W piśmiennictwie prawnym panoszy się koszmar. Język powszechnych przepisów prawa, jak również kontraktów biznesowych jest dla zwykłego człowieka nie do rozgryzienia.

Mówią ex cathedra, że tak trzeba, ale albo błądzą, albo zwodzą. Prawo jest dla wszystkich, nie tylko dla kapłanów. W rezultacie jurystyczna zasada (po ichniemu paremia), że nieznajomość prawa szkodzi (ignorantia iuris nocet), jest cepem na obywateli bez dyplomu z prawa na piątki, a w biznesie rodzi koszty idące w miliardy. Ogólnospołeczne tego koszty są trudne do oszacowania, ale bardzo bezpiecznie można uznać, że są niezwykle wygórowane. Biznes podlicza sam siebie skrupulatnie, więc wiadomo więcej. Według szacunków firmy Acristas sprzed kilku lat globalne wydatki na prawników i w ogóle usługi prawne stanowią przeciętnie ok. 0,23 proc. całkowitych przychodów wszystkich firm świata, przy czym najbardziej obciążone są firmy średnie i małe, a takie dominują w Polsce.

Odcięcie maluczkich od rozumienia zawiłości porządku prawnego było w przeszłości naturalne. Powinnością europejskiego kmiecia było znać 10 przykazań, przestrzegać ich lub poddać się karze, gdy który uległ zakazanej pokusie. Prawo nieznane ludowi, z czasem także z racji językowych, było więc instrumentem ochrony praw mniejszości przed większością. Czasy się zmieniły, a język prawa jak był bezlitosnym narzędziem przemocy, tak nim pozostał. Lingwistyczną babraninę w ustawach, rozporządzeniach, zarządzeniach, ale też we wszelkich tzw. pismach urzędowych pojmuje bez wysiłku jakaś część prawników. Radzą sobie z nią, choć z trudem, mistrzowie gramatyki, stylów dziwacznych oraz interpunkcji. Są olbrzymie podejrzenia, że ci, którzy prawo piszą, też często nie rozumieją tego, co im wyjdzie spod piór. Najdziwniejsze, że mało kto z tego powodu złorzeczy. Jednak niekiedy cud się zdarzy i ktoś, nie byle kto, w sprawie się odezwie.

Rok temu w czasopiśmie naukowym „Cognition” (Poznanie), a teraz w „Proceedings of National Academy of Sciences” ukazały się prace badaczy z MIT. Jeden to do niedawna student tej uczelni, teraz jej absolwent Eric Martinez, a drugi to jego prof. Edward Gibson z Wydziału Nauk o Mózgu i Nauk Poznawczych (Department of Brain and Cognitive Sciences). Współautorem pracy opublikowanej w PNAS jest także badacz z Uniwersytetu Edynburskiego Francis Mollica. Obie poświęcone są niepotrzebnej zawiłości języka prawnego i domniemanym przyczynom, dla których jest tak trudny, a przede wszystkim niezrozumiały. Publikacja z „Cognition” uzyskała w 2022 r. słynną już nagrodę Ig Nobel Prize. Niech jednak nie zanoszą się rechotem przeciwnicy tezy, że prawo można pisać zrozumiale. Wprawdzie Ig Nobel to przedsięwzięcie satyryczne, a zwycięzcy otrzymują w nagrodę zimbabweński banknot o nominale 10 bln tamtejszych dolarów, to dewizą konkursu jest upowszechnianie „osiągnięć, które najpierw śmieszą, ale zaraz potem skłaniają do myślenia”.

Nawet prawnicy mają kłopoty

Autorzy „Poor writing, not specialized concepts, drives processing difficulty in legal language” (Cognition) i „Even lawyers do not like legalese” (PNAS) nie musieli się zastanawiać nad prawdziwością tezy, że język ustaw i kontraktów jest niezrozumiały, ponieważ sami mają z nim wielkie kłopoty. Główne przyczyny to dominacja żargonu, strony biernej, wielka długość zdań, umieszczanie warunków do spełnienia lub przestrzegania w środku bardzo rozbudowanych zdań. Wszystko to razem sprawia, że przepisy są bardzo trudne, a właściwie niemożliwe do zrozumienia i zapamiętania, chyba że po długim treningu poprzedzonym profesjonalnym przygotowaniem. Profesor Gibson zauważył to, czego nie chcą dostrzec legislatorzy: że jedno długachne zdanie można zastąpić umiejętnie kilkoma krótkimi bez jakiejkolwiek szkody dla treści, a z ogromną korzyścią poznawczą. Eric Martinez dodał rzecz oczywistą, ale skrywaną, że także prawnicy mają z językiem prawnym wielki orzech do zgryzienia. Co jeszcze ciekawsze, także sami prawnicy produkujący legislacyjno-kontraktowe badziewie – przynajmniej ci przepytani z Ameryki – nie przepadają za swoimi dziełami. Badacze stwierdzili, że prawnicy umieją wprawdzie interpretować i przyswajać teksty prawne lepiej niż osoby bez przygotowania, to lepiej im jednak idzie, gdy zostaną one napisane „zwykłym” językiem, w tym przypadku – angielskim. Poddano ich także próbie, podczas której uznawali, że prawdopodobieństwo podpisania kontraktu i możliwość egzekwowania jego postanowień będą wyższe, jeśli umowy są pisane „po ludzku”. „Bez różnicy, jak zadawaliśmy pytanie, przytłaczająca większość prawników odpowiadała, że woli «zwykły język»” – relacjonował wyniki badania prof. Gibson.

Najistotniejsza dla ogółu jest wszakże konstatacja, że choć tradycyjnie fatalny język prawa jest zakorzeniony niczym wiekowe dęby z Rogalina, to prawnicy wydają się skłonni do jego upraszczania. Nawet jeśli zaczną jednak robić coś znaczącego w tym kierunku, to opór konserwy prawniczej będzie wielki. Zmiana języka prawa na przystępniejszy jest równie ważna jak obrona demokracji. Trzeba bowiem powiedzieć to na głos, że „władza narodu” urządzana językiem dla niego niezrozumiałym jest atrapą swych teoretycznych wzorców i przykrywką dla ucisku.

Kopiuj-wklej

Najważniejszym źródłem żargonu prawniczego nieprzyswajanego przez większość nieprawników, a także przez kauzyperdów, zdaje się być zastana lub interesowna rutyna. Niektórzy podejrzewają, że swoją rolę gra tzw. klątwa wiedzy, czyli nieumiejętność przekazywania w dół specjalistycznej, wyrafinowanej mądrości. Ta akurat hipoteza jest raczej nietrafna. Gdyby była słuszna, prawie nikt nie umiałby się przecież obchodzić z prądem elektrycznym, którego ujrzeć na własne oczy prawie nie sposób. Cynicy twierdzą, że chodzi najzwyczajniej o pieniądze. Jeśli czegoś nie jesteś pewien lub wręcz zupełnie nie rozumiesz, musisz pójść do specjalisty i zapłacić mu za poradę. W tym przypadku ekspert to adwokat, radca prawny, doradca podatkowy, konsultant, pomocnik redagujący wnioski o środki unijne itd. Im renoma eksperta większa i sprawa bardziej naszpikowana paragrafami nie do objęcia „nieszkolonym” rozumem, tym haracz do zapłacenia wyższy, w USA może iść w grube miliony. Jednak Martinez i jego koledzy mają odnośnie do tezy „it’s just business” wątpliwości. Prawnicy uczestniczący w ich testach mówili bowiem, że gdyby mieli wybór, wynajmowaliby autorów umów napisanych uproszczonym językiem. Winę za bełkot przypisać można wygodnictwu opisywanym w innym żargonie, tj. angielszczyźnie, jako metoda copy & paste, czyli po naszemu – kopiuj-wklej. Autorzy aktów prawnych nie są wolni od tej przypadłości, więc przy każdej okazji korzystają z możliwości posługiwania się gotowymi frazami, a że te napisane są zazwyczaj językiem strasznym, to ambaras z bełkotem prawnym jest coraz większy.

Kolejna przyczyna fatalnej maniery językowej w prawie wiązać się może z wykorzystywaniem spuścizny orzeczniczej w połączeniu z obawami prawników przed formalistycznym podejściem sędziów trzymających się zazwyczaj niezwykle słusznej przecież myśli z filmu „Rejs”, że „Proszę pana, ja jestem umysł ścisły. Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. (…) No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę”. Wbrew pozorom zjawisko trzymania się utartych sformułowań nie dotyczy wyłącznie, a nawet głównie, sądownictwa działającego w systemie prawa precedensowego (common law). W Polsce, gdzie mamy system kontynentalny, obowiązuje praktyka linii orzeczniczej, zgodnie z którą sędziowie kierują się zazwyczaj wcześniejszymi wyrokami i orzeczeniami wydanymi w „identycznych” sprawach przez innych sędziów. Jaki to ma związek z językiem prawa? Bardzo ścisły. W obawie przed nieporozumieniami, które mogłyby powstawać w sądzie w wyniku „przetłumaczenia” danego precedensu lub orzeczenia na język bardziej zrozumiały, najbezpieczniej jest powtórzyć rzeczoną sentencję przed sądem słowo w słowo, nawet jeśli klient prawnika nic z tego nie rozumie. Żargon uzyskuje w ten sposób niezwykle silną legitymację. Jednak najczęściej podnoszony argument w obronie żargonu prawniczego to konieczność precyzji. Posługują się nim także luminarze utożsamiani z heroiczną obroną praw obywatelskich. Również i to objaśnienie jest wszakże do odrzucenia, ponieważ doskonałą precyzję można osiągnąć, używając słów z podstawowego zasobu, ale pisząc krótkie zdania, nie nadużywając przecinków i średników i od czasu do czasu podając przykłady. Gdyby precyzja była prawną perłą w koronie, to czy mielibyśmy w prawie sformułowania z użyciem słów „można” lub „powinien”? W której to zgłosce lub literze tych i podobnych „nakazów/zakazów” ujawnia się owa święta precyzja?

Tak też się da!

Jako swego czasu wieloletni szef dużego wydawnictwa ekonomiczno-biznesowego mam własne doświadczenie z pisaniem skomplikowanych umów. Po doświadczeniach z prawnikami pisałem je już wyłącznie sam, stosując zasady prostego języka i krótkich zdań, a bardzo niekiedy złożone formuły cenowe objaśniałem dodatkowo na hipotetycznych przykładach i obliczeniach. Z „moimi” umowami nigdy nie było nieporozumień z ich drugą stroną, być może również dlatego, że żaden prawnik nie miał szans zakwestionować ich warunków, posługując się wykładnią językową. Podobne doświadczenia ma Shawn Burton. Podzielił się nimi na łamach „Harvard Business Review”. 10 lat temu został radcą generalnym (czyli szefem prawników) w spółce koncernu General Electric zajmującej się rozwiązaniami IT i utworzonej z połączenia trzech firm przejętych właśnie przez koncern. Kierownictwu GE zależało na szybkich wynikach, jednak procesy się ślimaczyły. Istotnym tego powodem były przeciągające się miesiącami, głównie za przyczyną zawiłości językowych, negocjacje z klientami. Nowa firma odziedziczyła po swoich poprzedniczkach siedem umów o przeciętnej objętości 25 stron, przy czym najdłuższa miała 54 strony. Kontrakty były pełne definicji – jeden zawierał aż 33 opisane maczkiem na dwóch stronach. Każdy miał inną strukturę, ale wszystkie wyróżniały się prawniczym żargonem i skomplikowaniem. Autor relacji w HBR jest prawnikiem zaprawionym w bojach na niejednym froncie, ale gdy je czytał, odnosił wrażenie, że ślęczy nad dziełami o fizyce kwantowej. Zorganizował sesję wyjazdową z udziałem twórców, sprzedawców i serwisantów produktów oraz prawników. Celem było wyjaśnienie sobie, co właściwie oferują i jakie potencjalne ryzyka wiążą się z ofertą. Potem do pracy przystąpili prawnicy. Ich zadaniem było stworzenie nowych umów, które miały oczywiście zabezpieczać interesy firmy, ale też spełniać nowy warunek: miały być zrozumiałe dla licealisty kończącego właśnie amerykańską high school.

Zadanie okazało się mordercze. Pierwszy znośny projekt powstawał dłużej niż miesiąc, ale miał już tylko pięć stron, był czytelny i zrozumiały, sprawy opisane zostały językiem laików, zdania były krótkie, usunięto definicje. Po jego przeczytaniu jedna z firmowych prawniczek stwierdziła, że „tekst nieco razi, tak jest przyjazny i prosto napisany”. Reakcje wszystkich pozostałych były identyczne lub podobne. Nie był to jednak koniec procedury. Do oceny zaproszono ekstraklasową firmę prawniczą Weil, Gotshal & Manges, która wprowadziła trochę zmian, ale bez naruszania zasady „prostego języka”. Wreszcie nowy kontrakt zyskał aprobatę szefów. Klauzula przestrzegania prawa ujęta została w zdaniu brzmiącym: „W czasie trwania umowy będziemy przestrzegać wszystkich naszych zobowiązań prawnych”. W dotychczasowym ujęciu ta sama klauzula miała pięć oddzielnych punktów, dziewięć zdań, 417 słów i – co chyba najważniejsze – zawierała odniesienie do… prezydenta USA. Nowe teksty umów sprawdziły się znakomicie. Przez niecałe cztery lata (artykuł opisujący to doświadczenie ukazał się w 2018 r., w styczniowo-lutowym wydaniu magazynu HBR) spółka zawarła ponad 100 umów w prostym języku (plain language), a ich negocjowanie pochłonęło aż o 60 proc. mniej czasu niż przedtem. Znaleźli się nawet tacy kontrahenci, którzy nie zmienili w nich ani jednej literki. A nie byli to szaraczkowie kulący się pod paraliżującym wpływem firmy z wielkiej rodziny GE. Nick Brodribb – główny prawnik australijskich linii lotniczych Quantas – skomentował, że „australijscy prawnicy zmagają się od lat z napuszonym i «nadmiarowym» językiem wtrynianym do amerykańskich umów. Starania o prosty język kontraktowy, których doświadczyliśmy w relacjach z GE, a także Airbnb, napawają nas wielką nadzieją na przyszłość. Prosty język to oszczędność czasu na początku relacji, możliwości szybszej finalizacji i szansa na sprawniejsze rozwiązywanie ewentualnych sporów”. Nic dodać, nic ująć poza przypomnieniem, że „time is money”.

Postulat jasnego języka prawa nie jest zatem mrzonką. Trzeba o taki walczyć. Znielubiony dość powszechnie prezydent Richard Nixon miał przebłyski trafnego rzeczy rozumienia. Pół wieku temu nakazał, aby treści publikowane w „Federal Register” (codzienna publikacja rządowa podobna dla naszego Dziennika Ustaw, ale o znacznie szerszej tematyce) były pisane „językiem laika”. W 1978 r. prezydent Carter wydał dekret zarządzający, aby regulacje rządowe były „tak proste i jasne, jak to tylko możliwe”. Dwadzieścia lat potem, za czasów Clintona, urzędy federalne zostały już jednoznacznie zobligowane do używania prostego języka (plain English). Z myślą o osobach redagujących obowiązkowe komunikaty giełdowe w tym samym 1998 r. SEC (Komisja Papierów Wartościowych i Giełd) wydała używany do dziś „Podręcznik prostej angielszczyzny”. W 2010 r. Kongres USA uchwalił, a prezydent Obama podpisał „Plain Writing Act”, czyli ustawę o prostym pisaniu. Zauważmy, że już sam tytuł był „prosty”, a odpowiedni urząd federalny odnotował, że dzięki mniejszym wydatkom (na prawników) „prosty język może czynić wielką różnicę, sprawiając, że ludzie znacznie szybciej pojmować będą to, co są proszeni czynić”.

Skutki tych przedsięwzięć są mierne, co nie oznacza, że należy opuszczać ręce i poddawać się terrorowi bełkotu. Zwalisty buntownik Rychu-Rzeźnik, jedna z postaci dramatu „Henryk VI”, którego współautorem miał być William Szekspir, powiedział w swym wyobrażeniu szans obalenia króla Anglii i wstąpienia na tron przez przywódcę rebelii, że „pierwsza rzecz do zrobienia to zabić wszystkich prawników” (The first thing we do, let’s kill all the lawyers). Nie byłbym aż tak radykalny, zwłaszcza że intencja autora tego wersu jest odczytywana opacznie. Szekspir lub ktokolwiek inny, kto zdanie to ułożył, chciał komplementować prawników i rządy prawa, które służą zapobieganiu niecnym czynom, w tym uniemożliwianiu nikczemnikom detronizacji królów. Jestem wszakże za detronizacją bełkotu prawnego, który odbiera nam naszą podmiotowość, bo cóż to za pomiot, który nie jest w stanie bronić swoich praw, bo ich po prostu nie rozumie.

Biblia opisuje 10 plag zesłanych przez Jahwe rozwścieczonego na faraona Ramzesa II za trzymanie Żydów w niewoli. Trudno się o nich czyta, bo Biblia w żadnym razie nie jest synonimem prostoty przekazu i opisu. Być może właśnie dlatego niektóre z plag dręczą nas do dzisiaj. Najdokuczliwsze są chyba komary. Gorzej, że doszła po latach plaga jedenasta, o której było powyżej i która by wreszcie zanikła. W przeciwieństwie do komarów, które są jednak częścią środowiska wymagającego opieki i ochrony, z plagą nieznośnego żargonu w prawie i umowach jesteśmy w stanie się uporać. Obyśmy tylko tego chcieli. ©℗