Już teraz komputery zaczynają myśleć, podejmować decyzje, rozwiązywać problemy. Robią to, co było dotąd naszą domeną. I właśnie dlatego nasze miejsca pracy są zagrożone.
Martin Ford biznesmen, futurolog, autor bestsellerowego „Świtu robotów” / Dziennik Gazeta Prawna
Praca to nasza wewnętrzna potrzeba czy smutna konieczność?
Potrzebujemy nie pracy, ale tego, co ona nam daje: środków na utrzymanie oraz poczucia spełnienia.
Czyli świat bez pracy, którą za nas – jak niektórzy wróżą – zaczną wykonywać maszyny, będzie światem biednych i nieszczęśliwych ludzi?
Warunkiem koniecznym do realizacji takiego scenariusza byłoby wynalezienie zaawansowanej sztucznej inteligencji. Tylko myślące roboty mogłyby przejąć wszystkie ludzkie zajęcia. Jednak wizja przyszłości, w której roboty są inteligentne – a przez to właśnie, że są robotami, są wielokrotnie bardziej inteligentne niż ludzie – jest raczej przerażająca niż budująca, bo przecież człowiek w takim świecie staje się zbędny.
Wizja mroczna, ale czy realna?
Elon Musk czy Stephen Hawking uważają, że tak. Mnóstwo mądrych ludzi pracuje nad tym, by stworzyć myślące roboty, i wierzy, że w końcu im się to uda.
Naukowcy chcą tego myślącego robota stworzyć w zimnych cyfrowych realiach kodu binarnego. A ludzka myśl to przecież nie tylko zimna kalkulacja. Nasze logiczne rozumowanie jest zespolone z emocjami. Roboty może będą myśleć, ale nie zaczną odczuwać. Ich inteligencja zawsze więc będzie inna niż ludzka – zawsze trochę udawana. Będą zawsze – w porównaniu do ludzi – zbyt matematycznie racjonalne.
Jest pan pewien? Cała ta duma, że jesteśmy tak odrębni jako ludzie, znika przy większym powiększeniu. Jeśli spojrzymy na nasz mózg pod wystarczająco mocnym mikroskopem, to co zobaczymy?
Neurony.
Właśnie. Połączenia między nimi, impulsy elektroniczne tworzą myśl. Skąd więc ta pewność, że nie jesteśmy maszynami? Już teraz eksperymentuje się z technologią pozwalającą robotom na podstawie wyrazu twarzy człowieka odgadywać nasze emocje. To relatywnie łatwe, bo z punktu widzenia obserwacji czysto biologicznej jesteśmy myślącymi maszynami z pewnym definiowalnym i zapisywalnym cyfrowo zestawem cech. Może my także w pewien sposób udajemy świadomych? A jeśli tak, to czym to się różni od tych hipotetycznych myślących robotów?
Zdolnością do wykraczania poza siebie. To warunek rozwoju. Gdybyśmy, jak pan mówi, byli tylko myślącymi maszynami, to co skłaniałoby nas do wynalezienia takich konceptów, jak Bóg? Co dawałoby nam chęć podboju kosmosu albo po prostu chęć zwiększania własnego dobrobytu?
Rozumiem, że takie zastrzeżenia – oparte na wierze, że świadomość to element duszy, i wierze w całkowitą wolną wolę – mogą padać z religijnej perspektywy. Lecz w momencie, gdy człowiek stworzy myślącego robota na swój obraz, zostaną one zweryfikowane. Okaże się, czy faktycznie poza biologicznym mechanizmem jest w nas coś więcej. Bo jeśli jest, to taki robot nie będzie w stanie zastąpić człowieka. Zejdźmy jednak na ziemię – wizja myślących robotów jest relatywnie odległa. Nie sądzę, by w ciągu najbliższych 20–30 lat pojawił się w tej kwestii jakiś przełom.
Czyli profesja dziennikarza jest na razie przez roboty niezagrożona?
Przeciwnie. Problemem dla ludzkości, dla rynku pracy są nawet te roboty, automaty i komputery, które już stworzyliśmy. Przecież istnieją programy, które potrafią same „pisać” proste formy dziennikarskie, takie jak raport sportowy czy sprawozdanie. Wywiadu jeszcze maszyny nie przeprowadzą i nie zredagują, ale z powodzeniem stworzą prosty artykuł newsowy, którego nie odróżnisz od tych tworzonych przez człowieka. Już teraz komputery – w ograniczonym ujęciu – zaczynają myśleć, podejmować decyzje, rozwiązywać problemy i uczyć się, czyli robić to, co było dotąd domeną stricte ludzką. I właśnie dlatego nasze miejsca pracy są zagrożone.
Nieraz już straszono, że maszyny zastąpią ludzi. Proroctwa się nie ziściły. Teraz ma być inaczej? Dlaczego?
Gdy wymyślono traktor, utrzymanie stracił właściciel konia, ale zawsze mógł przekwalifikować się na kierowcę tego traktora. A teraz? Teraz maszyny już nie potrzebują ludzkiego nadzorcy czy ludzkiego sterowania. Widać to jak na dłoni w eksperymentach z autonomicznymi autami – nie potrzeba kierowcy. Wie pan, jakie problemy dla milionów osób zatrudnionych w transporcie to oznacza? A to tylko jedna z wielu branż dotkniętych automatyzacją. Dawniej łatwiej można było wnieść wartość dodaną wyższą niż ta wnoszona przez nowe maszyny dzięki dodatkowej, relatywnie niezbyt wyszukanej edukacji. Teraz będzie to bardzo trudne.
Ktoś musi projektować maszyny, serwisować je, usprawniać, wymyślać nowe, złomować, dostosowywać, naprawiać...
To standardowa narracja. Nic się nie dzieje, będzie dobrze. Dzięki nowym technologiom powstanie wystarczająco dużo miejsc pracy, żeby zbalansować te, które ulegają destrukcji.
A tak, jak rozumiem, nie będzie?
Niemal wszystkie nowe zajęcia, które pan przed chwilą wymienił, wymagają zaawansowanej wiedzy technicznej. Sądzi pan, że ktoś, kto wczoraj kierował ciężarówką, jutro będzie inżynierem albo serwisantem zaawansowanych układów elektronicznych? Istnieje ryzyko, że zmiany w strukturze zatrudnienia będą przebiegać szybciej, niż pracownicy będą w stanie się dostosować.
Czy to nie jest demonizowanie automatyzacji? Dzięki nowym technologiom powstają przecież nie tylko pojedyncze miejsca pracy, lecz także całe branże. Jeszcze 30 lat temu nikomu się nie śniło np., że powstanie coś takiego jak marketing internetowy, prawda?
To prawda, ale przeceniamy ten aspekt nowych technologii. W USA aż 90 proc. zatrudnionych pracuje w branżach, które istniały przed stu laty. Tylko 10 proc. zajmuje się profesjami stworzonymi przez nowe technologie. Im szybszy postęp technologiczny, tym większa nierównowaga w gospodarce. Musi pan wiedzieć, że ja nie teoretyzuję. Moje zainteresowanie tym tematem – to, że piszę książki o automatach i robotach – wzięło się z tego, że prowadzę niewielką firmę produkującą oprogramowanie. Gdy w latach 90. rozpoczynałem działalność, internet raczkował i programy dostarczało się klientom na płycie CD. Potrzebowałem rąk do pakowania, adresowania, wysyłania moich produktów. Internet przyśpieszył i w mgnieniu oka płyty CD stały się zbędne – podobnie jak ludzie, którzy wcześniej wykonywali proste prace.
To jednak dość oczywiste, że to proste, rutynowe zajęcia są podatne na automatyzację. Ale – znów to powtórzę – tak było zawsze.
Teraz jest coś jeszcze: nie chodzi tylko o proste, rutynowe czynności, które wykonują niewykwalifikowani pracownicy. Gospodarka wolnorynkowa ma 200 lat i zgromadziliśmy precyzyjne dane dotyczące tego, jak w praktyce wykonujemy różne zajęcia. Te dane mogą posłużyć maszynom do nauki. Dlatego np. komputery już teraz wyręczają prawników przy przeglądzie akt sądowych. Słowem, pracy – tak, jak ją pojmujemy dzisiaj – będzie coraz mniej. Coraz mniej będzie także możliwości zarobkowania. Zwiększać się będą nierówności. Coraz mniejsza będzie nasza zdolność do konsumpcji. To realna groźba.
Chwileczkę – kapitał taki, jak maszyny, komputery, roboty, do kogoś należy. Ten ktoś wykorzystuje go do produkcji dóbr rynkowych po to, by te dobra sprzedać i na nich zarobić. Czy nie należy wobec tego oczekiwać, że postęp technologiczny nigdy nie będzie za szybki, ale w sam raz – że sam będzie się ograniczał tak, by podaż napotykała popyt? Bez popytu maszyny przestałyby przecież przynosić zyski.
Niewidzialna ręka rynku miałaby regulować zmiany strukturalne na rynku pracy?
W pewnym sensie tak. Czemu nie?
Rynek to świetny mechanizm, ale ma swoje ograniczenia. Sądzę, że tu właśnie napotykamy jedno z nich. Jeśli konsumenci w wyniku niższych dochodów tracą siłę nabywczą, to gospodarka zaczyna staczać się po równi pochyłej. Rynek nie rozwiązuje tego problemu optymalnie – stąd groźba stagnacji. Proszę spojrzeć na globalną gospodarkę – już teraz widzimy spowolnienie. W niektórych krajach rozwiniętych wzrost PKB to niewiele ponad 0 proc.
Uważa pan, że można winić za to automatyzację? Jest pan pewien?
To na pewno jeden z czynników, choć oczywiście kwestie związane z sektorem bankowym i finansowym wysuwają się na pierwszy plan. Koniec końców jednak problem maszyn będzie coraz bardziej istotny i bez rządowej interwencji się nie obejdzie.
Co zatem powinien zrobić rząd?
Nie jeden rząd, ale rządy, bo mówimy o problemie globalnym. Mogłyby zacząć od wprowadzenia dochodu gwarantowanego. Każdy obywatel otrzymywałby od państwa regularnie kwotę pozwalającą na realizację podstawowych potrzeb życiowych tak, by ubezpieczyć się od negatywnych skutków rozwoju technologii. Jednocześnie należałoby zreformować edukację, by umożliwiała pełne korzystanie z możliwości, które dają nowe technologie. Ludzkość w przyszłości mogłaby przypominać załogę słynnego statku kosmicznego Enterprise z serialu „Star Trek”.
Odkrywalibyśmy nowe światy?
Nie o to chodzi. (śmiech) Enterprise to symbol bardzo wysokiego zaawansowania technologicznego. Faktycznie eksploruje kosmiczną przestrzeń, ale proszę spojrzeć na jego załogantów: nie wykonują czasochłonnych i fizycznie eksploatujących prac. Właściwie po prostu korzystają z zaawansowanych technologii, by zaspokajać swoją ciekawość. Wydaje mi się, że taka wizja ilustruje dobrze szanse na cywilizacyjny rozwój i wręcz rozkwit, którą dają nam maszyny i komputery. Musimy ją tylko wykorzystać. Sądzę, że jeśli to zrobimy, w przyszłości ludzie będą wykonywać prace, które z dzisiejszego punktu widzenia uchodzą za w jakiś sposób niedochodowe. Będą więcej czasu poświęcać rodzinie, aktywnościom dobroczynnym, społecznikostwu, sztuce...
Wreszcie jakiś powiew optymizmu w tym, o czym pan opowiada.
Wróćmy więc do zagrożeń. Ta szansa zostanie zmarnowana, jeśli dla przyszłych pokoleń nowe technologie będą oznaczać wyłącznie rozrywkę.
Gry wideo?
Już teraz sporo młodych osób nie pracuje, nie uczy się, ale gra na konsoli. Badania pokazują, że to spora grupa. To niepokojące.
No właśnie. A pan proponuje dodatkowo dorzucać im darmowo państwową pensję. To na pewno sprawi, że wstaną z kanapy i zaczną robić coś pożytecznego.
Cóż, zgadzam się, że to wada tego pomysłu – dochód podstawowy może dawać ludziom źle ukierunkowane bodźce – nie tylko do tego, by nie podejmować pracy, ale także do tego, by ją rzucać. Jeśli pracujesz w fast foodzie za 2 tys. zł, a rząd da ci np. 1500 zł, to czy będziesz skłonny za te 500 zł różnicy oddawać jakiejś korporacji osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu? Nie sądzę. To są jednak problemy, które można zminimalizować, projektując dochód podstawowy w mądry sposób, np. dywersyfikując jego stawki. Nie pracujesz i nie szukasz pracy? Dostajesz stawkę mniejszą niż wtedy, gdy pracujesz.
Kwestia zachęt generowanych przez dochód podstawowy to jedno. Drugie to pytanie o to, jak go sfinansować, z czyich pieniędzy. Czy nie zabraknie nam z czasem bogatych do opodatkowania?
Jestem w stanie wyobrazić sobie wiele rodzajów opodatkowania, niekoniecznie podatek majątkowy, które można by wprowadzić celem sfinansowania dochodu podstawowego. Podatek od transakcji finansowych, od emisji gazów cieplarnianych, różnego typu podatki konsumpcyjne... Konkretny mechanizm to jednak zadanie dla wyspecjalizowanych ekonomistów. Ci zaś przekonują, że jest to możliwe do wykonania. Profesor Guy Standing z Uniwersytetu Londyńskiego, jeden ze zwolenników dochodu podstawowego, podkreśla, że dajemy pieniądze bankierom, by ich wyciągać z tarapatów, a powinniśmy dawać pieniądze zwykłym ludziom.
Po prostu ot tak wydrukować i dać?
Zaskoczę pana, ale sądzę, że w krótkiej perspektywie strategia zasypania gospodarki pieniędzmi z helikoptera sprawdziłaby się – pozwoliłaby wielu osobom wydostać się z pułapki ubóstwa.
Mam wątpliwości, ale zostawmy na boku rozważania makroekonomiczne. Mam jeszcze jedno zastrzeżenie do idei rozdawania ludziom pieniędzy za to tylko, że się urodzili. Załóżmy, że jutro USA wprowadzają dochód podstawowy. Przecież to oznacza wielką migrację ekonomiczną do USA – o skali dotychczas niespotykanej!
Dlatego warunkiem podstawowym wprowadzenia dochodu gwarantowanego będzie restrykcyjna polityka imigracyjna. Co więcej, jeśli inne kraje także wprowadzą taki dochód, będzie on zależny od panującej w nich sytuacji ekonomicznej i lokalnej siły nabywczej pieniądza. To złagodzi migracje. Kolejna rzecz, że dochód gwarantowany należy wprowadzać, zaczynając od dość niskiego pułapu i dopiero z czasem zacząć go podnosić – właśnie po to, by nagłym ruchem nie zniszczyć rynku pracy i nie wywołać fali migracji.
Proponuje pan radykalne rozwiązanie. Żeby je wdrożyć, trzeba mieć mocne dowody na to, że roboty są faktycznie zagrożeniem. Pan takie ma?
Nie mam stuprocentowej pewności, ale sporo poszlak na to wskazuje. Mocnych poszlak. Oczywiście z moją teorią można się nie zgadzać i pewnie nawet niektórzy laureaci ekonomicznego Nobla by się z nią nie zgodzili, ale jeśli mam rację, to czas na działanie jest teraz.
Problem z katastroficznymi scenariuszami jest taki, że wszyscy mówią: trzeba działać teraz! Tylko te działania to koszty. Zmiany klimatu? Trzeba działać. Automatyzacja? Trzeba działać. Boję się, że jutro naukowcy odkryją z 99-proc. pewnością, że w 2080 r. w Ziemię uderzy jakaś asteroida, i pojawi się kolejny powód do działania i wydawania pieniędzy podatnika. A te są przecież ograniczone.
Obecnie w kwestii łagodzenia skutków automatyzacji nie robi się właściwie nic. Nie ma reakcji, którą można by nazwać przedwczesną albo przesadzoną, bo nie ma żadnej reakcji.
A czy pan osobiście jakoś na zmiany związane z automatyzacją się przygotowuje? Jakoś przed nimi zabezpiecza?
Moje życie zawodowe obecnie koncentruje się już nie wokół biznesu, ale wokół tematyki związanej z robotami i automatyzacją. Jeżdżę po świecie, daję wykłady, próbując zaszczepić w tej kwestii świadomość wśród osób odpowiedzialnych za politykę, wśród ekonomistów, zdopingować ludzi do działania. Mam 9-letnią córkę. Za 30 lat, gdy zaczniemy naprawdę mocno odczuwać skutki automatyzacji, będzie dobiegać czterdziestki. Zależy mi na tym, żeby jej życie było dostanie i nie opierało się na nieustannej niepewności.