W interesie rządu jest przekonanie Polaków do przyjmowania migrantów. Bez tego gospodarka przestanie się rozwijać – uważa Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego.



Po debacie w Klubie Jagiellońskim wiceminister rozwoju Paweł Chorąży, który mówił m.in. o potrzebie ściągania pracowników z Dalekiego Wschodu, został zdymisjonowany przez premiera Mateusza Morawieckiego. PiS ma przedwyborczą alergię na słowo „migracja”?
Na naszym spotkaniu wiceminister powtórzył tezy ze Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju – dokumentu przyjętego jeszcze przez rząd Beaty Szydło, który przygotował obecny premier, wówczas wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki. Dymisja Chorążego była bardzo niesprawiedliwa, bo musiał odejść za realizowanie rządowej strategii. Co prawda w jego wystąpieniu była pewna niezręczność, gdy mówił o tym, że repatriacja ze Wschodu jest trudna i kosztowna. Poprawność polityczna wymagała, by inaczej to ułożył, ale moim zdaniem powiedział wszystko zgodnie z prawdą.
Chociaż wiceminister nie mówił nic nowego, po naszej debacie rozpętała się burza w mediach społecznościowych. Temat migracyjny jest świetnym paliwem dla Ruchu Narodowego, zwłaszcza przed wyborami, a jak wiemy, prezes Jarosław Kaczyński zabiega o to, by nie powstała żadna siła polityczna na prawo od PiS. Dlatego rząd, dmuchając na zimne, równolegle z dymisją Chorążego postanowił wstrzymać prace nad strategią migracyjną, która miała być realizacją tez ze Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju.
W rządzie od dawna prowadzona była dyskusja na temat polityki migracyjnej. Podobnie jak w wielu innych państwach w tej sprawie po jednej stronie są resorty siłowe, które zwracają uwagę na bezpieczeństwo i podchodzą ostrożnie do tej kwestii, po drugiej stronie resorty gospodarcze, patrzące na to z perspektywy rynku pracy i wzrostu gospodarczego. W rządzie PiS tych pierwszych nazwaliśmy jastrzębiami, drugich – modernizatorami. Mateusz Morawiecki najpierw był modernizatorem, ale budując swoją pozycję polityczną, z czasem zaczął adresować komunikaty do twardego elektoratu PiS. Jestem jednak przekonany, że premier wie, z jak dużą tragedią gospodarczą wiąże się zatrzymanie migracji. Dymisję Chorążego traktujemy jako chęć wzmocnienia pozycji Morawieckiego w obozie dobrej zmiany.
Wchodzimy w cykl wyborczy, więc zapewne małe są szanse na merytoryczną dyskusję nad polityką migracyjną rządu. Tymczasem pracodawcy na gwałt potrzebują rąk do pracy.
Logika polityczna podpowiada, że do tematu polityki migracyjnej rząd nie będzie chciał powrócić także w kampanii przed wyborami europejskimi, a nawet wyborami parlamentarnymi na jesieni przyszłego roku. Być może powróci do strategii dopiero po tamtych wyborach, ale to bardzo odległa perspektywa i trudno cokolwiek prognozować.
Poza jednak kompleksową strategią wiele rzeczy można zrobić po cichu i bez nagłaśniania. Wyobrażam sobie, że to może być rozwiązanie, biorąc pod uwagę potrzeby rynku pracy.
Co trzeba zrobić w pierwszej kolejności?
Nawet nie chodzi o ściąganie nowych migrantów, ale skupienie się na tym, by zatrzymać tych, którzy już u nas są. W tym celu trzeba ułatwić procedurę zdobywania pozwoleń na pracę. Dzisiaj migranci z Ukrainy są zatrudniani głównie na podstawie oświadczenia pracodawców, które obowiązuje tylko przez sześć miesięcy. Sprowadza się więc pracownika na pół roku, a potem trzeba ściągnąć na jego miejsce kolejnego. To powoduje, że mamy migrantów w przeważającej mierze sezonowych, którzy przyjeżdżają, by w maksymalnie krótkim czasie zarobić maksymalnie dużo i potem wrócić do siebie. Nie interesuje ich integracja, bo nie wiążą swojej przyszłości z Polską.
Gdyby udało się tych ludzi ściągnąć na stałe lub dłuższy okres, to pracodawcy nie musieliby borykać się z ciągłą rotacją kadr. Polska powinna stać się dla nich atrakcyjnym miejscem do osiedlania się na dłużej, z całymi rodzinami. To byłoby z korzyścią dla polskiej gospodarki, ale i migrantów. Jedynym poszkodowanym byłoby państwo ukraińskie, które dzisiaj zarabia na transferach pieniężnych.
Większość Ukraińców preferuje jednak pracę sezonową, bo na Ukrainę mogą szybko wrócić.
Na pewno dużą liczbę Ukraińców interesuje przede wszystkim migracja sezonowa, ale część z nich jest do takiego modelu po prostu zmuszona, bo pozwolenie na pracę trudno uzyskać. Wiąże się to z dużą biurokracją, która powoduje, że uzyskanie pozwolenia na roczny, maksymalnie trzyletni okres pracy trwa ponad pół roku. Mamy m.in. obowiązkowe testy rynku pracy, które podwyższają koszty zatrudnienia cudzoziemca u pracodawców i powodują, że wybierają oni zatrudnienie w trybie „oświadczeniowym”. Ułatwienia w zdobywaniu pozwoleń mogłyby sprawić, że Ukraińcy zostawaliby u nas na dłużej. Ten kierunek powinien być dla nas absolutnie priorytetowy, biorąc pod uwagę bliskość kulturową, językową i geograficzną.
Czy PiS nie płaci teraz za to, że sam podsycał nastroje migracyjne w kampanii parlamentarnej w 2015 r.? Nieprzyjmowanie migrantów było jednym z głównych haseł Prawa i Sprawiedliwości.
Pytanie tylko, czy PiS rzeczywiście nakręcał emocje, czy jedynie odpowiedział na nie. Ja trochę broniłbym Prawa i Sprawiedliwości. Przypomnę, że po objęciu władzy były przymiarki w rządzie, czy przyjmować, czy nie przyjmować tych 6 tys. uchodźców, na które w ramach programu relokacyjnego UE zgodziła się poprzednia premier Ewa Kopacz. Ruch Kukiza zaczął jednak domagać się referendum, głośno krzyczeli o tym narodowcy. Badania opinii publicznej pokazywały dużą niechęć do przyjmowania uchodźców, co dotyczyło nie tylko elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. To zmusiło PiS do usztywnienia stanowiska.
Interes polityczny ponad interesem gospodarczym?
Rząd powinien próbować przekonywać Polaków do przyjmowania migrantów, zwłaszcza że bez tego gospodarka przestanie się rozwijać. Pomimo ambitnego programu 500 plus, na który wydajemy co roku ponad 20 mld zł, dzietność ledwo ruszyła do przodu, wzrost liczby urodzeń jest bardzo niewielki. Polacy po prostu nie chcą mieć dużo dzieci i żadnymi narzędziami gospodarczymi tego nie nadrobimy. Tylko migracja może nas ratować. Ale trzeba, i można, to robić sensownie.
Polacy utożsamiają migrację z niekontrolowanym wpuszczaniem do kraju każdego jak leci, dawaniem zasiłków i tworzeniem się gett kulturowych. To są obrazki z wielu krajów Europy Zachodniej, ale to tak nie musi wyglądać. Należy pokazywać, że migracja różni się w zależności od kierunku. Czym innym jest migracja do Europy Zachodniej z Bliskiego Wschodu, a czym innym sprowadzanie ludzi mających już zagwarantowaną pracę w Polsce z Dalekiego Wschodu. Rząd powinien włożyć w takie rozróżnienie więcej wysiłku.
Być może dużo lepiej byłoby pokazać skutki braku przyjmowania migrantów na liczbach: o ile mniej przeciętny Polak będzie zarabiać, gdy wyrzucimy wszystkich Ukraińców i zatrzymamy migrację, o ile muszą zwiększyć się podatki za 10 lat, by utrzymać usługi publiczne na obecnym poziomie, czy o ile będzie musiała wzrosnąć składka emerytalna w konsekwencji niżu demograficznego. Migracja może być też sposobem na ratowanie małych i średnich miast. To również Mateusz Morawiecki pokazywał w swojej strategii – pomimo wzrostu gospodarczego całego kraju Polska powiatowa wymiera. W klubie postulujemy, aby zintensyfikować wsparcie rozwojowe dla tych miast w postaci np. przenoszenia siedzib niektórych instytucji. Być może skierowanie tam strumienia migracji zarobkowej również mogłoby być dobrym pomysłem, aby uratować dramatyczną sytuację demograficzną średnich polskich miast, które wyludniają się nie tylko z powodu niskiego poziomu dzietności, ale też migracji młodych mieszkańców do dużych miast.
Mądra polityka migracyjna nie musi być multi-kulti. Danie komuś pozwolenia na pobyt stały powinno się wiązać ze zdaniem testu językowego i np. egzaminu kulturowego. Tylko migranci z pozwoleniem na pobyt stały i znający język polski powinni mieć dostęp do określonych świadczeń, programu 500 plus i innych. Pozostali mieliby możliwość pracy sezonowej na podstawie oświadczeń, ale tylko do roku. Z jednej strony powinniśmy oferować dobre warunki, z drugiej – stawiać oczekiwania. ©℗