Parlament Europejski poparł zmianę przepisów, która utrudni polskim firmom wysyłanie zatrudnionych do pracy za granicą.
Zaktualizowana dyrektywa zakłada, że pracownicy wysyłani za granicę będą objęci wszystkimi zasadami wynagradzania obowiązującymi w państwie przyjmującym (a więc nie tylko przepisami ogólnokrajowymi, np. dotyczącymi płacy minimalnej, ale także układem zbiorowym, jeśli jest nim objęty pracodawca korzystający z delegowania). W ten sposób ma zostać wdrożona zasada równego wynagrodzenia za tę samą pracę w tym samym miejscu wykonywania obowiązków.
– Dzisiejsze głosowanie wyznacza drogę w kierunku bardziej socjalnej Europy, w której przedsiębiorstwa konkurują ze sobą w sposób bardziej sprawiedliwy, a pracownicy mają lepsze prawa – wskazała Élisabeth Morin-Chartier, eurodeputowana współodpowiedzialna za prace nad przepisami. W praktyce tego typu rozwiązania mogą jednak naruszać zasadę jednolitego rynku unijnego. – Nowe regulacje mają de facto zniechęcać firmy z mniej zamożnych krajów Unii do delegowania pracowników do państw bogatszych. To protekcjonizm – tłumaczy Stefan Schwarz, prezes Inicjatywy Mobilności Pracy, zajmującej się badaniem pracy w ramach swobody świadczenia usług.
Chodzi przede wszystkim o przepis, zgodnie z którym delegowanie na to samo miejsce pracy ma trwać 12 miesięcy z możliwością przedłużenia o kolejne sześć. Po upływie tego terminu pracownik nadal będzie mógł przebywać i pracować w państwie członkowskim, do którego został oddelegowany, ale objęłyby go wszystkie przepisy prawa pracy państwa przyjmującego, np. dotyczące wymiaru i zasad udzielania urlopu, norm czasu pracy, rekompensowania nadgodzin, przyznawania świadczeń socjalnych.
– Teoretycznie wynika to z faktu, że po roku pracy można mówić już o więzi pracownika z nowym miejscem i warunkami zatrudnienia. Ale jeśli po upływie 12 miesięcy pracodawca będzie chciał delegować innego pracownika na to samo stanowisko, np. jedynie na dwa tygodnie, w celu zrealizowania konkretnego zadania, to też będzie musiał stosować wszystkie zasady zatrudniania państwa przyjmującego. A trudno w takim przypadku mówić o więzi – wskazuje Stefan Schwarz.
Wspomniane rozwiązania mogą być kłopotliwe zwłaszcza dla polskich firm, bo to one najczęściej wysyłają pracowników za granicę. W 2016 r. w całej UE delegowano 2,3 mln pracowników, w tym ok. 500 tys. z Polski. Dlatego polski rząd od początku sprzeciwiał się zmianie dyrektywy dotyczącej delegowania. Podkreślał, że niektóre państwa członkowskie w ten sposób realizują oczekiwania polityczne (przeciwdziałanie rzekomym przypadkom odbierania miejsc pracy przez przyjezdnych) kosztem wspólnego rynku. W trakcie prac nad nowymi przepisami niektóre rozwiązania zostały jednak złagodzone.
Z punktu widzenia polskich firm najistotniejsze znaczenie ma zmiana zasad zastępowania pracowników wysyłanych za granicę. Początkowa wersja zmienionej dyrektywy przewidywała, że delegowanie na dane stanowisko może trwać wspomniane 12 miesięcy bez względu na to, jak wiele firm kierowało kolejne osoby do tej pracy. Ostatecznie jednak pracodawcy nie będą liczeni łącznie, zatem każda firma będzie mogła kierować pracowników na konkretne stanowisko za granicą przez 12 miesięcy. Po upływie tego czasu musi już oczywiście stosować prawo pracy państwa przyjmującego.
Z punktu widzenia polskich firm istotne znaczenie ma także to, że zaktualizowana dyrektywa będzie miała zastosowanie także do sektora transportowego (kierowców), ale dopiero po wejściu w życie przepisów sektorowych, nad którymi pracuje obecnie Bruksela.