Na I turę wydamy grubo ponad 300 mln zł. Założono, że przy elekcji będzie pracować prawie pół miliona ludzi – mniej więcej dwa razy tyle co cztery lata temu. Przy poprzednich wyborach nie spodziewano się organizacyjnego blamażu, a jednak do niego doszło. Jak będzie tym razem?

Czy inny rozdział zadań i armia urzędników spowodują, że wszystko wyjdzie wzorowo? Niewykluczone. Choć na razie jest obawa, czy uda się skompletować chętnych do pracy przy wyborach. Państwowa Komisja Wyborcza już obniża wymagania, wydając kolejne uchwały, które nie mają oparcia w kodeksie wyborczym. A jej szef mówi wprost, że z rekrutacją są problemy. Do tego dochodzi nie najlepsza współpraca samorządów z urzędnikami wyborczymi. I pytanie – czy są oni merytorycznie przygotowani do pracy.

Za mało chętnych do pracy

Na czas wyborów funkcjonują – poza PKW – jeszcze dwa rodzaje komisji wyborczych: terytorialne i obwodowe. Te pierwsze miały zostać powołane do 11 września. Zgodnie z założeniem powinno w nich pracować kilka tysięcy osób – po 9 w każdej komisji terytorialnej. Ale są z tym problemy. – Ludzi rzeczywiście brakuje, dlatego podjęliśmy uchwałę zezwalającą na obniżenie minimalnego składu terytorialnej komisji wyborczej do 5 osób, mimo że sam kodeks wyborczy nie przewiduje wprost takiej możliwości. Zaleciliśmy jednak komisarzom wyborczym, by w miarę możliwości uzupełniali te składy aż do I tury wyborów – mówi Wojciech Hermeliński, przewodniczący Państwowej Komisji Wyborczej.

Jak wyjaśnia jeden z naszych rozmówców z KBW, jeśli przeprowadzenie wyborów jest zagrożone, to najwyższy organ wyborczy musi podjąć działania, nawet jeśli to wykracza poza delegację ustawową. – Kodeks wyborczy jest specyficznym tworem, mnóstwo przepisów jest ogólnikowych lub wręcz nieprzystających do rzeczywistości. Dlatego w dużej mierze wszystko opiera się na kazuistyce czy interpretacjach PKW – wskazuje.

Do zadań komisji terytorialnych należy m.in. rejestrowanie kandydatów na radnych. Ta praca już powinna się rozpocząć, bo listy chętnych zostały zamknięte 17 września. Oprócz tego komisje zajmują się drukowaniem obwieszczeń wyborczych, rozpatrywaniem skarg na działalność obwodowych komisji wyborczych czy przesłaniem wyników głosowania komisarzowi wyborczemu.

Działalności nie rozpoczęły jeszcze obwodowe komisje wyborcze, czyli te, które funkcjonują w lokalach wyborczych. Dziś bowiem kończy się rekrutacja chętnych do pracy. Przy czym nowy kodeks wyborczy wprowadza dwa odrębne ciała na tym poziomie – komisje ds. przeprowadzenia głosowania i komisje do ustalenia wyników głosowania. Potrzeba więc dużo więcej ludzi do pracy niż przed czterema laty. W kraju jest ponad 27 tys. obwodów głosowania, a każda komisja potrzebuje 9-osobowego składu (lub minimum pięciu osób, jeśli będzie problem ze znalezieniem chętnych). To oznacza, że w docelowym modelu trzeba będzie zrekrutować ponad 480 tys. osób (patrz wywiad z Anną Godzwon). PKW potwierdza te liczby, choć wskazuje, że dziś nie jest w stanie podać cząstkowych danych dotyczących liczby zgłoszeń do pracy w obwodowych komisjach wyborczych.

Czy składy wszystkich tych komisji uda się skompletować? Odpowiedź poznamy dopiero w kolejnych dniach. Ale jeśli głównym kryterium jest to finansowe, to faktycznie może być problem, bo zarobki nie są specjalnie zachęcające – to 300 zł dla zwykłego członka tego gremium. Kłopoty z rekrutacją były już cztery lata temu, a przecież wówczas potrzeba było o połowę mniej ludzi, gdyż funkcjonował tylko jeden rodzaj komisji obwodowych. – Były przypadki, że ktoś zgłaszał się do prac w komisji wyborczej, a potem się dowiadywał, że to nie jest praca na jedną noc, i rezygnował. Inna sprawa, że część komitetów wstrzymywała się z wystawianiem chętnych, bo wolała ich zgłosić do obwodowych komisji, które wydają karty wyborcom i przeliczają głosy – twierdzi nasze źródło w KBW.

Pluralizm? Niestety nie wszędzie

Generalna zasada dotycząca tworzenia składów komisji, zarówno terytorialnych, jak i obwodowych – wynikająca z nowego kodeksu wyborczego – zakłada, że 6 na 9 miejsc przynależnych będzie komitetom partyjnym lub koalicji partii politycznych. Ale tylko tym, które w ostatnich wyborach do sejmiku województwa samodzielnie utworzyły komitet wyborczy, uzyskały mandat lub mandaty w danym województwie lub w ostatnich wyborach do Sejmu samodzielnie utworzyły komitet wyborczy, który uzyskał mandat lub mandaty. W związku z tym w praktyce tylko PiS i PSL mają zagwarantowane miejsca w komisjach wyborczych, o ile wskażą swoich ludzi. O pozostałe miejsca powalczą pozostałe komitety, nierzadko w drodze publicznego losowania (gdy miejsc w komisji jest mniej niż zgłoszonych osób).

Im mniej miejsc zapełnią partie polityczne, tym bardziej skorzystają na tym bezpartyjne komitety. Ten mechanizm miał zapewnić pluralizm w komisjach. Jak wyszło w praktyce? Możemy to zweryfikować na przykładzie składów terytorialnych komisji wyborczych. I tak, w gminnej komisji wyborczej w Dobrej Szczecińskiej, co prawda, udało się powołać pełen 9-osobowy skład, ale aż 7 miejsc zajmują tam przedstawiciele jednego komitetu (KWW Teresa Dera). Jedno miejsce przypadło reprezentantowi PiS, a kolejne – osobie wyznaczonej przez Koalicję Obywatelską Platformy i Nowoczesnej. Inny przykład – gminna komisja wyborcza w Jadowie, gdzie 5 na 9 miejsc zajęli przedstawiciele komitetu wyborczego „Mazowiecka Wspólnota Samorządowa”. To jednak przypadki, gdy większość miejsc wzięły lokalne komitety wyborcze wyborców. Ale zdarzyło się tak, że skład zdominowali reprezentanci partii politycznych. Tak stało się w miejskiej komisji wyborczej w Pucku, gdzie 6 na 9 miejsc mają osoby z komitetu PiS. Jedno miejsce otrzymał lokalny komitet, a pozostałymi dwoma miejscami podzieliła się Koalicja Obywatelska PO-N oraz PSL. Niewiele dalej, bo w Redzie, PiS ma aż 7 na 9 członków w miejskiej komisji. Oczywiście wyraźna dominacja partii rządzącej nie jest powszechna. Czasami przewagę zyskiwała Koalicja Obywatelska PO-N. Przykładowo w gminnej komisji wyborczej w Dębnicy Kaszubskiej na 9 miejsc zdobyła 4. Jedno miejsce wziął z kolei PSL, a resztę – lokalne komitety. Zabrakło reprezentanta PiS. Szef PKW Wojciech Hermeliński tłumaczy nam, że to nie tyle efekt politycznych manipulacji, ile problemy z rekrutacją chętnych do pracy w komisjach.

Dziennik Gazeta Prawna

Kontrowersje budzi także to, kto w ogóle może zasiąść w komisjach wyborczych, a kto nie. Kwestia ta nie jest wprost uregulowana w jednym przepisie. Regulacje są porozrzucane w całym kodeksie wyborczym. I tak np. art. 153 par. 1 i 2 mówi, że nie mogą w nich zasiadać kandydaci w wyborach, komisarze wyborczy, pełnomocnicy wyborczy i finansowi, urzędnicy wyborczy oraz mężowie zaufania. Z kolei art. 184 par. 1 ust. 2a wskazuje, że nie mogą to też być krewni kandydata, np. małżonek, dzieci, wnuki, rodzice.

PKW uznała jednak, że w pewnych przypadkach odstępstwa od ustawowych zasad są możliwe. Tak przynajmniej wynika z pisma, jakie 10 września szef PKW Wojciech Hermeliński rozesłał do komisarzy wyborczych. Wskazuje on, że takie osoby, jak małżonek kandydata, jego wstępni, zstępni czy rodzeństwo, mogą zasiadać w komisjach, ale na obszarze innej jednostki samorządu terytorialnego niż ta, w której kandydują osoby spokrewnione, albo tej samej jednostki – pod warunkiem, że obwodowa komisja wyborcza nie jest właściwa dla okręgu wyborczego, w którym kandyduje osoba spokrewniona. Wojciech Hermeliński wyjaśnił nam, że do PKW wpływało bardzo dużo skarg z pytaniami, dlaczego nie można pracować w komisji wyborczej, np. w Katowicach, gdy ktoś z rodziny kandyduje w zupełnie innym mieście, np. w Warszawie. – Uznaliśmy, że przepisy są w tym zakresie zbyt rygorystyczne. Nie chcieliśmy, by stanowiły kolejną barierę w rekrutowaniu ludzi do pracy w komisjach – powiedział szef PKW. Zastrzega jednak, że to odstępstwo nie dotyczy sytuacji, gdy kandydat, będący członkiem naszej rodziny, kandyduje na wójta, burmistrza lub prezydenta miasta w danej gminie.