- Zniesienie obecnych limitów doprowadziłoby do zabetonowania lokalnych scen politycznych - mówi dr hab. Stefan Płażek, adwokat i adiunkt w Katedrze Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Tomasz Szymański, wiceminister spraw wewnętrznych i administracji, zapewnił podczas debaty w Senacie, że jego resort nie pracuje nad zniesieniem dwukadencyjności przy wyborze wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. Zaznaczył, że taka zmiana powinna zostać poprzedzona debatą z ekspertami i przedstawicielami samorządów. Sami zainteresowani są za zniesieniem ograniczenia. W Koalicji 15 października nie ma jednomyślności. A czy pan widzi argumenty za tym, aby powrócić do nieograniczonej w czasie możliwości piastowania stanowiska lokalnego włodarza wybranego w wyborach bezpośrednich?
ikona lupy />
dr hab. Stefan Płażek, adwokat i adiunkt w Katedrze Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego / Materiały prasowe / fot. Materiały Prasowe

Nie. Trzeba jednak zaznaczyć, że sprawa jest bardzo złożona. Osobiście byłem orędownikiem dwukadencyjności. Wielokrotnie podkreślałem taką potrzebę w swoich publikacjach. Mogę powiedzieć wprost, że jestem ojcem takiego rozwiązania i nadal tego ojcostwa się nie wypieram. Oczywiste jest jednak, że dwukadencyjność krzywdzi dobrych gospodarzy. Jako przykład można tu wskazać zmarłego już Tadeusza Ferenca, który przez niemal dwie dekady zbudował w pojedynkę pięknie działające i rozwijające się miasto Rzeszów. Do tego oczywiście potrzebował kilku kadencji. Niestety tacy włodarze są w mniejszości. Właściwie Ferenc i kropka. Być może krzywdzę taką opinią innych włodarzy, którzy też się angażują w swoją pracę, ale ja ich osobiście nie znam. O wiele więcej jest sytuacji, w których wójt, burmistrz lub prezydent miasta są złymi samorządowcami. Takie osoby dzięki wielokadencyjności skupiają się głównie na rozwijaniu swoich układów – przez urzędników i ich rodziny. Tak się działo przez lata w Krakowie, gdzie poprzedni włodarz przez wiele kadencji wychował sobie wiernych wyborców. Dwukadencyjność temu zapobiega. Dlatego uważam, że rezygnacja z obecnych rozwiązań doprowadziłaby do zabetonowania lokalnych scen politycznych. Z dwukadencyjności można byłoby zrezygnować tylko wtedy, gdyby pojawiły się przepisy, które skutecznie blokowałyby wykorzystywanie funkcji lokalnych włodarzy.

Co pan ma na myśli?

Na przykład zakaz wykorzystywania przez wójta jego pozycji, autorytetu czy mienia publicznego do osiągnięcia korzyści politycznych. Takich regulacji niestety nie ma. Dlatego dwukadencyjność powinna pozostać. Trzeba pamiętać, że dwie kadencje to aż 10, a nie – jak wcześniej – 8 lat pracy. Najwięksi prezydenci Krakowa, tacy jak np. Józef Dietl, Mikołaj Zyblikiewicz, pełnili funkcję przez dwie kadencje, a jednak przeszli do historii. Jeśli ktoś chce rzeczywiście zrobić coś dobrego dla miasta, to przez ten czas ma szansę się wykazać. Nikt nie potrzebuje 15 lat na rozbieg.

Od obecnej kadencji samorządu terytorialnego obowiązuje zakaz zasiadania wójtów, burmistrzów i prezydentów w spółkach państwowych i komunalnych. Związek Miast Polskich domaga się cofnięcia tego zakazu, wprowadzonego jeszcze przez Zjednoczoną Prawicę. Czy podziela pan ten postulat?

Takie rozwiązanie znalazło się w ustawie z 21 sierpnia 1997 r. o ograniczeniu prowadzenia działalności gospodarczej przez osoby pełniące funkcje publiczne. Mimo tej regulacji wciąż są możliwe nadużycia. W mojej ocenie ta ustawa w całości powinna trafić do kosza. Z jednej strony ogranicza przywileje dla samorządowców, z drugiej daje zielone światło tym, którzy w wątpliwy sposób zdobyli dyplom ukończenia MBA. Z jednej strony zamyka, a z drugiej otwiera furtki do nadużyć. Pojawia się pytanie, czy to jest ustawa antykorupcyjna, czy prokorupcyjna. W mojej ocenie to drugie określenie jest właściwsze. Jeśli samorządowcy chcą zasiadać w spółkach, powinni to robić wyłącznie nieodpłatnie, w ramach swoich obowiązków, aby dopilnować mienia i płynności finansowej gminy. Niedopuszczalna jest też dla mnie obecność lokalnego włodarza w radach nadzorczych w spółkach samorządowych w innym mieście. Wtedy automatycznie taka osoba zaniedbuje swoje obowiązki, do których została wybrana przez mieszkańców. Dlatego nie powinno być zgody na luzowanie obecnych rozwiązań.

Samorządy domagają się większej swobody i decentralizacji. W rezultacie chcą np. sami decydować o sieci szkół i ich likwidacji, bez wiążącej opinii kuratorium. Czy to dobry pomysł?

Decentralizacja powinna trafić w ręce lokalnej władzy ustawodawczej, czyli do rad gmin. Takich kompetencji nie może mieć wójt, który jest organem wykonawczym. Trzeba pamiętać, że sercem samorządów są rady, a nie lokalni włodarze. Wiele z nich jest w opozycji do wójta i patrzy mu na ręce. Wszystko musi być transparentne i zostać poddane debacie publicznej. Podobnie powinno być w kwestii likwidacji szkół, w których jest garstka uczniów. Trzeba tu zaznaczyć, że przy podejmowaniu takich decyzji kuratoria wydają negatywne opinie, bo kierują się dobrem nauczycieli. Niestety w obecnym systemie oświaty nie dobro ucznia, ale dobro nauczyciela jest najważniejsze. Ci jednak przez cały czas narzekają, a gdy odchodzą z pracy w szkole do innego zajęcia, okazuje się, że nie radzą sobie z nowymi wyzwaniami. Decyzje o likwidacji placówek oświatowych powinny więc podejmować rady gmin bez wiążącej opinii kuratoriów oświaty. ©℗

Rozmawiał Artur Radwan