Nie bójcie się, nawet jak Bruksela przegłosuje tę umowę, to Polska jej nie ratyfikuje – mieli zapewniać producentów rolnych przedstawiciele Ministerstwa Rolnictwa. Chodzi oczywiście o umowę handlową między UE a piątką krajów Ameryki Południowej z grupy Mercosur. Tyle że w przypadku tego porozumienia finalny głos ma Bruksela, a państwa członkowskie muszą się dostosować do jej decyzji. Twarda deklaracja premiera Donalda Tuska, że Warszawa będzie głosować przeciw porozumieniu, jest ledwie promykiem nadziei dla środowisk rolniczych. Veta postawić się nie da.
Kluczowe jest więc formowanie koalicji państw członkowskich, które wspólnie będą miały wystarczającą siłę, by umowę z Mercosurem zatrzymać. – Trwają działania dyplomatyczne, żeby zbudować mniejszość, która zablokuje tego typu rozwiązanie. Oczywiście nie będzie o to łatwo – stwierdza wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, prezes PSL.
Mniejszość blokująca musi się składać z minimum czterech stolic reprezentujących co najmniej 35 proc. obywateli UE. Swój sprzeciw już wyraziły Polska, Francja, Irlandia i Austria. Ale to za mało
Mniejszość blokująca musi składać się z minimum czterech stolic reprezentujących co najmniej 35 proc. obywateli UE. Swój sprzeciw już wyraziły dwa duże kraje członkowskie – Polska i Francja, oraz dwa mniejsze – Irlandia i Austria. To jednak wciąż za mało. Korzystając z terminologii amerykańskiej, kluczowe będą decyzje „swing states”, którymi obecnie wydają się Rumunia, Portugalia, Słowacja i Węgry. Raczej jasne jest natomiast stanowisko Niemiec. Lider największej unijnej gospodarki Olaf Scholz podczas niedawnego szczytu w brazylijskim Rio przekonywał, że dalsze opóźnienia w podpisywaniu umowy „zaszkodziłyby reputacji UE jako partnera handlowego”. W każdym razie z pewnością zaszkodziłyby proeksportowej i napędzanej przetwórstwem przemysłowym gospodarce niemieckiej, bo oczywiste jest, że Berlin będzie głównym beneficjentem szerokiego otwarcia tras handlowych między zainteresowanymi kontynentami. Z południowego zachodu przez Atlantyk będą bowiem płynąć tanie surowce – nie tylko rolne – które niemieckie fabryki z apetytem zamienią w finalne dobra, doliczając oczywiście przy dalszej sprzedaży odpowiedni narzut. W przeciwnym kierunku popłyną kontenery wypakowane towarami (rzecz jasna również niemieckimi), na które swoje portfele szeroko otworzy niemal 300 mln konsumentów z Argentyny, Boliwii, Brazylii, Paragwaju i Urugwaju. Trudno więc się dziwić Scholzowi. Stanowiska władz w Berlinie nie zmienią zapewne planowane na ten tydzień protesty farmerów. Niemieckie rolnictwo, podobnie jak choćby holenderskie, w dużej mierze opiera się przecież na przetwórstwie, więc wielu tamtejszych producentów rolnych, zamiast stać na barykadach, raczej zaciera ręce na myśl o tanich półproduktach.
A Polscy rolnicy? – Ukraina była dla nas nauczką – podkreślają. Pełne otwarcie rynku unijnego na tanie produkty rolne z Ukrainy skutkowało wielomiesięcznymi, głośnymi pikietami. Rządząca KO teraz ich nie potrzebuje, bo głos wsi może rezonować podczas kampanii prezydenckiej. Choć więc umowa liberalizująca zasady handlu między 27 krajami Europy i 5 krajami Ameryki Południowej dotyczy wielu gałęzi gospodarki, to Tusk – wspominając o zagrożeniu dla polskiej produkcji drobiowej – wysłał rolnikom sygnał, że umowie się sprzeciwia w trosce o nich. A przy okazji w trosce o wynik wyborów prezydenckich. ©℗