Przebywałem z misją reporterską w Mosulu, byłej stolicy Państwa Islamskiego w północnym Iraku. Miałem przygotować materiał o dzieciach powracających do szkoły zamkniętej trzy lata wcześniej przez dżihadystów. Zastanawiałem się, jak najlepiej opisać ich radość, kiedy zasiadły ponownie w długo zakazanych szkolnych ławkach w tym zrujnowanym mieście.
Czekając na powrót do Bagdadu wraz z fotografem, operatorem kamery i kierowcą agencji AFP, w restauracji przeczytałem na laptopie artykuł o europejskiej debacie na temat praw pokrewnych i planu ich zastosowania do prasy. Artykuł zaciekawił mnie, ale nie zaszokował.
Po pięciu latach przemierzania niszczonej przez wojnę Syrii, gdzie kilkakrotnie otarłem się o śmierć z ręki snajpera lub na skutek eksplozji niewybuchu, przybyłem do Iraku już po raz trzeci od czasu amerykańskiej inwazji z 2003 r.
W ciągu ponad 40 lat dziennikarskiej pracy widziałem, jak stale spada liczba dziennikarzy w terenie przy nieubłaganie rosnących zagrożeniach. Jesteśmy wystawiani na ostrzał, a nasze reporterskie misje są coraz droższe. Minęły już czasy, kiedy mogłem jechać na wojnę w marynarce z legitymacją prasową w kieszonce, z fotoreporterem lub kamerzystą u boku. Dziś potrzebuję kamizelki kuloodpornej, kasku, samochodu opancerzonego, czasami ochroniarzy i ubezpieczenia. Kto pokrywa te wydatki? Media, a są to wysokie koszty.
Media coraz więcej płacą za treści i wysyłają dziennikarzy ryzykujących życiem, aby dostarczyć wiarygodnych, pełnych, rzetelnych i zróżnicowanych informacji. To nie media jednak na tym zarabiają, lecz platformy internetowe, które korzystają z informacji, nie wydając na nie ani grosza. Wygląda to tak, jakby pojawił się znikąd obcy człowiek i bezczelnie zagrabił owoce waszej pracy. Z punktu widzenia demokracji i etyki jest to nieusprawiedliwione i nie do przyjęcia.
Wielu moich przyjaciół porzuciło pracę reportera, gdyż ich pracodawcy zmuszeni byli zamknąć działalność i nie mogli pokrywać rosnących kosztów. Zanim odłożyli na półkę pióra i aparaty fotograficzne, wspólnie przeżywaliśmy strach, chowając się za ścianą, która drżała tak samo intensywnie, jak my sami, od eksplozji. A potem dzieliliśmy nieopisaną radość, kiedy mogliśmy przekazać światu „prawdę”, na którą patrzyliśmy własnymi oczami. Wspólnie uczestniczyliśmy w niezwykłych spotkaniach z watażkami i ich uzbrojonymi po zęby siepaczami, którzy w trakcie przeprowadzanych przez nas wywiadów bawili się nożami lub pistoletami. Razem odczuwaliśmy dojmujący smutek na widok otumanionych, zapędzonych w pułapkę cywilów, kobiet niezgrabnie próbujących chronić swoje dzieci, kiedy pociski rysowały ściany schronienia, w którym znalazły na krótko namiastkę bezpieczeństwa.
Media przez dłuższy czas pozostawały bierne, podejmując walkę raczej ze skutkami niż z przyczynami. Z powodu braku pieniędzy zwalniały pracowników i w gazetach brakuje dziennikarzy. Dziś media zwracają się o poszanowanie ich praw, tak aby mogły nadal relacjonować wydarzenia. Apelują o udział w zyskach ze sprzedaży tych, którzy produkują treści – mediów lub artystów. To są właśnie prawa pokrewne.
Trudno dłużej tolerować kłamstwa rozpowszechniane przez Google'a i Facebooka, że dyrektywa w sprawie praw pokrewnych zagroziłaby możliwości bezpłatnego dostępu do internetu. NIE. Swobodny dostęp do sieci przetrwa, gdyż giganci internetu, którzy dziś wykorzystują treści redakcyjne za darmo, mogą wynagradzać media bez obciążania konsumentów opłatami.
Niemożliwe? Absolutnie nie. FB zarobił w 2017 r. 16 mld dol. a Google 12,7 mld. Powinni spłacić swoje zobowiązania. W ten sposób media przetrwają, a giganci internetowi wniosą wkład w zróżnicowanie i wolność prasy, które rzekomo wspierają. Jestem przekonany, że członkowie Parlamentu Europejskiego, których zwiodła kłamliwa propaganda, rozumieją już, że nie istnieje zagrożenie dla bezpłatnego internetu. Walka toczy się o wolność prasy, ponieważ gdy gazetom zabraknie dziennikarzy, zniknie ta wolność, którą wspierają europosłowie z każdej opcji politycznej.
Dziesiątki razy stawałem twarzą w twarz z ludźmi, których pozbawiano możliwości obrony. Prosili tylko o jedną rzecz: „Powiedzcie ludziom, co widzieliście. Tylko w ten sposób będziemy mieć szansę na ratunek”. Czy mam im odpowiedzieć: „Porzućcie złudzenia. Jesteśmy ostatnimi dziennikarzami. Wkrótce reporterów nie będzie, gdyż znikają z powodu braku pieniędzy”?
/>
Pamiętajcie, że FB i Google nie zatrudniają dziennikarzy i nie produkują redakcyjnych treści. Czerpią jednak zyski z reklam powiązanych z treściami wyprodukowanymi przez dziennikarzy.
Każdego dnia dziennikarze penetrują wszystkie aspekty życia, by informować obywateli. Każdego roku przyznawane są nagrody najbardziej odważnym i utalentowanym reporterom. Nie możemy pozwolić na ograbianie mediów z należnych im wpływów, bo pewnego dnia nie będzie komu wręczać nagród, gdyż zabraknie dziennikarzy mających środki na pracę w terenie.
Nadszedł czas, by zareagować. PE powinien zagłosować gremialnie za prawami pokrewnymi po to, aby przetrwała demokracja i jeden z jej najbardziej znaczących symboli: dziennikarstwo.
Sammy Ketz to korespondent wojenny agencji Agence France Presse (AFP). Jest laureatem nagród dziennikarskich Alberta Londresa (1988 r.) i Bayeux-Calvados (2003 r.) dla korespondentów wojennych.
12 września Parlament Europejski podejmie decyzję w sprawie dyrektywy dotyczącej praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Dyrektywa ta, wprowadzając prawa pokrewne dla wydawców prasy, zobowiązywałaby gigantów internetowych, takich jak Google, YouTube i Facebook, do płacenia mediom za treści, z których obecnie korzystają za darmo. Publikujemy list otwarty korespondenta wojennego agencji Agence France Presse do europosłów, pod którym podpisało się już ponad 100 dziennikarzy z 27 krajów Europy