Nierozwiązane problemy na rynku rolnym mogą mieć realny wpływ na przesunięcia elektoratów pomiędzy obecnie rządzącymi a aktualną opozycją. Zwłaszcza we wschodniej i w środkowej Polsce może to być kwestia rozstrzygająca.
Od początku rządów Koalicji 15 października Prawo i Sprawiedliwość szukało dobrego pola do zwarcia, zwłaszcza że startuje kampania wyborcza do samorządów, a już na początku maja odbędą się kolejne wybory – do Parlamentu Europejskiego. Pobity jesienią obóz prawicy nie może sobie pozwolić na kolejne porażki. Nie tylko ze względów prestiżowych, lecz także „bytowych”. Cała armia członków PiS oraz ich rodzin traci właśnie posady w instytucjach rządowych oraz spółkach Skarbu Państwa. Miejscem, gdzie mogą się odnaleźć po upływie okresu wypowiedzenia, są urzędy i placówki kontrolowane przez samorządy terytorialne. Pierwszym polem bitwy miała być obrona mediów publicznych.
Szybko okazało się, że tłustych medialnych kotów, zarabiających po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, przeciętny wyborca PiS, z dziesięciokrotnie mniejszą pensją lub emeryturą, masowo bronić nie zamierza. Również próba przekonania Polaków, że skazanie ministrów odpowiedzialnych za służby specjalne i porządkowe (których nasi rodacy nie cenią tak, jak choćby Niemcy czy Szwajcarzy) zmobilizowało relatywnie niewielką grupę najtrwalszych miłośników Jarosława Kaczyńskiego. Co innego z problemami na rynku rolnym. Faktem jest, że obecne ceny skupu polskich produktów rolnych są dużo niższe od zeszłorocznych, a ceny środków produkcji dużo wyższe, podobnie jak paliwa i energii.
Sytuacja polskich rolników jest zawiniona przez PiS. Począwszy od Janusza Wojciechowskiego, wieloletniego eurodeputowanego tej partii, a następnie – z rekomendacji Mateusza Morawieckiego – komisarza UE odpowiedzialnego za rolnictwo, po Henryka Kowalczyka – wicepremiera w rządzie PiS, który jeszcze w 2023 r. zapewniał, że ceny sprzedaży produktów rolnych nie spadną, mimo unijnych regulacji i otwarcia granic z Ukrainą. Być może te oczywiste grzechy PiS uśpiły premiera Tuska, ale faktem jest, że na warsztat wziął w pierwszej kolejności odbicie mediów publicznych oraz przywrócenie praworządności i feministyczne postulaty, takie jak ułatwienie dostępu do pigułki „dzień po”.
Tyle że – jakby – popełnił podobny do Kaczyńskiego błąd: sprawy te mają życiowe znaczenie dla ograniczonych grup społecznych, które – owszem, są obecne w mediach głównego nurtu – ale w rzeczywistości są zdolne zmobilizować kilkaset osób na „kartoniadę” pod tym lub innym budynkiem publicznym. Zagrożeni upadkiem rodzinnych gospodarstw będących często jedynym źródłem utrzymania rolnicy są – co oczywiste – bardziej zdeterminowani. Oni nie walczą o szlachetne idee, ale o byt swój i swoich rodzin. To emocja polityczna porównywalna z oburzeniem kobiet, które – po wyroku trybunału Julii Przyłębskiej w sprawie zaostrzenia warunków przeprowadzenia zabiegu aborcji – licznie wyległy na ulice nie tylko metropolii, lecz także powiatowych miast. Jarosław Kaczyński wówczas ten protest zignorował, co kosztowało go utratę władzy w październiku zeszłego roku.
Problem napływu tańszych, bo produkowanych bez wyśrubowanych norm unijnych, produktów rolnych z Ukrainy, Białorusi, a nawet Rosji – jest realny i dewastujący dla polskich rolników. Nierozwiązane problemy na rynku rolnym mogą mieć realny wpływ na przesunięcia elektoratów pomiędzy obecnie rządzącymi a aktualną opozycją. Zwłaszcza we wschodniej i w środkowej Polsce może to być kwestia rozstrzygająca. Europejska skuteczność Tuska (lub jej brak) zadecyduje o tym, czy regiony: podkarpacki, lubelski, podlaski, małopolski i świętokrzyski, zostaną – jak deklarują politycy obozu rządowego – odbite z rąk PiS, czy też na następne pięć lat będą przechowalnią dla zwolnionych działaczy PiS i zapewnią tej formacji możliwość przetrwania trudnych lat rozliczeń za osiem lat zbójeckich rządów. ©℗