Sprowadzanie dyskusji i opinii o systemie oświaty w Polsce wyłącznie do kwestii związanej z Kartą nauczyciela to zawężenie tematu, które nie pozwala dostrzec innych, równie istotnych problemów trawiących polską szkołę - pisze Mariusz Krystian, wójt Gminy Spytkowice.

Funkcjonowanie oświaty znam z każdej strony. Przez osiem lat byłem nauczycielem. Jestem rodzicem, którego dzieci uczęszczają do szkół publicznych. W końcu, jestem też wójtem gminy Spytkowice w powiecie wadowickim, która jest organem prowadzącym dla pięciu szkół podstawowych i przedszkoli. Proszę mi wierzyć, takie spojrzenie daje komfort oceny i większy obiektywizm w analizowaniu problemów naszego systemu edukacji.

Podstawowa konkluzja, jaka mi się nasuwa, jest następująca: żadna ze stron oświatowego stołu nie jest szczera, a podnoszone przez nią argumenty tak naprawdę mają na celu obronę własnych interesów. Oczywiście wszyscy powołują się na dobro dziecka. Nikt jednak nie określił dokładnie i obiektywnie, na czym miałoby ono polegać. Obserwując różnego rodzaju debaty o polskiej szkole, można wysunąć wniosek, że każdy pojmuje je inaczej i utożsamia z własnym interesem.

Duch przeszłości

Moje rozważania jednak rozpocznę mimo wszystko od Karty nauczyciela, ponieważ uważam za absolutny skandal, że po ponad 30 latach istnienia wolnej III Rzeczpospolitej ten relikt stanu wojennego wciąż istnieje. Żeby było jasne – nie domagam się likwidacji wszystkich branżowych przywilejów nauczycieli. Nieuczciwa jest bowiem próba wtłoczenia tej grupy zawodowej w regulacje wynikające z kodeksu pracy. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że nauczyciel to zawód zaufania społecznego, niezwykle istotny dla prawidłowego funkcjonowania państwa i narodu, dlatego powinien być wzięty pod szczególną ochronę i opiekę. I właśnie dlatego potrzebna jest nowa pragmatyka służbowa dla tej grupy zawodowej, bo ta obecna po prostu nie odpowiada wyzwaniom współczesności. W mojej ocenie nauczycielską grupę zawodową należałoby włączyć do korpusu służby cywilnej, pozostawiając niektóre, jasno określone uprawnienia płacowe. Powinny one zawierać część gwarantowaną oraz wyraźnie oddzieloną i zaznaczoną część opartą na wynikach nauczania oraz całorocznym za angażowaniu na rzecz środowiska lokalnego.

Właściwe byłoby przyznawanie subwencji nie na ucznia, ale na etat nauczycielski albo – co według mnie jest najlepszym rozwiązaniem – przejęcie płatności pensji nauczycieli przez państwo. Samorządy natomiast mogłyby odpowiadać za utrzymywanie budynków i innej przyszkolnej infrastruktury

Trzeba również jasno powiedzieć, że należałoby dążyć do likwidacji awansu zawodowego nauczycieli. Przerodził się on w biurokratyczny spektakl, który niewiele wnosi do podnoszenia jakości pracy szkoły, a zapełnia jedynie i tak już zatłoczone półki szkolnych archiwów. Aby to zmienić, potrzebne jest wzmocnienie roli dyrektora, danie mu większych uprawnień, także w kwestii możliwości oceny pracownika. Potrzebne byłoby także wprowadzenie kadencyjności dyrektorów, na wzór wójtów i burmistrzów. Wiem, że to kontrowersyjny postulat, ale uważam, że taki model zarządzania przyniósłby korzyści dla całego systemu.

Kto płaci, a kto określa

Kolejna strona oświatowego systemu to władze centralne. Wprowadzając obowiązujący od ponad 20 lat model finansowania oświaty, popełniono fatalny w skutkach błąd. W największym uproszczeniu można go przedstawić w następujący sposób: kto inny płaci za utrzymanie systemu, a kto inny określa, w jakiej wysokości mają to być wydatki. Od razu uprzedzam krytyków – wiem oczywiście, że samorządy otrzymują subwencje oświatową. Ale problem polega właśnie na tym, że to państwo określa składniki wynagrodzenia nauczycieli, a płatnikiem są samorządy. I nie zmieni tego przekonywanie, że subwencja wrasta...

Co z tego, skoro ten wzrost został zredukowany przez spadek liczby uczniów w szkołach związany z kryzysem demograficznym i dotkliwym, zwłaszcza dla wielu samorządów wiejskich, ujemnym saldem migracji? Dlatego właściwsze byłoby przyznawanie subwencji nie na ucznia, ale na etat nauczycielski albo – co według mnie jest najlepszym rozwiązaniem – przejęcie płatności pensji nauczycieli przez państwo. Samorządy natomiast mogłyby odpowiadać za utrzymanie budynków i innej przyszkolnej infrastruktury.

Wartość dodana

Nie bez winy są również samorządy. W dyskusji publicznej dotyczącej oświaty słychać jedynie wydźwięk ekonomiczny samorządowych wypowiedzi. Mam tu na myśli wartość dodaną edukacji, dzięki której nasze społeczności lepiej się rozwijają i funkcjonują. Zbyt często ci sami wójtowie źle wybierają rodzaj realizowanych inwestycji, stawiając swoiste pomniki swej władzy, zamiast realizować zadania służące rozwojowi usług publicznych, takich jak: komunikacja, tworzenie żłobków, przedszkoli czy domów seniora. Dzięki temu można byłoby ograniczyć lub wręcz zniwelować złe skutki sytuacji demograficznej i odwrócić negatywny trend migracyjny. Wielu z nas niestety tego nie robi, skupiając się na krytyce, zwłaszcza strony rządowej, bo to przecież jest najprostsze i najłatwiejsze.

Rodzicielskie naciski

Kolejny element tych edukacyjnych puzzli to rodzice, którzy zbyt często są bierni i wręcz podporządkowują się nauczycielom oraz dyrektorom szkół. Nie zauważają na przykład, że sprzeciwiając się ślepo reorganizacji sieci szkolnej w danej gminie, tak naprawdę skazują dzieci na naukę w placówkach bez sal gimnastycznych, świetlic, kuchni i bibliotek, których dla 20–30 dzieci nikt przecież nie wybuduje. Powstają komitety protestacyjne, są zbierane podpisy poparcia itp. W rezultacie takie szkoły często pozostają, rodzice i nauczyciele wydają się zadowoleni (zwłaszcza nauczyciele), a dzieci skutki tych decyzji odczuwają w momencie przejścia do szkół średnich, w których nagle znajdują się w 30-osobowych klasach i muszą funkcjonować w środowisku i okolicznościach, których dotąd nie znały. Proszę mi wierzyć, że z doświadczenia nauczycielskiego i rodzicielskiego wiem, iż niewielu z tej sytuacji potrafi wyjść obronną ręką...

Za, a nawet przeciw

Trudno pominąć w tych rozważaniach kwestię nauczycieli i związków zawodowych. Niestety zbyt często można odnieść wrażenie, że wszelki ich sprzeciw wobec zmian w oświacie opiera się na doskonale znanej zasadzie: „Żeby było tak, jak było...”. Tak dla przykładu: kiedy wprowadzano gimnazja do naszego systemu oświaty Związek Nauczycielstwa Polskiego (ZNP) był przeciw, gdy je likwidowano, też był przeciw. Tak naprawdę to sami nauczyciele powinni być zainteresowani zróżnicowaniem płac. Dzięki temu ci lepsi mogliby zarobić dużo więcej. To sami nauczyciele powinni być zainteresowani likwidacją 18-godzinnego pensum, bo przecież to fikcja, którą potwierdzam moim nauczycielskim doświadczeniem.

I na koniec serce systemu, czyli uczeń. Mam nieodparte wrażenie, że jest na ustach wszystkich, ale już chyba nikomu tak naprawdę o niego nie chodzi...©℗