Dotychczasowa historia deregulacji budzi we mnie dwie refleksje. Pierwsza dotyczy tego, że kiedy minister Gowin w ogóle zaczynał temat, miał zapewne wrażenie, że będzie to niczym przejście przez las, w którym są miejsca niebezpieczne, ale generalnie cała wyprawa nie zapowiadała się groźnie. Ale zanim zrobił pierwszy krok, w lesie zaroiło się od tabliczek: „Uwaga, miny!”.
Niektóre z nich ostrzegają o prawdziwym niebezpieczeństwie, jak choćby w przypadku ułatwień dla początkujących inżynierów budowlanych, które mogą przynieść odwrotny skutek i utrudnić dostęp. Większość jednak to ostrzeżenia zdecydowanie fikcyjne. Na dodatek przy każdej tablicy stoi ktoś, kto głośno krzyczy, że niebezpieczeństwo jest ogromne, i strasznie trudno w tym zgiełku wyróżnić okrzyki prawdziwych saperów.
Druga zaś dotyczy tego, że często przedsiębiorcy narzekają na urzędników. Że nie są przez nich traktowani jak partnerzy, że utrudniają, co tylko mogą, aby podkreślić swoje znaczenie i pozycję. Tymczasem z drugiej strony przedsiębiorcy (bo przecież nimi są adwokaci prowadzący własne kancelarie, agenci ubezpieczeniowi itd., itp.) bardzo chętnie oddają tymże urzędnikom prawo do decydowania o tym, kto może, a kto nie może wykonywać tej czy innej działalności.
Zaskakuje mnie, że nie widzą związku między jednym a drugim. A przecież każdy wie, że trudno wyjść z relacji uczeń i nauczyciel czy egzaminator nawet wiele lat po zakończeniu szkoły i zdaniu egzaminów. Urzędnikowi, od którego decyzji zależy, czy ktoś w ogóle będzie mógł daną działalność wykonywać, trudno przeegzaminowanego delikwenta traktować po partnersku. Zwłaszcza że sami przedsiębiorcy wręcz walczą, aby pan urzędnik mógł dalej dokonywać takiego doboru i decydować, komu co wolno.
Zwykle o odpowiednią pozycję urzędnika walczą ci, którzy uważają, że deregulacja otworzy drogę do ich profesji hordom barbarzyńców. I że trzeba się przed nimi bronić, jak bronili się Rzymianie przed Atyllą. Tylko zapominają, że Rzym, który się obronił, w historii znany jest jako Bizancjum.