- Sprawa posła Romanowskiego unaocznia nam, że musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jak stworzyć bezstronne sądy w Polsce również dla spraw naznaczonych polityką. To nie mogą być dwa obozy, w ramach których jedni walczą o życie, bo dostali to życie za PiS, decydując się na podpisanie swoistego cyrografu poprzez wzięcie udziału w konkursie przed wadliwą KRS, a drudzy, być może w dobrej i słusznej sprawie, broniąc wymiaru sprawiedliwości przed zalewem neosędziów, sami zaangażowali się w spór polityczny - mówi prof. dr hab. Maciej Gutowski, adwokat.
Od pewnego czasu toczy się ożywiona dyskusja wokół sprawy posła Marcina Romanowskiego. Ostatnio skupia się ona na składzie orzekającym, który miałby ją rozstrzygać, a konkretnie na jednym z jego członków – zaliczanym do grona tzw. neosędziów Przemysławie Dziwańskim. Mamy bowiem dwa sprzeczne ze sobą orzeczenia dotyczące wyłączenia tego sędziego. Jedno, wydane w trybie niebudzącym wątpliwości, stwierdzające, że sędzia ten może orzekać, i drugie, wydane przy okazji rozpatrywania wniosku o wyłączenie innego sędziego, wykluczające udział pana Dziwańskiego w tej sprawie. Oba te orzeczenia są prawomocne. A to oznacza, że żadnego z nich nie można wyeliminować na drodze procesowej. Czy w swojej praktyce adwokackiej spotkał się pan kiedyś z taką sytuacją?
ikona lupy />
prof. dr hab. Maciej Gutowski, adwokat / Materiały prasowe / fot. Wojtek Górski

Nie. I trzeba powiedzieć, że sytuacja ta jak w soczewce skupia problem dotyczący neosędziów. Próbujemy rozstrzygnąć rzeczywistość, w jakiej się znaleźliśmy, za pomocą przyczynkarskich decyzji sądów. One zapadają w otoczeniu koncepcji zawartej w uchwale trzech połączonych izb Sądu Najwyższego – i na niej opiera się ta pierwsza decyzja sądu dotycząca pana Dziwańskiego, która mówi, że choć sędzia ten został powołany przy udziale wadliwej Krajowej Rady Sądownictwa, to jednak może orzekać, gdyż nie wykazano jego osobistego, negatywnego uprzedzenia do sprawy. A druga decyzja sądu dotycząca pana Dziwańskiego opiera się na koncepcji, zgodnie z którą każde orzeczenie wydane przez neosędziego jest orzeczeniem wadliwym, a więc żaden wadliwie powołany sędzia nie nadaje się do sądzenia. Poza tym sąd, który tę decyzję podjął, stwierdził, że może sobie wziąć do ręki akta każdej sprawy, jeśli tam jest neosędzia, i może wyłączyć tego neosędziego od orzekania. I to nawet jeśli nie został złożony stosowny wniosek lub sąd ten nie został wyznaczony do tego wniosku. A to oznacza, że ta druga decyzja o wyłączeniu Dziwańskiego została podjęta poza procedurą. Czyli mamy kompletny chaos sądowej rzeczywistości.

I czy da się z tego chaosu wyjść?

Moim zdaniem nie za pomocą narzędzi, które mają sądy. One sobie z tym same nie poradzą. Problem bowiem polega na tym, że poseł Romanowski nie powinien być sądzony ani przez neosędziów, ani przez sędziów zaangażowanych zbyt mocno po przeciwnej stronie.

Dlaczego?

Są dwa elementy składające się na wyłączenie sędziego. Pierwszy to jest ten element wewnętrzny, który bada, czy sędzia ze względu na swoje przekonania i relacje jest w stanie wydać niezależny wyrok. A drugi to jest zewnętrzny, w ramach którego uwzględniamy też odbiór opinii publicznej. I skład, który będzie ukształtowany w sprawie Romanowskiego albo z neosędziów, albo z sędziów zaangażowanych po drugiej stronie tego sporu, może być przez społeczeństwo oceniony jako niebezstronny w stosunku do byłego wiceministra sprawiedliwości stojącego przed zarzutem nadużycia władzy polegającego na zdefraudowaniu gigantycznych środków z Funduszu Sprawiedliwości. Ta sytuacja unaocznia nam, że musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, jak stworzyć bezstronne sądy w Polsce również dla spraw naznaczonych polityką. A bezstronne sądy muszą być dla wszystkich. To nie mogą być dwa obozy, w ramach których jedni walczą o życie, bo dostali to życie za PiS, decydując się na podpisanie swoistego cyrografu poprzez wzięcie udziału w konkursie przed wadliwą KRS, a drudzy, być może w dobrej i słusznej sprawie, broniąc wymiaru sprawiedliwości przed zalewem neosędziów, sami zaangażowali się w spór polityczny, który trwać jeszcze będzie przez lata. Wyjątkiem jest tutaj postawa np. pana Jarosława Gwizdaka, który uznał, że w takiej sytuacji nie może sądzić, i zrzekł się urzędu. I chwała mu za to.

Sędziowie, którzy, jak to pan ujął, zaangażowali się po tej drugiej stronie sporu, tłumaczyli, że nie mogą milczeć, gdy łamana jest konstytucja, gdy sądownictwo przejmowane jest przez polityków.

Ja nie kwestionuję tego, że nie mogli milczeć i że to, co robili, było słuszne. Ja tylko stawiam pytanie, czy po tym wszystkim oni nadal mogą przywracać praworządność na styku prawa i polityki i jednocześnie sądzić takie sprawy jak ta posła Romanowskiego. Każdy nasz wybór niesie za sobą konsekwencje. Najlepiej to widać na przykładzie Sądu Najwyższego, który dziś jest dla nas chyba najtrudniejszą szaradą. Bo czy naprawdę uzdrowieniem tej instytucji może być pozostawienie w nim jedynie tzw. starych sędziów i to jeszcze tych, którzy czynnie włączyli się w walkę o praworządność? A kto wówczas będzie podejmował ostateczną decyzję w sprawie Romanowskiego? W skrajnym przypadku mogłoby się okazać, że nikt spośród obecnych sędziów SN nie może go osądzić. Że sąd ten był areną tego rodzaju sporów osobistych, politycznych, personalnych, że de facto nie pozostanie nam nic innego, jak ukształtować go na nowo.

Czyli pana zdaniem w sprawie Romanowskiego nie powinien orzekać także sędzia Krzysztof Chmielewski, gdyż za poprzedniej władzy dotknęły go represje za walkę o praworządność?

Ja tego nie wiem. Ale zdaje się, że i ten sędzia był szykanowany i mocno wypowiadał się na tematy praworządnościowe publicznie. Ja mam do pana sędziego duży szacunek, ale nie mam pewności, czy w tej konkretnej sprawie zachował zdolność sądzenia. Zdecydował się na wyłączenie sędziego Dziwańskiego poza trybem przewidzianym procedurą.

To co należałoby zrobić, aby rozwiązać ten sądowy węzeł gordyjski?

Chyba po pierwsze zlikwidować niekonstytucyjną piętnastkę w KRS, uznając, że ta część organu została powołana z naruszeniem konstytucji, i to oczywistym. Przeciąć radykalnym ruchem, opartym na koncepcji konstytucyjnej nieważności, umożliwiającym zaczęcie procesu kształtowania wymiaru sprawiedliwości na nowo. Być może w trakcie tego procesu byłoby trzeba pójść na pewne kompromisy, np. w sprawie neosędziów, ale już po likwidacji przyczyny skażenia systemu – wadliwego sędziowskiego trzonu KRS. Nie może być organu ukształtowanego z naruszeniem konstytucji, który tworzy w stosunku do siebie pozór ochrony konstytucyjnej. A my funkcjonujemy właśnie w takiej rzeczywistości. I to mimo upływu już niemal roku od oddania władzy przez poprzedni obóz rządzący. Na konstytucyjną nieważność nie zdecydowano się nie tylko wobec niekonstytucyjnego powołania KRS, lecz także wobec Trybunału Konstytucyjnego w przytłaczającej większości powołanego z naruszeniem konstytucji i ustawy, gdzie obok dublerów zasiadają sędziowie, w oczywisty sposób niespełniający ustawowych i konstytucyjnych wymogów kompetencyjnych. Tymczasem my nadal rozmawiamy o tym, czy sędziowie sami mogą się uporać z kwestionowaniem samych siebie. A przecież to nie jest możliwe.

Ale sądy muszą przecież podejmować jakieś decyzje, mają pewne obowiązki, wiążą je terminy. Co mają więc robić – zawieszać postępowania do czasu, aż inne organy do tego powołane rozwiążą problem KRS i neosędziów?

A gdyby do pani redakcji wydawca przyjął osoby, które według pani nie są dziennikarzami, i wydawał gazetę, w której obok pani tekstów pojawiałyby się artykuły pisane przez takie osoby, to jakby sobie pani miała z tym problemem poradzić? No przecież musi sobie z tym poradzić wydawca, a nie liniowy dziennikarz. Nie da się wszystkiego zrzucić na prezydenta, na TK. Ja uważam, że bez rozwiązania problemu tych kluczowych organów chaos nadal będzie się pogłębiał. A sędziowie naprawdę nie są od tego. Oni mają rozwiązywać sprawy. I to nie jest ich odpowiedzialność, że drugi sędzia jest dotknięty wadliwym powołaniem, co stwierdzono wyrokami sądów europejskich.

Mimo wszystko sądy próbują sobie z tym radzić, np. stwierdzając, że wydane przez neosędziów orzeczenia są orzeczeniami nieistniejącymi.

Ale to nie jest takie proste. Jeżeli sąd podejmuje taką decyzję, to potem jest problem – bo my nie wiemy, czy jesteśmy rozwiedzeni, czy nabyliśmy nieruchomość, czy pozbawiono nas prawnie czy bezprawnie wolności, czy skutecznie odzyskaliśmy dług. Każdy twardy ruch ze strony sądu ma swoje konsekwencje i sędziowie muszą te konsekwencje uwzględniać.

Ale to znaczy, że pana zdaniem sądy powinny milczeć? Przecież tego typu orzeczenia spełniają również funkcję sygnalizacyjną, przypominającą chociażby ustawodawcy, że nadal mamy problem, że kwestii neosędziów nie da się po prostu zamieść pod dywan.

Sztuką jest uchwycenie tej cienkiej granicy, za którą orzeczenie mające sygnalizować problem i motywować polityków zaczyna tracić oparcie w prawie i stawać się nieuzasadnialne z perspektywy wymierzenia sprawiedliwości w konkretnej sprawie. Innymi słowy, to powściągliwość orzecznicza legitymizuje władzę sądowniczą i chroni przed zarzutem uprawiania polityki. Gdy sądy wejdą w politykę, utracą legitymację do sądzenia. To z perspektywy sędziego trudna sprawa wymagająca od niego szerokiej i dalekosiężnej perspektywy, przy czym nawet działanie w słusznym interesie i z dobrymi intencjami nie wydaje się wystarczające.

Wracając jeszcze do sprawy posła Romanowskiego – czym to się może pana zdaniem skończyć?

Mam nadzieję, że uczciwym wyrokiem. Ale trzeba uważać, żeby w następstwie nadgorliwości organów nie pojawiło się orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka stwierdzające, że Romanowski nie miał w Polsce uczciwego procesu. Pytanie, na ile ta możliwość jest prawdopodobna. Ta sprawa od początku była źle prowadzona. I to z różnych perspektyw. Z perspektywy politycznej, bo od roku zrobiono niewiele, poza deklaratywnymi uchwałami Sejmu, w kierunku realnej reformy wymiaru sprawiedliwości. Z perspektywy prokuratury, która nie przemyślała sprawy, zanim ją uruchomiła. Mam tu na myśli problem immunitetu, niezwykle głęboki kontekst polityczny tej sprawy, który został kompletnie niedoważony przez prokuraturę, oraz zupełnie niepotrzebny pokaz siły. I wreszcie całkowicie zignorowano fakt, że w polskich warunkach nie sposób zapewnić w sprawie politycznej uczciwego procesu komukolwiek. A to dlatego, że podziały polityczne przeniosły się na sądownictwo 1:1. I stały się częścią rzeczywistości sądowej.

Chce pan powiedzieć, że w Polsce nie ma już żadnych sędziów, którzy nie są neosędziami lub nie byli zaangażowani w czynną obronę praworządności za czasów rządów PiS?

Nie. Chcę tylko powiedzieć, że nie wiemy, jak dużej liczbie sędziów udało się zachować odpowiedni dystans, pamiętając o starych zasadach, że sędzia wypowiada się przez swoje orzeczenia i ich uzasadnienia oraz że gdy do sądu wchodzi polityka, wychodzi z niego sprawiedliwość. ©℗

Rozmawiała Małgorzata Kryszkiewicz