Ze względu na ryzyko epidemiczne Duńczycy zdecydowali o wybiciu norek hodowanych w tym kraju. Polscy producenci obawiają się, że to samo może czekać ich biznes. Nie potrzeba do tego piątki dla zwierząt
We wtorek parlament w Kopenhadze udzielił zgody na odstrzał kilkunastu milionów norek. Wprowadzono także zakaz hodowli tych zwierząt do końca 2021 r. Nie ustalono jeszcze zasad rekompensowania strat przedsiębiorcom, którzy zatrudniają ok. 6 tys. pracowników. Decyzje o odstrzale części norek podjęły też Hiszpania i Holandia.
Na początku listopada w Danii wychwycono 200 przypadków wtórnego zainfekowania wirusem SARS-CoV-2 ludzi, w tym kilkanaście nową mutacją, tzw. Cluster 5. Okazało się, że może ona cechować się mniejszą wrażliwością na przeciwciała, ograniczające rozprzestrzenianie się patogenu. Nerwowe reakcje tonują naukowcy, podkreślając, że mutacje wirusów często są nieszkodliwe dla ludzi. I że na razie brak dowodów, że Cluster 5 powoduje ostrzejszy przebieg choroby. A wstępne wyniki testów szczepionek sugerują, iż są one skuteczne także wobec duńskiej mutacji.
Nie wiemy, czy jeśli pojawią się zakażenia na polskich fermach, resort rolnictwa zdecyduje się na podobne rozwiązanie. Pytany o to odsyła do komunikatu, w którym takiej informacji brak. Wiadomo, że po doniesieniach z zagranicy przystąpiono do badań w hodowlach – testy ma przeprowadzać Główny Inspektorat Weterynarii wspierany przez Państwowy Instytut Weterynaryjny – Państwowy Instytut Badawczy z Puław (PIW-PIB). Już w maju opracowano procedurę pobierania próbek i badania zwierząt w kierunku SARS-CoV-2. Na części ferm norek trwają już kontrole, jak dotąd nie stwierdzono zakażeń. – Próbki są dostarczane do instytutu od wczoraj, więc zrealizowano tylko kilka zleceń na wykonanie badań. Pozostałe partie dotrą w ciągu kilku dni i będą pochodziły głównie z Wielkopolski, Małopolski, Podkarpacia i Mazowsza – mówi dyrektor PIW Krzysztof Niemczuk. Uważa, że badania powinny mieć charakter cykliczny.
Jak informuje Główny Inspektorat Weterynarii, próbki mają zostać pobrane w 18 fermach (10 proc. wszystkich) do 17 listopada br.
Przedsiębiorcy apelują, aby nie podejmować pochopnych decyzji. – Na naszych fermach nie ma problemu covidowego. Na razie nie dzieje się nic, co mogłoby rodzić niepokój. W dodatku tegoroczny miot charakteryzuje się szczególną dorodnością – oznacza to niski odsetek słabych osobników oraz wysoką jakość pokrywy włosowej – mówi DGP Daniel Chmielewski, prezes Polskiego Związku Hodowców Zwierząt Futerkowych (PZHZF). Jak zapewnia, firmy są w stałym kontakcie z GIW. Restrykcyjnie przestrzegane są zasady higieny. Od pracy odsuwane są osoby z objawami infekcji dróg oddechowych, a osoby postronne mają zakaz wejścia na fermę.
Przedsiębiorcy boją się jednak, że rząd wykorzysta sytuację, by zlikwidować ich biznes. Nie będzie mu do tego potrzebna piątka dla zwierząt. – Patrząc na działania podejmowane przez rząd w kwestii cichego lockdownu i skalę zacietrzewienia niektórych polityków, którzy choćby po trupach chcą doprowadzić do likwidacji naszych gospodarstw i miejsc pracy, jesteśmy przekonani, że taka próba nastąpi – ocenia Szczepan Wójcik, prezes Związku Polski Przemysł Futrzarski. Przyznaje, że na razie nie ma przepisów, które pozwoliłyby zastosować u nas duńskie rozwiązanie. Ale obawia się, że mogą zostać przyjęte. Albo wręcz tak się nagnie obowiązujące, żeby pasowały do sytuacji.
– Najważniejsze jest bezpieczne zakończenie cyklu tegorocznej hodowli. To sprawi, że państwo polskie nie poniesie strat oraz nie będzie chaosu logistycznego. W przypadku utylizacji blisko siedmiu milionów zwierząt byłoby to nieuniknione – mówi, dodając, że dziś taki właśnie problem z przechowywaniem norek w chłodniach i ich utylizacją mają Duńczycy.
Zapytaliśmy Główny Inspektorat Weterynarii, co się stanie, jeśli zaraza pojawi się w Polsce. – Wszystkie działania w takim wypadku będą podejmowane w ramach zapewnienia bezpieczeństwa zdrowia publicznego obywateli, adekwatnie do istniejącego zagrożenia – odpowiedział.
Półtora tygodnia temu Międzynarodowa Organizacja Zdrowia (WHO) podawała, że zakażenia koronawirusem wśród norek zanotowano w sześciu krajach. Oprócz Danii, która jest największym producentem futra z tych zwierząt (40 proc. światowej produkcji), były to Stany Zjednoczone (padło tam już tysiące zwierząt), Włochy, Holandia, Hiszpania i Szwecja. Od tego czasu zakażenia wykryto w Grecji, a w wielu krajach zarządzono testowanie zwierząt i ludzi zamieszkujących w pobliżu ferm.
Według Bloomberga ostatnie wydarzenia mogą przypieczętować los futrzarstwa. Jak podaje agencja, już dziś branża produkuje blisko dwa razy mniej skór z norek niż jeszcze sześć lat temu. Według części ekspertów efektem decyzji duńskich władz może być przejęcie rynku futrzarskiego przez hodowców z Chin i Rosji.
Epidemie wśród zwierząt gospodarskich to norma
W przeszłości dochodziło już do konieczności wybijania zwierząt ze względu na szerzące się wśród nich epidemie. W latach 90. w Europie z powodu gąbczastej encefalopatii bydła (BSE), tzw. choroby wściekłych krów, likwidowano całe hodowle. W Wielkiej Brytanii, gdzie w 1986 r. zidentyfikowano chorobę po raz pierwszy, do 2015 r. (w którym odnotowano dwa przypadki) zakażenie wykryto u 185 tys. zwierząt w ponad 35 tys. stad. Od tego czasu liczba zachorowań radykalnie spadła. W Polsce odnotowano ogółem kilkadziesiąt przypadków.
Ptasia grypa, która wybuchła w 2003 r. na Dalekim Wschodzie, spowodowała, że zabito w tym regionie ok. 100 mln sztuk drobiu. Choroba dostała się również do Europy, a jej szczep H5N1 przenosił się również na ludzi. Wirus jednak nie rozprzestrzenił się masowo – według danych WHO, między 2003 a 2008 r. odnotowano ok. 400 potwierdzonych przypadków. Inne szczepy okazały się niegroźne dla człowieka, jednak wciąż pojawiają się na Starym Kontynencie ich nowe ogniska. W ubiegły czwartek Holandia zdecydowała o wybiciu 48 tys. kurcząt z fermy na północy kraju.
Producenci trzody chlewnej cyklicznie mieli problem ze świńską grypą, której przebieg u zwierząt przypomina zachorowania u ludzi. Branża protestowała przeciwko takiemu nazewnictwu, argumentując, że wirus powodujący chorobę u trzody nie dotyczy ludzi i nie powoduje skażenia żywności. Spór o nazwę trwał do 2009 r., kiedy międzynarodowe organizacje zaproponowały używanie skrótu A/H1N1v (od typu wirusa), co się jednak medialnie nie przyjęło.
Jeszcze większym kłopotem dla rynku mięsa wieprzowego stał się afrykański pomór świń (ASF), który osiągnął znacznie wyższy wskaźnik śmiertelności niż świńska grypa – nawet 100 proc. vs 1 proc. przy A/H1N1v. W Polsce pierwsze przypadki wykryto u dzików w 2014 r.
Choć wirus ASF nie ma wpływu na ludzkie zdrowie, wiele rynków – m.in. Dalekiego Wschodu – nie chce przyjmować mięsa z krajów dotkniętych chorobą. W 2020 r. odnotowuje się rekordowe występowanie pomoru w Polsce: według danych Głównego Inspektoratu Weterynarii wykryto już 103 ogniska ASF, obejmowały one ok. 57 tys. zwierząt. Zgodnie z rozporządzeniem ministra rolnictwa i rozwoju wsi z 6 maja 2015 r. w sprawie zwalczania afrykańskiego pomoru świń wszystkie zostały wybite.