Kiedy w 1981 r. nad Sekwaną zniesiono karę śmierci, opowiadała się za nią większość obywateli. Trzeba było odwagi i siły przekonywania Roberta Badintera, by się jej przeciwstawić.

Roger Bontemps i Claude Buffet poznali się w celi. Pierwszy odsiadywał wyrok 20 lat za napad na taksówkarza. Drugi – dożywocie za zabójstwo.

21 września 1971 r. obaj symulują chorobę, trafiają na oddział szpitalny i biorą zakładników – strażnika, pielęgniarkę i innego więźnia pracującego jako pielęgniarz. Tego ostatniego szybko wypuszczają. Dwoje pierwszych zostanie potem znalezionych z poderżniętymi gardłami. Ucieczka więźniów zostaje udaremniona. Cała Francja śledzi rozwój zdarzeń w telewizji.

Śledztwo wykazuje, że zabił Buffet. Bontemps jest oskarżony o współudział. Broni go 44-letni adwokat Robert Badinter. To jego pierwsza sprawa takiej rangi, ale nie wydaje się jeszcze, żeby w grę mogła wchodzić kara ostateczna. Linia obrony jest prosta: to Buffet był motorem spisku. Klient mecenasa Badintera był za słaby, by się mu oprzeć, przemawia za nim jego trudna przeszłość, przejścia na wojnie w Algierii, nieumiejętność odnalezienia się w społeczeństwie po powrocie. Adwokat nie może uwierzyć, kiedy oskarżyciel wnosi o karę śmierci dla obu podsądnych, ale publiczność jest zadowolona. Sąd orzeka karę śmierci.

Kasacja zostaje odrzucona 12 października 1972 r. Młyny sprawiedliwości tym razem mielą szybko. Prezydent Georges Pompidou zwleka kilka dni, ale w końcu odmawia aktu łaski. Być może pod wpływem sondażu, który właśnie przeprowadzono: za karą śmierci opowiedziało się w nim 63 proc. pytanych. Tylko 27 proc. jest za jej zniesieniem. Przeciwko zamianie kary Bontempsa na dożywocie jest też związek zawodowy pracowników więzień. Prezydent, który do tej pory już parę razy zastosował prawo łaski, informuje przez swoich urzędników, że teraz z niego nie skorzysta. Wyrok zostanie wykonany 28 listopada 1972 r., a mecenas Badinter będzie przy egzekucji. To zmieni jego życie. Będzie potem wspominał dźwięk ostrza gilotyny, broniąc kolejnych klientów. Wybroni sześciu i stanie się „specjalistą od kary śmierci”.

Jak wspominał wiele lat później, 28 listopada postanowił, że niezależnie od wagi zbrodni i od tego, kim i jaki będzie oskarżony, nigdy nie uchyli się od jego obrony przed zabójstwem w świetle prawa.

Sprawa Henry’ego

Partick Henry miał 23 lata. Młody, dobrze ubrany i wychowany człowiek z przyzwoitej rodziny, ani lepszej, ani gorszej niż większość. Wzbudzał zaufanie, a jednak w życiu jakoś mu nie szło. Porzucił szkołę jako 16-latek, miał się szkolić na kucharza, ale to było poniżej jego ambicji. Przez jakiś czas utrzymywał się ze sprzedawania ogrodzenia rolnikom. Potem otworzył sklep z materiałami budowlanymi, ale pieniądze szybko się rozeszły. Narobił długów i zbankrutował jako 22-latek. Potrzebował pieniędzy. Został przedstawicielem handlowym. Od tego czasu był notowany za drobne włamania, ale nigdy skazany. Same poszlaki, brak dowodów.

30 stycznia 1976 r. siedmioletni Philippe Bertrand wyszedł ze szkoły na przerwę obiadową około południa, już 20 minut później jego matka odebrała telefon z żądaniem okupu. Miliona franków. Ogromna suma dla przeciętnego Francuza (dziś byłoby to nieco mniej niż 0,5 mln euro), ale dziadek Philippe’a jest dość bogaty – w każdym razie jak na miejscowych. Rodzice Philippe’a zawiadomili policję.

Wieczorem kolejny telefon. Na prośbę funkcjonariuszy tym razem odebrał ojciec i przeciągał rozmowę, jak długo się dało. Po 7 minutach (łącznie 19-minutowej) rozmowy było już wiadomo, skąd dzwonił porywacz i nieoznakowany pojazd z trzema oficerami pojawił się wkrótce w okolicy budki telefonicznej. Policjanci mieli rozkaz śledzić, ale nie zatrzymywać podejrzanego. Mógł ich przecież doprowadzić do miejsca przetrzymywania chłopca. Akcję zepsuli żandarmi, którzy podjechali na sygnale. „Ich człowiek” uciekł. Jedyna korzyść: służby dowiedziały się, że mają do czynienia z młodym blondynem. Tyle udało się im dostrzec. Z długości połączenia telefonicznego wnosili, że to amator i to dość niezręczny.

Po dwóch dniach poszukiwań śledczy decydują się na pokazanie w mediach zdjęcia Philippe’a i apel do świadków o zgłaszanie się. Bez rezultatu. Ostatnią deską ratunku wydawało się wystąpienie w telewizji rodziców. Ci proszą porywacza, żeby oddał im dziecko za pośrednictwem kogoś, kto będzie związany tajemnicą zawodową. Kilka dni później rękawiczka dziecka i ponowne żądanie okupu trafiają do skrzynki na listy jednej z parafii w Troyes. Ojciec rusza z uzbieraną sumą, ale raz jeszcze – mimo ostrzeżenia – współpracuje z policją. Na kolejnych wskazanych miejscach znajduje nowe instrukcje. W końcu dociera przed przydrożną restaurację o dwie godziny drogi od Troyes, zostawia okup i odjeżdża. Policjanci czekają, ale ich cierpliwość się kończy. Wchodzą do zajazdu, wypytują, a tym samym dają podejrzanemu czas na ucieczkę. Przynajmniej wiadomo, jakim samochodem jeździ i na jakich numerach. Tak namierzają Henry’ego, przyjaciela rodziny Bertrandów. Zatrzymują go, a kiedy się nie przyznaje, wywożą do lasu i grożą mu bronią. Bez skutku. Nie ma nic prócz przekonania śledczych i rachunku za benzynę, która mogła wystarczyć na przejazd do zajazdu i z powrotem.

13 lutego Henry zostaje wypuszczony. Dziennikarzom, którzy koczują przed komisariatem, tłumaczy, że nic nie zrobił. To musiał być ktoś podobny do niego. Pisze literę „q” jak porywacz, ale to również przypadek. Nawet nie ma pretensji, służby robią, co do nich należy. On też chce, żeby Philippe odnalazł się jak najszybciej.

W końcu zgłasza się świadek, który widział mężczyznę z telewizji na przedmieściach. Policja chodzi ze zdjęciem ze śledztwa w sprawie włamań od drzwi do drzwi i znajduje wynajęte mieszkanie. A w nim Henry’ego i zwłoki pod łóżkiem zawinięte w dywan.

Dopiero później okaże się, że błędy funkcjonariuszy nie miały większego znaczenia. Chłopiec najprawdopodobniej stracił życie prawie natychmiast po uprowadzeniu. Henry nie mógł ryzykować, a Philippe go znał.

Miejscowi adwokaci nie chcą się podjąć obrony. Jedyny, który się zgadza – mec. Robert Bocquillon – otrzymuje listy i odbiera telefony z pogróżkami. Dla mec. Bocquillona to kwestia przekonania, że każdy, nawet najgorszy przestępca, musi mieć obrońcę (on sam też nie wątpi w winę oskarżonego). Nie czuje się jednak wystarczająco mocny, by oddalić wizję szafotu. Zwłaszcza że głowy Henry’ego jeszcze przed procesem domagają się ulica i media. „Francja się boi” – mówi prowadzący główne wydanie dziennika telewizyjnego w TF1. I ma rację. Porwano dziecko dość przeciętnych rodziców, żadnych tam Rothschildów, a więc nikt nie może się czuć bezpiecznie. Prezenter dodaje, że wymiar sprawiedliwości musi stanąć na wysokości zadania, jeśli nie chce, by obywatele sami osądzili przestępcę. Minister spraw wewnętrznych Michel Poniatowski mówi w dzienniku telewizyjnym, że gdyby był przysięgłym, zagłosowałby za karą śmierci. Ojciec oskarżonego Etienne się z nim zgadza.

Bocquillon prosi o pomoc Roberta Badintera. Ten nie angażuje się w „zwykłą” obronę. Później wspomni, że akta sprawy go przeraziły, bo nie znalazł w nich nic, co można by uznać za punkt zaczepienia – żadnego szczegółu na korzyść oskarżonego, okoliczności łagodzącej, żadnej traumatycznej przeszłości. Zwyczajny młody człowiek, który na zimno popełnił straszną zbrodnię. „Wiedziałem, że jeśli będzie to proces Henry’ego, to nic nie wskóram. To musiał być proces kary śmierci” – powie po latach. Wygłasza więc tylko mowę końcową, która przejdzie do historii. Mówi w niej o świście ostrza, które ma przeciąć żywego człowieka na pół. „Jeśli postanowicie zabić Patricka Henry’ego, zobaczę twarz każdego z was o świcie. I powiem sobie, że to wy zdecydowaliście. Każdy z was” – mówi. Odwołuje się do sumienia każdego z przysięgłych. Zdobywa ważne wsparcie – biskup Troyes ogłasza na początku procesu, że jeśli wśród przysięgłych są katolicy, to nie powinni głosować za karą śmierci. 25 lat później jeden z nich – wbrew ślubowaniu poufności – zdradzi przebieg zdumiewająco krótkiej, zaledwie półtoragodzinnej narady. Jeden z zawodowych sędziów miał powiedzieć: „Możemy zabić Henry’ego i nikt nie będzie miał nam tego za złe. Ba! Będziemy za to wychwalani. Ale zastanówcie się, co to zmieni. Czy mały Bertrand ożyje?”. Henry zostaje skazany na dożywocie. Podobno przeważył jeden głos.

Dziennikarze wytropili ciekawy szczegół: Partick Henry był za karą śmierci. Nie tylko wypowiadał się o niej w wywiadach, kiedy jeszcze cynicznie grał niewinnego. Jako nastolatek, w 1972 r., aktywnie uczestniczył w manifestacjach za wymierzeniem jej Rogerowi Bontempsowi.

Francja jest wielka

Rok 1981. Prezydentem zostaje François Mitterrand, który w kampanii wyborczej opowiedział się przeciwko karze śmierci – wbrew sondażom. Ministrem sprawiedliwości mianuje Roberta Badintera. Podczas debaty w parlamencie Badinter przekonuje, że sondaże nie mówią całej prawdy, bo przecież Francuzi zagłosowali na człowieka, który chce zniesienia kary śmierci.

O ile wcześniej Badinter znajdował ładunki wybuchowe pod drzwiami rodzinnego domu (jeden zadziałał, ale na szczęście nie było ofiar) i listy z pogróżkami – także wobec jego dziecka – nie wspominając, o tyle teraz z atakiem frontalnym ruszają politycy. Niektórzy – żeby przypodobać się wyborcom. Inni są pewnie przekonani, że mają rację. Główny argument brzmi: „Kiedy zbrodniarz zrobi drugi raz to samo, to pan, panie ministrze, będzie za to odpowiedzialny”.

Mowa ministra Badintera jest tak samo płomienna jak jego wystąpienia w sądzie, ale argumenty się różnią. Tym razem musi dotrzeć do polityków, a nie przysięgłych. Tu opowieść o listopadowym poranku się nie sprawdzi. Może sprawdzą się statystyki? Te jasno wskazują, że istnienie kary śmierci nie powoduje, że krwawych przestępstw jest coraz mniej. Są jeszcze idee. „Francja jest wielka, ponieważ jako pierwsza w Europie zniosła tortury, pomimo panującego wówczas przekonania, że bez tortur francuski wymiar sprawiedliwości zostanie rozbrojony, że jeśli znikną tortury, to dobrzy poddani zostaną wydani złoczyńcom. Francja jest wielka, bo jako jedna z pierwszych zniosła niewolnictwo – tę zbrodnię hańbiącą ludzkość. Ale okazuje się, że Francja, pomimo tak wielu odważnych wysiłków, będzie jednym z ostatnich krajów, prawie ostatnim – i mówię to, ściszając głos – w Europie Zachodniej, dla której tak często była drogowskazem, gotowym do zniesienia kary śmierci” – mówi w Parlamencie Badinter. „Wybór, jaki daje wam wasze sumienie, jest jasny: albo nasze społeczeństwo odrzuci sprawiedliwość, która zabija, i zgodzi się przyjąć prawo do życia tych, którzy są przerażający, szaleni lub zbrodniczy, albo wciąż będzie wierzyć, pomimo wielowiekowych doświadczeń, że przestępczość zniknie wraz z przestępcą. (…) Dla nas jest to antysprawiedliwość, bo to pasja i strach triumfujące nad rozumem i człowieczeństwem” – argumentuje.

Po dwóch dniach transmitowanej niemal w całości debaty abolicja przechodzi 363 głosami za, przeciw jest 117 deputowanych. W 2007 r. zakaz kary śmierci zostanie wpisany do konstytucji.

Człowiek jest zły

Robert Badinter nie był idealistą. Nie miał wątpliwości, że człowiek jest zły. I właśnie dlatego, że „człowiek to zwierzę, które zabija – powtarzał w wywiadach jeszcze dwa miesiące temu – nie wolno zabijać w majestacie prawa”. Bo zły jest nie tylko przestępca, lecz także żądające zemsty społeczeństwo. „Politycy lubią się powoływać na to, że Francja jest krajem praw człowieka, a to nieprawda i jest na to wiele dowodów. Jest krajem Deklaracji praw człowieka i obywatela i musimy stale czuwać, żeby te prawa były rzeczywiste. A pierwszym prawem człowieka jest życie. Nawet złego człowieka” – mówił. I nie łudził się, że sprawa jest wygrana raz na zawsze. Konstytucję można w końcu zmienić. Interesował się nie tylko Francją – na świecie wciąż jest 56 krajów, w których zabija się w majestacie prawa. Według Amnesty International ok. 86 proc. egzekucji przypada na cztery państwa: Iran, Arabię Saudyjską, Irak i Egipt (dane dla Chin są objęte tajemnicą państwową, szacuje się, że w celach śmierci przebywa tam ok. 20 tys. ludzi).

Jak podkreślał w jednym z ostatnich wywiadów Robert Badinter, kara śmierci nie jest tak naprawdę kwestią indywidualnej odpowiedzialności za swoje czyny. „Nigdy nie widziałem potomka bogatego amerykańskiego bankiera, który zostałby na nią skazany, za to wielu biednych Afroamerykanów już tak” – mówił.

Robert Badinter zmarł 9 lutego w wieku 95 lat. Ostatnia książka, której był współautorem, ma kształt aktu oskarżenia przeciwko Władimirowi Putinowi. Do wykorzystania, gdyby kiedyś udało się postawić rosyjskiego prezydenta przed sądem. ©Ⓟ

Badinter znajdował ładunki wybuchowe pod drzwiami rodzinnego domu (jeden zadziałał, ale na szczęście nie było ofiar) i listy z pogróżkami. Po ogłoszeniu projektu abolicji z atakiem ruszyli politycy