Piractwo internetowe uderza po kieszeni twórców. Kiedy je ograniczymy, więcej osób będzie legalnie kupować muzykę, książki i filmy – to hasło od lat głoszą wielkie wytwórnie. Wydaje się logiczne? Pozory.
Sławomir Wikariak, dziennikarz działu prawo
W walce z nielegalną wymianą plików najdalej ze wszystkich państw europejskich posunęła się Francja, która wprowadziła prawo trzech ostrzeżeń. Osoba przyłapana na łamaniu praw autorskich jest dwa razy ostrzegana. Przyłapana po raz trzeci – odcinana jest na rok od internetu.
Wydawałoby się, że w efekcie wpływy branży muzycznej powinny lawino wzrosnąć. Tym bardziej że – jak wynika z danych za ostatnie półtora roku działania ustawy – aż 95 proc. osób już po pierwszym ostrzeżeniu przestawało łamać prawo.
Tymczasem okazuje się, że przychody francuskiego przemysłu muzycznego nie tylko nie wzrosły, ale wręcz spadły. Niby niedużo, bo o 4 proc., ale jednak w dół. Może więc ściąganie plików z sieci niekoniecznie jest powodem strat branży rozrywkowej?
Podobne wnioski można wyciągnąć z badania przeprowadzonego niedawno w Polsce przez Centrum Cyfrowe. Wynika z niego, że internauci pobierający pliki stanowią 32 proc. kupujących książki, 31 proc. kupujących filmy i ponad połowę osób kupujących muzykę. Wychodzi więc na to, że wielkie wytwórnie zachowują się jak pies ogrodnika.
Tymczasem, jak pokazuje przykład iTunes, sposób na pogodzenie interesów jest prosty: wystarczy udostępnić utwory w taki sposób, by jak najłatwiej i jak najtaniej można było je legalnie kupić. Szef Sony Music Edgar Berger stwierdził nawet ostatnio, że internet nie jest wrogiem, lecz błogosławieństwem dla przemysłu muzycznego. Eureka!