NSZZ „Solidarność” w łódzkim urzędzie wojewódzkim / Materiały prasowe / fot. Wojtek Górski

Nie. Chyba nikt nie jest zadowolony z tak niskiego wzrostu płac w 2025 r. Tym bardziej że prognozowana jest w tym okresie wyższa inflacja. Członkowie korpusu służby cywilnej, którzy zajmują się obsługą administracji rządowej, nie mogą protestować, ponieważ pragmatyka zawodowa im tego zabrania. W efekcie nie możemy podejmować żadnych działań, które mogłyby zakłócić pracę urzędu. Nawet manifestacji przed urzędem nie możemy zorganizować w godzinach pracy, jedynie po południu. Policjanci i strażacy mają podobny problem z organizowaniem skutecznych protestów. Różnica jest taka, że oni i działające na ich rzecz związki zawodowe są bardziej skonsolidowani niż urzędnicy.

Czyli urzędnicy są strachliwi?

Urzędnicy nie są strachliwi. Jednak jako doświadczony związkowiec nie mogę wyprowadzić ludzi na ulicę, bo ponieśliby negatywne skutki takiego działania, łącznie ze zwolnieniem dyscyplinarnym. Jako działacz związkowy jestem chroniony prawnie i mógłbym się wybronić, ale członkowie naszej organizacji już nie… Prawo jest bezwzględne.

Ale pamiętam, jak swego czasu w skarbówce odgrażano się strajkiem włoskim, czyli powolnym i skrupulatnym wykonywaniem wszystkich zadań. A teraz mam wrażenie, że nikomu nic się nie chce...

Wszystko zależy od struktur związkowych, które np. w Solidarności są podzielone, jeśli chodzi o administrację rządową i samorządową. Komisja krajowa i jej prezydium nie są przychylne konsolidacji związków zawodowych. Przykro mi to mówić, ale tak jest.

Dlaczego?

Na przykład wystąpiłem z wnioskiem o powołanie krajowej sekcji urzędów wojewódzkich w ramach NSZZ „Solidarność”. Wydawało mi się, że to jest superinicjatywa, bo będzie się skupiała na interesach członków korpusu służby cywilnej zatrudnionych u poszczególnych wojewodów i w podległych im instytucjach. Te argumenty jednak nie przekonały naszych przełożonych. W efekcie mój wniosek został odrzucony. Z drugiej strony, mamy kilka organizacji działających w ramach Krajowej Sekcji NSZZ „Solidarność” Pracowników Administracji Rządowej i Samorządowej. Jednak, biorąc pod uwagę struktury urzędów wojewódzkich, ta sekcja nie działa na rzecz administracji rządowej.

Rzeczywiście trudno liczyć na walkę o interesy urzędników, skoro w związkach zawodowych nie ma wspólnego frontu w tej sprawie. To chyba ma wpływ też na to, że mało urzędników należy do związków.

Moja organizacja działająca na terenie łódzkiego urzędu wojewódzkiego jest jedną z największych, jeśli nie największą w tego typu urzędach. Wskaźnik przynależności związkowej oscyluje w okolicach 30 proc. pracowników.

A jakie są w ogóle nastroje płacowe wśród urzędników?

Z pewnością te 20 proc. podwyżki w tym roku dało się odczuć w urzędniczych portfelach. Panuje więc takie swego rodzaju uśpienie i pogodzenie się z tym, że w przyszłym roku nie będzie to te 20 proc., o które walczyliśmy, ani nawet 10 proc., bo przypuszczam, że tyle wielu by zadowoliło. Czekają nas jednak podwyżki cen, które skonsumują ten nasz tegoroczny wzrost płac. U mnie cena energii wzrośnie o 80 proc. Niezadowolenie urzędników pojawi się więc z opóźnieniem. Ludzi popycha do działania bieda, a ta dopiero nadchodzi.

W 2025 r. czeka nas mała rewolucja – ma być uruchomiony wreszcie portal elektroniczny Rekrutacja.gov.pl, który ma sprawić, że młodzi ludzie chętniej, bo bez zbędnej papierologii, będą zgłaszać się do pracy w administracji rządowej.

To są jakieś utopijne zapowiedzi i plany, bo co elektroniczny nabór może poprawić? Natomiast optymistyczne jest to, że już obecnie coraz więcej ludzi zgłasza się do konkursów. Oczywiście najczęściej nie są to jeszcze ci najlepsi kandydaci, jakich potrzebuje administracja.

Zgłaszają się, bo już nie rządzi PiS?

Nie. Zgłaszają się, bo gospodarka siada, a praca w administracji wciąż gwarantuje stabilność zatrudnienia. Wbrew temu, co opowiadają urzędnicy, sytuacja gospodarcza się pogarsza. Będzie coraz więcej bezrobotnych. Na tym może zyskać administracja.

Ale według danych GUS bezrobocie jest najniższe od 30 lat.

Nie chce mi się w to wierzyć do końca.

Nie ufa pan instytucji, jaką jest GUS?

Z pewnością dodatkowe wątpliwości budzi we mnie odwołanie wieloletniego prezesa GUS przez premiera. Nie wierzę politykom z żadnej opcji. Zawsze można pożonglować statystyką i poprzestawiać niektóre słupki. Być może fala danych o zwolnieniach dopiero napłynie do GUS. Niestety, 2025 r. będzie trudnym rokiem.

Dlaczego pan tak wątpi w inicjatywy pani Anity Noskowskiej-Piątkowskiej, obecnej szefowej służby cywilnej?

Powtarzałem to za PiS i powtarzam wciąż. Dla mnie stanowiska szefa służby cywilnej może nie być. Zwierzchnictwo nad służbą cywilną formalnie ma premier, a do jej obsługi czy przygotowania raz do roku statystyk w formie sprawozdania wystarczą zatrudnieni w departamencie służby cywilnej dyrektorzy i urzędnicy. Przykro mi to mówić, ale nie ma mowy o jakiejkolwiek naszej współpracy z szefową służby cywilnej. Przedostania szefowa, pani Claudia Torres-Bartyzel, też nam oznajmiła, że ona nie działa dla dobra pracowników, tylko jest organem premiera. To takie stanowisko do zrobienia konferencji lub sporządzenia jakiegoś raportu, który poprawiłby nastrój ekipie rządowej, w tym premierowi.

Czego poza podwyżkami urzędnicy oczekują od rządzących?

Przede wszystkim uproszczenia przepisów i sprawienia, że nie będzie można ich w dowolny sposób interpretować. Wszyscy eksperci podkreślają, że konieczna jest jednolita ustawa o służbie publicznej. Zgadzam się z tym, że zasady zatrudniania i wynagradzania w całej administracji powinny być jednolite. Problem w tym, że politycy ze wszystkich frakcji tylko przytakują, że takie zmiany są konieczne, i na tym dyskusja się kończy. Na razie te absurdalne przepisy, które pozwalają na zatrudnianie z dnia na dzień i to poza konkursem na stanowiskach dyrektorskich, podobają się władzy. Założę się, że oni tego nie zmienią. Nie obawiam się tego, że politycy proponują stanowiska urzędnicze znajomym politykom z niższego szczebla. Najbardziej szkodliwe jest to, że zatrudniają kolegów, koleżanki czy dalszą rodzinę. Te osoby w większości są niedoświadczone i trochę czasu upływa, zanim się nauczą pracy urzędniczej. Na początku nie mają pojęcia o robocie.

Czy wciąż jest tak w urzędach?

Z mojego podwórka mogę powiedzieć tylko tyle, że dokonano kilku dziwnych ruchów kadrowych, które budzą moje wątpliwości, ale nie wiem, według jakiego klucza. Nie mogę powiedzieć, że przyszedł ktoś politycznie zaangażowany. Niemniej jednak pierwszy przykład, jaki mi się nasuwa, to stanowisko dyrektor generalnej, która wcześniej kierowała zakładem liczącym ok. 50 osób. Obecnie kieruje urzędem, w którym pracuje ponad tysiąc osób, a jak do tego doliczymy administrację zespoloną, to mamy kolejne kilkaset. Muszę przyznać, że idzie jej to ciężko.

Dlaczego tak surowo ocenia pan tę osobę?

Jeśli słyszę, że człowiek odpowiedzialny za politykę kadrową zajmuje się doborem kawiarek lub kosze na śmieci mu się nie podobają, to wydaje się to zabawne i nie licuje z powagą tego stanowiska. Dodatkowo osoba, która kieruje takim zakładem i nie rozmawia z kierownikiem związku, to nie jest dla mnie najwybitniejsza postać na tym stanowisku.

A wojewodę też pan tak krytycznie ocenia?

Nie. Do główniej szefowej, czyli pani Doroty Ryl, wojewody łódzkiego, nie mam żadnych zastrzeżeń – ani do sposobu jej pracy, ani do zarządzania urzędem. Administracja zasługuje na fachowców na każdym szczeblu. Do zrealizowania tego celu trzeba dodatkowych środków. ©℗

Rozmawiał Artur Radwan