W dyskusji o naprawie sądownictwa trzeba refleksji nad celem jego działania. Wymiar sprawiedliwości warto traktować jako ważną usługę publiczną - pisze Ziemowit Barański, sędzia Sądu Okręgowego we Wrocławiu.
Państwo ma obowiązek świadczyć tak rozumianą usługę na rzecz obywateli. Temu winny być podporządkowane koncepcje reformatorskie. Optymalny wynik świadczenia takiej usługi w sprawach cywilnych to możliwie najszybszy, poprawny merytorycznie wyrok, wydany z zachowaniem reguł sprawiedliwości proceduralnej. Chciałbym móc zakładać, że moje państwo formułuje polityki publiczne, określając jasne cele, bazując na danych i dobierając adekwatne środki do rozwiązania problemów. Jednym z nich jest optymalizacja efektywności działania sądów i pracy sędziów.
Nie nastąpi ona nigdy, jeśli nie zbadamy – z wykorzystaniem poważnych narzędzi analitycznych – danych potrzebnych do odpowiedzi na kluczowe pytania. Po pierwsze, na jak długi proces cywilny możemy sobie pozwolić, utrzymując konstytucyjny i konwencyjny standard prawa do sądu. Po drugie, ilu sędziów tak naprawdę potrzebujemy do rozpoznania prowadzonych w sądach spraw. Tu można się spotkać z całkowicie przeciwstawnymi koncepcjami. Albo mamy sędziów za dużo, nawet najwięcej w Europie, albo za mało, może potrzeba dwa razy więcej, bo aż tyle mamy spraw.
Intuicja zamiast analiz
Problem w tym, że poglądy te zarówno politycy, jak i sędziowie aktywni na polu działań reformatorskich formułują głównie na podstawie własnego przeświadczenia. Tymczasem zanim będziemy się zastanawiać nad nową formułą wymiaru sprawiedliwości, zastanówmy się, ile spraw prowadzimy obecnie, jakiego rodzaju i jakiego kalibru. Jaka jest perspektywa wzrostu wpływu bądź jego spadku i gdzie są największe niebezpieczeństwa wystąpienia problemów o charakterze strukturalnym.
Wychodząc od takich danych, powinniśmy dopiero konstruować założenia dotyczące modelu sądownictwa i liczby sędziów oraz drogi do zawodu, w tym tego, czy – pomijając już nawet kwestie konstytucyjne – możemy pozwolić sobie na pozbycie się kogokolwiek z tego systemu. Może któryś segment sądownictwa jest przeetatyzowany, a inny wręcz odwrotnie?
W ten sam sposób, z uwzględnieniem w pierwszej kolejności celów do osiągnięcia, powinno się szukać odpowiedzi na pytanie, skąd mamy wziąć nowe kadry? Czy będziemy je jak dotąd kształcić w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury, czy stawiamy na przepływy z innych zawodów prawniczych, i czy aby znajdą się chętni?
Prezentowane publicznie koncepcje mają bardzo niewiele wspólnego z jakąkolwiek analizą i opierają się tylko na intuicjach. To zaskakujące, biorąc pod uwagę, jak ogromną ilość danych statystycznych gromadzi i przetwarza wymiar sprawiedliwości. Ze statystyk sądowych możemy wszak dokładnie, krok po kroku odtworzyć kto, gdzie i o co, w jakiej liczbie spraw się sądzi, gdzie i jak przyrasta wpływ spraw, a także gdzie i ile pracują sędziowie. Dane te mogą być źródłem bardzo cennej wiedzy, analizują je wyspecjalizowane komórki w ministerstwie i w sądach oraz prezesi tychże, walczący o etaty do swych jednostek. Ale w dyskusji publicznej o przyszłości sądownictwa niewiele z tego wynika.
Przykłady? Powtarzana uparcie przez polityków i aktywnych sędziów teza o ogromnym obciążeniu sądów rejonowych, od kilku lat w sprawach cywilnych jest niezupełnie aktualna. Pomijam brak sensownego powodu do takiego jak obecnie zróżnicowania właściwości spraw cywilnych w I instancji, związanego z wartością przedmiotu sporu. Proste w gruncie rzeczy dowodowo, z reguły sztucznie komplikowane przez strony, sztampowe, ale wnoszone masowo sprawy kredytów CHF o wysokiej wartości przedmiotu sporu, zalewają sądy okręgowe już co najmniej od 4–5 lat znacznie bardziej obciążone pracą. Z jednej strony, liczba wydawanych rocznie przez jednego sędziego SO w I instancji wyroków przewyższa z reguły sumy orzeczeń wydawanych w kilkuosobowych wydziałach małych sądów rejonowych, a referaty bywają dwukrotnie większe. Z drugiej strony, w sądach rejonowych prowadzi się np. niezwykle złożone sprawy o podział majątku po rozwodzie, które dawno już wykroczyły poza tradycyjny podział mieszkania, samochodu i kompletu garnków, a obejmują dziś podziały przedsiębiorstw lub skomplikowanych instrumentów finansowych. Innym przykładem jest rzucona ostatnio w przestrzeni publicznej teza o pięcioletnim i dłuższym czasie oczekiwania na rozwód – aktualna może w 2 proc. spraw, ale chwytliwa i bulwersująca (słusznie zresztą, gdyby tylko była prawdziwa).
Dużo czy mało?
Wiele twierdzeń i postulatów dotyczących organizacji sądownictwa pojawiających się w sferze publicznej jest pozbawionych oparcia w rzeczywistości. Tym gorzej dla rzeczywistości, rzec by można.
Potrzebujemy, budując nowy system, rozstrzygnięcia dwóch kwestii. W oparciu o badanie konkretnych spraw prowadzonych przez realnych sędziów w realnych sądach i w oparciu o badanie statystyk.
Po pierwsze, jaki jest akceptowalny maksymalny czas trwania sprawy cywilnej – taki, by nie doszło do naruszenia prawa strony do rozpoznania sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki. Nic nie pomoże tu szczytna intencja, by sprawy trwały jak najkrócej, a sądy były bliżej obywateli. Ustalmy pewien standard możliwy do osiągnięcia, niebędący efektem myślenia życzeniowego.
Po drugie, jak wiele czasu poświęcić musi sędzia na rozpoznanie sprawy od jej wniesienia do wydania wyroku i napisania uzasadnienia, zakładając, że samodzielnie dokonuje wszystkich czynności. Czyli: ile czasu te czynności tak naprawdę zajmują i dlaczego, a ewentualnie – co konkretnie i o ile możemy skrócić.
Odpowiedzi na te pytania pozwolą określić, ile spraw jednocześnie może prowadzić dobrze (ale nie wybitnie) pracujący sędzia, by móc zarządzać swoim referatem sprawnie i wykonywać czynności w akceptowalnych terminach. Tak, byśmy jako państwo nie naruszali prawa do sądu, bo czas trwania procesu jest jednym z elementów tego prawa. Wtedy też dowiemy się, czy mamy tych sędziów dość, za mało czy zbyt wielu. Zbyt małe obciążenie sędziego to też przecież marnotrawstwo publicznych pieniędzy. Wydaje się, że poprzez takie odniesienia można byłoby określić pożądaną liczebność korpusu sędziowskiego i uzasadniać próby jego zwiększenia lub ograniczenia.
Więcej: nadal za pomocą „chcemyabizmu” stosowanego będziemy mogli odnieść nasze oczekiwania do potrzeb i zastanowić się, czy sędzia ma poświęcać na sprawę tyle czasu, ile nam wyszło z badań, czy może trochę więcej (w tym celu możemy zwiększyć liczbę etatów sędziowskich). Możemy też oczywiście założyć, że wystarczy, by przeczytał pierwsze 10 ze 150 stron pozwu, bo i tak w każdym jest to samo. Ewentualnie, zamiast racjonalnie zarządzać liczebnością korpusu sędziowskiego, wprowadzić obowiązkowe szkolenia z zastosowania mnemotechniki do szybkiego czytania akt i dzięki nim znacząco zredukować kadry albo istotnie przyspieszyć postępowania.
Jeśli kiedyś wyznaczymy taki standard, obejmujący też ustalenie, jaką modelową liczbę spraw powinien sędzia rozpoznać i dobrze przygotowanymi, należycie uzasadnionymi wyrokami zakończyć, to pewnie pomogłoby oceniać jakość pracy sędziów i odpowiedzieć na pytanie, czy to dobrze, że jedni mogą tych wyroków wydać rocznie trzy razy więcej od innych, w takich samych sprawach. I co by można z tym zrobić. Ale czy to się w ogóle godzi porównywać?
Na koniec ciekawostka matematyczna. Autor tego tekstu od początku roku zakończył wyrokami 115 prowadzonych spraw i napisał tyleż uzasadnień wyroków. Gdyby przyjąć mylne założenia, że zajmował się tylko tymi 115 sprawami (a nie – i tak najmniejszym w wydziale – referatem liczącym ok. 260 spraw) i z reguły nie pracował więcej niż 8 godzin dziennie, oznaczałoby to, że każdej sprawie można było poświęcić 12 godzin pracy od pierwszego otwarcia akt do oddania uzasadnienia wyroku. Dużo to czy mało? ©℗