Trudno o większe wypaczenie idei samorządności niż rozdawnictwo czeków. To klasyczny klientyzm: jesteś z nami, damy ci fundusze, a jak się stawiasz, to nie dostaniesz – mówi dr Marcin Sala-Szczypiński, dziekan Rady Okręgowej Izby Radców Prawnych w Krakowie.
Mamy w Polsce samorządy – terytorialne, zawodowe, gospodarcze. Ale czy mamy samorządność?
Niestety, samorządność w Polsce – we wszystkich wymiarach i obszarach - została mocno ograniczona. Stało się tak mimo powszechnej świadomości Polek i Polaków, że w ogromnej mierze właśnie samorządności zawdzięczamy wielki cywilizacyjny awans ostatnich dekad.
Dlaczego samorządność jest kryzysie?
Wynika to głównie z ułomnej natury ludzkiej, w pierwszym rzędzie – z dążenia tych, którym udało się objąć jakąś funkcję, do umacniania swojej władzy i rozprzestrzeniania jej na nowe obszary. W ostatnich latach przykład szedł, niestety, z samej góry.
Mieliśmy skończyć z rzekomo jałowymi dyskusjami prowadzącymi do imposybilizmu.
Sprawczość i skuteczność to nośne hasła, ale w efekcie w miejsce samorządu zaczęły nam wyrastać małe lub większe dyktatury, a samorządność, oparta na konstytucyjnej zasadzie pomocniczości, która po 1990 r. napędzała rozwój małych ojczyzn, zaczęła się nam zwijać. Pandemia COVID-19 wzmocniła tendencje do centralizowania wszystkiego. Było to poniekąd zrozumiałe, bo w tak ciężkim kryzysie trzeba podejmować szybkie decyzje, jak na wojnie. Niestety, po ustąpieniu zarazy wektor zmian pozostał ten sam. Odczuliśmy to zarówno za poziomie wspólnot lokalnych, jak i samorządów zawodowych, w tym naszego, radcowskiego.
Co w tym złego?
Zapisana w preambule zasada pomocniczości zakłada, że każda wspólnota i grupa obywateli powinna mieć prawo decydowania o własnych sprawach na możliwie najniższym szczeblu. Wręcz banalne wydaje się stwierdzenie, że np. mieszkańcy dzielnicy Krakowa mają dużo lepsze rozeznanie w swoich potrzebach i problemach niż minister czy premier. Przysłowiowe dziury w drodze czy brak miejsc w żłobkach to nie jest temat dla centrali. Podobnie członkowie samorządów zawodowych najlepiej znają specyfikę i potrzeby swojej wspólnoty i powinni móc się realnie „samo rządzić”.
Formalnie władza centralna wcale nie dokonała zamachu na samorządy: kwestie, o których pan wspomniał, pozostały w ich gestii.
Kluczowe jest tutaj określenie „formalnie”. Aby decydować o sobie, trzeba mieć – po pierwsze – demokratyczne narzędzia, dzięki którym w organach danej wspólnoty czy grupy zawodowej zasiadają osoby kompetentne i zarazem reprezentatywne. Równie istotne są środki. Tymczasem w przypadku samorządów terytorialnych pula pieniędzy była w ostatnich latach mocno ograniczana.
Przecież nigdy w historii władza centralna nie jeździła tak intensywnie po Polsce powiatowej wręczając czeki. We wsiach i miasteczkach zaroiło się od tablic, ile pieniędzy dał rząd.
Trudno o większe wypaczenie idei samorządności niż rozdawnictwo czeków. Władza centralna tak zmieniła system podatkowy, że samorządy utraciły środki własne, dzięki którym mogły wcześniej realizować inwestycje i inne zadania ważne dla lokalnych społeczności. Te pieniądze trafiły do rządu, który zaczął ich używać do obłaskawiania społeczności bliskich politycznie i ideowo, a karania tych mniej zaprzyjaźnionych. To klasyczny klientyzm: jesteś z nami, jesteś grzeczny, damy ci fundusze, jeśli się stawiasz – nie dostaniesz. Dobre intencje są zawsze odwrotnie proporcjonalne do wielkości planszy z czekiem.
A jak to powinno wyglądać?
Władza centralna ma – wynikający wprost z konstytucji - obowiązek zagwarantowania samorządom takiego poziomu finansowania, by mogły one realizować swoje zadania bez niczyjej łaski, a zwłaszcza - bez cyrku z czekami. Ma się to odbywać przede wszystkim poprzez sprawiedliwy udział we wpływach z podatków. Nie może być tak, że prawidłowe funkcjonowanie i rozwój lokalnych wspólnot zależy od tego, czy wójt jest z takiej czy innej partii, albo lubi się z jakimś ministrem. Ta patologia wynika z faktu, że centralna polityka partyjna wdarła się nam do samorządów. Ja bym wolał, żeby wielkie partie zostawiły pieniądze w miastach i gminach, zamiast zabierać i potem je łaskawie rozdawać.
Ale dawanie jest fajne!
Owszem, niektórym wyborcom się podoba. Ale przestałoby, gdyby każdy z nas uświadomił sobie, na czym polega ten zwodniczy mechanizm. Niech każdy sobie wyobrazi, że pracodawca, albo świadczeniobiorca, np. ZUS, przelewa mu na konto tylko połowę należnego wynagrodzenia lub świadczenia, a z drugą połową przyjeżdża dopiero po pewnym czasie – albo i nie – traktując ją jako nagrodę „za bycie grzecznym”…
A czy ludzie władzy nie mają ciągotek do tworzenia takiego patologicznego systemu dlatego, że w regionach i wielu miejscowościach zasady gry wyznaczają zawodowi politycy?
Właśnie tak uważam. Widzę, że wielu zawodowych polityków oderwało się od tego, co naprawdę ważne dla mieszkańców, ponieważ kierują się innymi wartościami i stawiają sobie inne cele niż większość wspólnoty. Chodzi generalnie o zdobycie lub utrzymanie władzy - sukces w tym obszarze jest miarą skuteczności. Dlatego uważam, że zdrowy samorząd terytorialny powinien stanowić możliwie szeroką reprezentację jak największej liczby lokalnych środowisk – nauczycieli, przedsiębiorców, prawników, pracowników opieki zdrowotnej itd.
Ruchów miejskich czy ekologicznych też?
Oczywiście! Lepiej, by ich głos wybrzmiewał na sesji rady gminy niż pod oknami magistratu. Myśmy mieli dość dobrze reprezentowane społeczeństwo w samorządach na początku polskiej samorządności, warto do tej idei i praktyki powrócić. Obywatele muszą odzyskać poczucie, że naprawdę współdecydują o swoich sprawach. Tego poczucia dziś brak.
Wspomniał pan, że centralistyczne tendencje objawiły się także w samorządzie radcowskim. W jaki sposób?
To się stało w kilku obszarach, na kilku poziomach. Najbardziej dojmujące dla mnie było to, że w wyborach do organów samorządu przestały się liczyć merytoryczne kompetencje, a pierwszoplanowe stało się to, ile masz szabel lub czyją jesteś szablą. O stanowisku zaczęło decydować to, czy jesteś w stanie zapewnić poparcie konkretnym osobom. Zawsze uważałem, że pełnienie funkcji w samorządzie nie wiąże się z posiadaniem władzy, tylko realizowaniem misji w interesie ogółu. Niestety, takie myślenie znalazło się w ostatnich latach w defensywie, a zwyciężyło w centrali naszego samorządu upojenie władzą prowadzące do stopniowego oderwania od rzeczywistości. To rzutowało na relacje wewnątrz i na zewnątrz.
Jak?
Niestety, z przykrością zauważam – i wiele koleżanek i wielu kolegów ocenia to podobnie – że nasz samorząd, mówiąc eufemistycznie, okazał się bardzo powściągliwy w wyrażaniu dezaprobaty wobec oczywistego zjawiska psucia prawa i deprecjonowania wymiaru sprawiedliwości.
Wy, jako OIRP w Krakowie, jasno krytykowaliście to zjawisko, protestowaliście.
Tak, ale byliśmy w tym mocno osamotnieni. Co gorsza, w tym samym czasie część naszych kolegów wręcz wspierała ów szkodliwy proces. Sędzia Włodzimierz Wróbel zauważył, że upadek każdego systemu prawnego wymaga asysty prawników przy jego rozmontowywaniu. Ja się z tym w pełni zgadzam. I mocno ubolewam, że osoby z naszego środowiska, często wcześniej szanowane, o silnej pozycji w samorządzie, zaangażowały się w ów demontaż, obejmując w kontrowersyjnych okolicznościach wątpliwe funkcje. To tym smutniejsze, że nie można im zarzucić braku wiedzy. Czyli miały pełną świadomość tego, co robią, a zapewne i krytycznej oceny, z jaką te działania spotykają się w środowisku radcowskim.
Ta ocena nie miała jednak znaczenia?
Nie, ponieważ, jak wspomniałem, doszło w naszym samorządzie do niezdrowej koncentracji władzy. Wraz koleżankami i kolegami postulowałem od dawna wprowadzenie zakazu łączenia funkcji. Bezskutecznie. No i mamy sytuację, w której prezes Krajowej Rady jednocześnie pełni funkcję wicedziekana w największej izbie w Warszawie. W moim przekonaniu świadczy to o chęci zachowania kontroli i utrzymania pełni władzy.
Część rozwiązań proponowano pod hasłem usprawnienia czy ujednolicenia różnych kwestii.
Owszem. Służyć temu miało m.in. wprowadzenie centralnych egzaminów próbnych na aplikacji radcowskiej. A to tylko przykład. Pierwszy raz w historii poczuliśmy tak silną odgórną presję świadczącą o tym, że centralna władza w Warszawie chce ingerować we wszystko. Spotkało się to z głosami sprzeciwu, nawet w stylu ewidentnie Rejtanowskim, ale nie powstrzymało postępującego procesu psucia samorządu i erozji samorządności.
Co dalej?
Ukształtował się podział na dwie grupy: tych, którzy odnoszą korzyści z funkcjonowania w organach samorządu - w postaci ryczałtów, określonych zleceń (np. na prowadzenie zajęć dydaktycznych) itd., oraz tych, którzy w ogóle przestali się interesować życiem samorządu, bo zdali sobie sprawę, że nie mają żadnego wpływu. W gronie tych drugich dominują ci, którzy chcą opłacić składki i mieć święty spokój. Wcale im się nie dziwię. Nie brakuje jednak osób realnie zafrasowanych o los samorządu i samorządności. Nadzieję dało im – także mnie – to, co wydarzyło się 15 października 2023 r. na poziomie polityki krajowej. Nowa koalicja zapowiedziała odbudowę praworządności i powrót do idei samorządności. Samorządy mają być wzmacniane. Liczę na to, że również w samorządzie radcowskich rozpocznie się taki proces. Oczywiście, staramy się wspólnie z koleżankami i kolegami inicjować go i wspierać.
Czy sądzi pan, że zmiana na poziomie polityki krajowej świadczy o wykształceniu się nowego prodemokratycznego i prosamorządowego ruchu, czy też raczej mieliśmy tu do czynienia z klasyczną mobilizacją ludzi będących na „nie”?
Bardzo chciałbym wierzyć, że to pierwsze, ale rozum podpowiada mi raczej drugą odpowiedź. Ludzie wykrzyczeli przy urnach, że mają dość. Całą sztuką teraz powinno być wykorzystanie energii tego zrywu do napędzania pozytywnych działań, uruchomienia zmian zmierzających do decentralizacji i wzmacniania samorządu. Owszem, jak wielu mam wrażenie, że to się rozmywa, ponieważ proces przywracania praworządności napotyka na silny opór sprawców chaosu odzianych w szaty obrońców konstytucji oraz symetrystów nie widzących różnicy między działaniami służącymi naprawie systemu prawnego a tymi, które prowadziły do jego psucia. Cieszę się, że mamy w Polsce tak szybko kolejne wybory…
Dlaczego?
Mówiąc najprościej: płyniemy wciąż na fali pewnego entuzjazmu, wiary w to, że da się odwrócić wektor niedobrych zmian dokonanych w ostatnich latach. Nie tracimy motywacji, a jednocześnie zyskaliśmy już krytyczne spojrzenie na to, co jest robione i jak, co da się zreformować szybko, a co wymaga większej determinacji i cierpliwości.
Jesteśmy w stanie odbudować samorządność?
Wierzę, że tak. Codziennie spotykam ludzi, którym – jak mnie – bardzo na tym zależy, bo wiedzą, jak to jest ważne dla naszego rozwoju, poziomu i jakości życia. Ważne jest też, by odzyskać dla demokracji i samorządności wszystkich tych, którzy w ostatnich latach poczuli zniechęcenie i zaczęli uprawiać różne formy eskapizmu od polityki i zaangażowania, również na poziomie gminy, również na poziomie samorządu zawodowego. To niełatwe, bo dla części ludzi ucieczka od decydowania o sobie jest ucieczką od brzemienia, obowiązku. Mieszkam na nowym osiedlu, zasiedlonym dosłownie dwa lata temu, i mogę obserwować z bliska, jak to wygląda: jedni bardzo się angażują, chcąc współkształtować nasze wspólne miejsce na Ziemi, a innym jest to zupełnie obojętne. Marzy mi się powszechna świadomość faktu, że takie zdawanie się na decyzje kogoś innego, choć wygodne, otwiera drogę wszelkiej maści dyktatorom. Musimy ich powstrzymać, byśmy mogli sami decydować, co dla nas dobre.
Organizator: