W 2005 r. polski hydraulik razem z estońskim architektem stali się symbolem taniej siły roboczej, która miała zalać kraje starej Unii Europejskiej. Wtedy też pojawiło się hasło dumpingu socjalnego ze strony pracowników, którzy mogliby pracować za niższe stawki dzięki niższym podatkom i słabszej ochronie praw pracowniczych we własnych krajach.
/>
Od tamtego czasu minęło 12 lat. Wiele się zmieniło. Ale polski hydraulik wciąż straszy. Chociaż i on zyskał nową twarz – pracownika delegowanego.
Kiedy kontrole są zbyt częste
Firma, która od ośmiu lat wysyła polskich robotników na budowy do Francji, miała w ubiegłym roku 44 kontrole francuskiej inspekcji pracy. Prawie co tydzień. Każda kontrola była szczegółowa, bo przeprowadzana z założeniem, że przedsiębiorstwo działa nielegalnie. Za każdym razem firma musiała udowadniać, że tak nie jest, co wiązało się m.in. z dostarczaniem grubego pliku przetłumaczonych na język francuski dokumentów. Biorąc pod uwagę, że co miesiąc deleguje od 100 do 200 pracowników, było to bardzo uciążliwe, żeby nie powiedzieć paraliżujące. – Mimo że reagujemy na każde wezwanie, kilka tygodni temu zastępca dyrektora inspekcji pracy wysłał do wszystkich naszych klientów pismo, w którym oznajmił, że działamy nielegalnie, i prosi ich o zakończenie współpracy z nami – mówi jeden z prezesów firmy. – Nie było żadnych podstaw, by tak twierdzić, ale jeden z klientów poinformował nas, że się wycofuje. Przestraszył się, bo francuska inspekcja pracy ma większą władzę niż policja. Bez sądu może nakładać kary pieniężne od 3 tys. do 0,5 mln euro. Jest się czego bać.
Firma wie, że może pozwać inspekcję do sądu. Ale wie też, że sprawa będzie toczyła się przez parę lat, a sądy we Francji nie są skłonne do przyznawania racji zagranicznym firmom. Więc odpuściła, choć w przyszłości nie spodziewa się ze strony inspektorów pracy niczego dobrego.
Dla Katarzyny Mroczkiewicz, prezes poznańskiej Agencji Pracy Vector, która od 12 lat wysyła pracowników za granicę, takie praktyki nie są zaskoczeniem. Od lat obserwuje, jak Francuzi próbują zniechęcić zagraniczne firmy do wchodzenia na ich rynek. Ale to, czego dowiedziała się od swoich klientów ostatnio, nawet ją zaskoczyło. – Kilka największych zakładów budowlanych zapowiedziało, że nie będą współpracowały z żadną francuską firmą, która korzysta z pomocy pracowników delegowanych – mówi Katarzyna Mroczkiewicz. – Krótko mówiąc, jeśli jakaś firma nie jest w stanie wykonać zadania własnymi siłami, ewentualnie posiłkując się pracownikami z agencji francuskich, nie ma szans na otrzymanie zlecenia.
Takie działania są bezprawne, więc żaden z klientów AP Vector nie dostał odmowy na piśmie. Ale pisma nie są potrzebne. Firmy instalacyjne, z którymi współpracuje polska agencja, wiedzą już, że nie dostaną zlecenia na żadnej z dużych budów w Lyonie. – Żeby sprostać wymaganiom, potrzebują pracowników delegowanych, bo same nie mają odpowiednich fachowców – tłumaczy Katarzyna Mroczkiewicz. – Nie znajdą ich też na lokalnym rynku, bo po prostu ich nie ma. Na przykład przy montażu kanałów wentylacyjnych pracują niemal wyłącznie nasi ludzie właśnie dlatego, że we Francji brakuje monterów. Ten nieformalny zakaz współpracy wyeliminuje więc z rynku nie tylko naszych pracowników, ale też mniejsze francuskie firmy.
Odpowiedź na to, dlaczego tak się dzieje, wydaje się prosta: Francja chroni swój rynek pracy. Ale sama sprawa prosta nie jest. – To problem złożony, u jego podstaw leży walka lokalnych firm z zagraniczną konkurencją – mówi Stefan Schwarz, prezes Inicjatywy Mobilności Pracy, największego w Europie think tanku zajmującego się delegowaniem pracowników.
W skrócie można to wytłumaczyć tak: od kilku lat we Francji narasta kryzys gospodarczy, rośnie bezrobocie, a wraz z nim frustracja. Związki zawodowe nie mają pomysłu, jak temu zaradzić, więc szybko znalazły winnego – zagranicznych pracowników. To oni, pracując rzekomo za marne grosze, odbierają Francuzom pracę. Dumping socjalny, o którym mówił przed wyborami nowy prezydent Emmanuel Macron, w czystej postaci.
Wskazanie winnego zawsze działa. Tym razem też zdało egzamin. A że Francuzi potrafią się organizować, złość zwrócona przeciwko pracownikom zagranicznych firm szybko przyniosła wymierne efekty. Związkowcy zaczęli naciskać na lokalnych polityków, lokalni politycy na polityków paryskich, paryscy na francuskich eurodeputowanych, a ci na Komisję Europejską. Zróbcie coś z tym problemem, bo inaczej wybory wygra u nas Marine Le Pen – straszyli Unię, a Unia, która Le Pen boi się jak ognia, zareagowała jeszcze szybciej.
Francję poparło sześć najbogatszych państw UE, a Komisja Europejska w dwa miesiące przygotowała propozycję zmiany dyrektywy o delegowaniu pracowników. 8 marca 2016 r. przedstawiła projekt, który przygotowała w niespełna dwa miesiące. Jak mówią jej krytycy, bez oglądania się na fakty i bez społecznych konsultacji. – Jeśli wejdzie w życie w zaproponowanym kształcie, będzie to koniec swobodnego przepływu usług, jednego z czterech fundamentów Unii Europejskiej – przestrzega Stefan Schwarz.
Wygląda na to, że to zagrożenie jest realne, bo mimo szumnych deklaracji niechęć do swobodnego przepływu usług można zauważyć nie tylko we Francji.
Kiedy kontrole są pod psem
Tomasz Małas, właściciel firmy Sigma Service, zna europejski rynek pracy lepiej od innych. Ma porównanie, bo na własnej skórze odczuł, gdzie pracowników delegowanych lubią, a gdzie chcą się ich pozbyć. Do tych, którzy lubią, zalicza m.in. Słowację, Czechy, Węgry i Szwajcarię, o której mówi z szacunkiem, że to całkiem odmienna, przyjazna kultura. Do drugich: Francję, Belgię i Austrię. – Zanim firma wyśle swoich pracowników za granicę, musi na specjalnie do tego przeznaczonym portalu podać ich dane, miejsce i godziny pracy, obowiązujące stawki godzinowe i tak dalej – tłumaczy Tomasz Małas. – Chodzi o to, żeby inspekcja pracy w kraju, do którego jadą, miała wgląd we wszystkie niezbędne dokumenty. W Szwajcarii inspektor pojawia się czasem na miejscu pracy i sprawdza, ile osób pracuje. Potem, w ciągu dwóch tygodni od zakończenia zlecenia, wysyłamy e-mailem niezbędne dokumenty, np. potwierdzenia przelewów. To wszystko. W Austrii wpada policja finansowa z psami, zamyka halę, w której pracujemy, zabiera pracownikom paszporty i przez cały dzień przesłuchuje: pytają ludzi, jak długo pracują, gdzie śpią, ile zarabiają. Mimo że wszystkie niezbędne informacje są na rządowym portalu, musimy im na miejscu ponownie pokazać wszystkie dokumenty, przetłumaczone oczywiście na niemiecki. Fotografują je jeden po drugim, spisują protokół. To bardzo uciążliwe, ale największy problem w tym, że często wcale nie kończy to sprawy.
Tomasz Małas odczuł to boleśnie. Dwukrotnie. Pierwszy raz w Steyr, gdzie jego firma montowała dużą ekspozycję w jednym z marketów budowlanych. Wpadła kontrola, przesłuchała pracowników, porobiła zdjęcia. Do tego wszyscy już się przyzwyczaili. Po kilku dniach inspektorzy uznali jednak, że wśród dokumentów brakuje jednego (z informacją o godzinowych stawkach) i zażądali od austriackiego zleceniodawcy wstrzymania wszelkich wypłat. Na poczet ewentualnej kary. – Wiedziałem, że daliśmy im wszystkie dokumenty, ale pojechałem i własnoręcznie dostarczyłem ten, którego z niewiadomych powodów nie mieli – opowiada Małas. – Mimo to dwa tygodnie później dostaliśmy informację, że za brak tego jednego papieru wymierzono nam karę w wysokości 39 tys. euro. Zdecydowaliśmy się skierować sprawę do sądu.
W trakcie sprawy zarzuty się zmieniały: jeśli padał jeden, pojawiał się następny. Najpierw organ kontrolujący twierdził, że w ogóle nie było umów o pracę, potem, że były, ale po polsku, w końcu, że w przypadku spornej umowy była tylko jej pierwsza strona. Ten zarzut też upadł, ponieważ na załączonych zdjęciach widoczne były ślady po zszywkach. – Ostatecznie, kiedy na nasz wniosek sąd wezwał na przesłuchanie urzędnika, który robił zdjęcia dokumentów, ten przyznał, że tej jednej strony nie sfotografował, bo była w języku polskim – mówi Tomasz Małas, który kilka dni temu, po wielu miesiącach niepewności, usłyszał wreszcie wyrok oddalający zarzuty wobec jego firmy.
W drugiej sprawie wyrok jeszcze nie zapadł. Chodzi o Linz, gdzie inspektorzy pracy zażądali dokumentów firmy pół roku po zakończeniu zlecenia. Co więcej, nie poprosili o nie Sigmy Service, ale zleceniodawcę, a dopiero on poinformował o tym właściciela firmy. Mimo że dokumenty zostały dostarczone, po trzech miesiącach inspekcja poinformowała o nałożeniu kary w wysokości 21 tys. euro za brak dokumentów i dodatkowe 7 tys. euro za dostarczenie ich po terminie. Znów nie pozostało nic innego, jak skierować sprawę do sądu. – Problem w tym, że to nie tylko ewidentne uprzykrzanie życia, ale też dodatkowe, niemałe koszty, bo trzeba wynająć prawnika, dojeżdżać na sprawy. Niestety, nie ma innego wyjścia. Znam firmy, które dla świętego spokoju machały ręką, prosiły o rozłożenie kar na raty, a potem szybko wycofywały się z rynku. Okazuje się, że płacąc, stawiały się w bardzo niekorzystnej sytuacji, bo w takiej sytuacji każda następna sprawa traktowana jest jak recydywa. A w przypadku recydywy kary rosną dwukrotnie. Takiego starcia nikt nie zaryzykuje.
Kiedy kontrole są zbyt szczegółowe
Sposobów na odstraszenie polskich firm jest wiele. Różnych. Można walić z grubej rury i nakładać wielotysięczne kary, można nękać drobiazgami. W zależności od potrzeb i możliwości można też sposoby łączyć i modyfikować. To też Francuzi opanowali do perfekcji.
Każda firma delegująca do nich pracowników musi mieć swojego reprezentanta. Reprezentant jest ważny, bo jego zadaniem jest udzielanie odpowiedzi na każde pytanie inspekcji pracy. Musi mieszkać we Francji, a przed rozpoczęciem pracy trzeba mu przesłać wszystkie niezbędne dokumenty. I podpisać z nim umowę. – Dwaj nasi ludzie zostali przeniesieni na inną budowę – mówi Katarzyna Mroczkiewicz. – Rozpoczęli pracę o ósmej rano, a ich francuski pracodawca poinformował nas o tym w południe. Zgodnie z francuskimi przepisami przed rozpoczęciem pracy na nowym miejscu trzeba przesłać inspekcji stosowne deklaracje. Mimo że wysłaliśmy deklaracje 15 minut po tym, jak się o przeniesieniu dowiedzieliśmy, inspekcja wymierzyła nam maksymalną karę: po 2 tys. euro za każdego pracownika za brak deklaracji przed rozpoczęciem pracy i po 2 tys. za brak wskazania reprezentanta, bo Francuzi wymagają, by z każdą zmianą budowy podpisywać z reprezentantem nową umowę. W sumie 8 tys. euro. Odwołaliśmy się do sądu administracyjnego, sprawa jest w toku. Ale inspekcja podtrzymuje swoje stanowisko, twierdząc, że jest to poważne naruszenie francuskiego prawa i trzeba zastosować maksymalny wymiar kary.
W Lyonie też nieźle potrafią zaleźć za skórę. W grudniu AP Vector wysłał tam na prestiżową budowę czterech swoich pracowników. Zleceniodawca, znana francuska firma Eiffage, zanim wydał im identyfikatory pozwalające wejść na budowę, zażądał dokumentów pracowników. Nic w tym dziwnego. Dziwne są powody, dla których dwóm pracowników identyfikatorów nie wydał – dlatego że w adresie zamieszkania we Francji był błąd ortograficzny, bo kod pocztowy był napisany z myślnikiem, a powinien być bez, a na formularzu A1 w rubryce „miejsce urodzenia pracownika” była wprawdzie miejscowość, kod pocztowy i ulica, ale zabrakło symbolu kraju, czyli PL. – Poprawienie tych błędów i ponowna weryfikacja zabrały nam dwa dni, podczas których pracownicy nie mogli wejść na budowę – wspomina Mroczkiewicz. – Wszystko to pod hasłem, że „zleceniodawca jest współodpowiedzialny za przestępstwa popełniane przez zagraniczne agencje lub zagranicznych podwykonawców”.
Ostatni francuski pomysł to wprowadzenie klauzuli Moliera. Wiele regionów chce przyjąć zasadę, że na budowach finansowanych ze środków publicznych wszyscy pracownicy muszą mówić po francusku. Jeśli pracownik zagraniczny nie zna francuskiego – trzeba zatrudnić tłumacza, który będzie mu towarzyszył podczas pracy.
Kiedy kontrole chcą robić wszyscy
Niechęć do pracowników delegowanych sprawia, że zanim polskie firmy wyślą swoich ludzi do innego kraju, dokładnie studiują obowiązujące w nim przepisy. Starają się ich przestrzegać bardzo rygorystycznie, by nie dać żadnego pretekstu instytucjom kontrolnym. W odpowiedzi te wyspecjalizowały się w obchodzeniu unijnych przepisów chroniących prawa zagranicznych firm. Ułatwia im to fakt, że przepisy są dość ogólne, więc pozostawiają ogromne pole do interpretacji. I popisów urzędników. – Nasze firmy należą do tych najbardziej cywilizowanych i najbardziej fachowych, dlatego nie jest łatwo się ich pozbyć – przekonuje Stefan Schwarz.
Ale próbować można. Nina Ejsmont jest jednym z udziałowców firmy delegującej pracowników, głównie do Holandii. I od trzech lat toczy boje z SNCU – założonym przez przedstawicieli pracodawców i pracowników Stowarzyszeniem Przestrzegania Układu Zbiorowego Pracy dla Pracowników Tymczasowych. – Działamy na tym rynku od prawie 20 lat, zanim jeszcze Polska weszła do Unii – mówi Nina Ejsmont. – Na początku trudno było określić, jakie regulacje powinniśmy stosować, dogadywaliśmy się z urzędami, wspólnie rozwiązywaliśmy kwestie ubezpieczeń społecznych. Od momentu wejścia do Unii zaczęły nas obowiązywać przepisy unijne wraz z najnowszą dyrektywą wdrożeniową, więc wydawało się, że wszystko będzie prostsze.
Firma ma niezbędne certyfikaty, w Holandii płaci podatki. Pensje wypłaca zgodnie z obowiązującymi przepisami. Jej pracownicy podlegają ubezpieczeniom społecznym w Polsce, firma odprowadza za nich należne składki, w tym emerytalne. Wszystko zgodnie z unijnymi przepisami. Ale SNCU, nie zważając na unijne przepisy, chce, by pracowników delegowanych objąć dodatkowym ubezpieczeniem emerytalnym w Holandii. – Dla polskiego pracownika zatrudnionego na krótki okres to strata – tłumaczy Nina Ejsmont. – Pieniędzy zapłaconych do tego funduszu nigdy nie odzyska, bo raczej praw do emerytury w Holandii nie nabędzie. Przy okazji SNCU chce nas kontrolować i poznać całą naszą dokumentację dotyczącą zatrudnienia. Nie widzimy żadnego problemu, by poddać się kontroli upoważnionych do tego organów, w tym inspekcji pracy, ale SNCU to nasza konkurencja. Nie możemy zgodzić się, by mieli wgląd w dane osobowe naszych pracowników czy stawki godzinowe.
Pod wpływem nacisków w Holandii, podobnie jak we Francji, też pojawiły się firmy, które żądają od swoich kontrahentów zerwania umów z firmami delegującymi, a na portalach internetowych pojawiają się o nich fałszywe informacje, które mają zniechęcić pracodawców do współpracy. – Ponieważ nasi pracownicy są w Holandii bardzo cenieni, z pracodawcami nie mamy problemów, ale trzeba przyznać, że ogólne nastawienie do zagranicznych pracowników nie jest najlepsze – mówi Nina Ejsmont. – Pytanie tylko, czy to rynek chce ich wypchnąć, czy politycy.
Dla Tomasza Małasa zarzut, że Polacy są konkurencyjni, bo pracują za mniejsze pieniądze, też pachnie polityką. – Nie walczymy ceną, bo zgodnie z prawem nasi pracownicy nie mogą zarabiać mniej, walczymy jakością pracy – zapewnia. – Dla moich ludzi wyjazd do Szwajcarii to nagroda, bo za godzinę pracy dostają tam 28 euro. W cztery dni mogą zarobić na rękę po 2,5 tys. zł, a wysokie dodatkowe koszty m.in. zakwaterowania ponosimy my. Podobnie jest w Niemczech. Mimo to tamtejsze firmy wybierają nas. Bo jesteśmy dobrzy.
Kiedy kontrole omijają kowbojów
Z badań przeprowadzonych przez uniwersytet w Leuven wynika, że od kiedy zwiększyła się w Belgii liczba pracowników delegowanych, rynek zaczął się rozwijać. – Wytworzył się zdrowy mechanizm: lokalne firmy zatrudniają do specjalistycznych prac podwykonawców, a same specjalizują się w zarządzaniu i planowaniu projektów – tłumaczy Stefan Schwarz. – Bo prawdziwym problemem nie są legalnie delegowani pracownicy, tylko pracujący na czarno, których w branży nazywa się kowbojami.
W Belgii na jednego pracownika delegowanego przypada 20 pracujących na czarno. To ta grupa odpowiada za dumping socjalny, który stał się głównym orężem w walce z legalnie delegowanymi. Chociaż to właśnie mechanizm delegowania miał być, i jest, najlepszą receptą na nielegalne zatrudnienie. – Do tego dochodzi negatywny, silnie zakorzeniony stereotyp polskiego emigranta, który pracuje za grosze i zabiera pracę lokalnym pracownikom – mówi Stefan Schwarz. – To między innymi dlatego Zachód jest zdeterminowany, by zmienić dyrektywę o delegowaniu pracowników. Mimo że 11 państw pokazało jej żółtą kartkę.
Do projektu zgłoszono ponad 500 poprawek. Trwa dyskusja, toczą się rozmowy, głównie kuluarowe. Projekt zaproponowany przez KE w zgodnej opinii polskich pracodawców i rządu jest nie do przyjęcia. Zakłada on m.in. wprowadzenie „równej płacy za tę samą pracę w tym samym miejscu”. Oznacza to, że polski pracownik, który teraz ma zagwarantowaną co najmniej płacę minimalną obowiązującą w państwie, do którego jest delegowany, teraz będzie musiał być wynagradzany według wszystkich zasad lokalnego prawa – nie tyle pod względem wysokości wynagrodzenia, ile wszystkich jego składników, dodatków i premii. Zdaniem Komisji Europejskiej jest to konieczne, bo w niektórych krajach UE pracownicy delegowani zarabiają aż o połowę mniej niż pracownicy miejscowi. – Nowelizacja dyrektywy o delegowaniu pracowników w kształcie przedłożonym przez Komisję Europejską uderzy w polskich pracowników, firmy i gospodarkę – uważa Stefan Schwarz.
Delegowanie z Polski do innych krajów UE stanie się nieopłacalne. Wiele firm, nie mogąc wysłać legalnie pracowników za granicę, straciło klientów. Nie przetrwa, zniknie z rynku. Wzrośnie bezrobocie, budżet straci podatki, ZUS składki. Wszyscy staniemy się nieco biedniejsi, a polski hydraulik odejdzie do historii.
I tylko kowboj będzie miał, jak ma. Dobrze.
Sposobów na odstraszenie polskich firm jest wiele. Różnych. Można walić z grubej rury i nakładać wielotysięczne kary, można nękać drobiazgami. W zależności od potrzeb i możliwości można też sposoby łączyć i modyfikować. To również Francuzi opanowali do perfekcji