Po przejęciu publicznych i lokalnych mediów koalicja rządząca zwróciła się ku kolejnej sferze, w której odbywa się debata publiczna. A przy okazji pozyska dane o obywatelkach i obywatelach.

Marzena Błaszczyk, członkini zarządu sieci Obywatelskiej Watchdog Polska
W poniedziałek tydzień temu na stronach RCL pojawiła się nowa odsłona ustawy o wolności słowa w serwisach społecznościowych. Dowiedzieliśmy się, że serwisy internetowe będą musiały gromadzić przez 12 miesięcy nasze dane, a na straży wolności do wyrażania poglądów, pozyskiwania informacji, rozpowszechniania informacji, wyrażania przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych oraz wolności komunikowania się stanie nowy organ administracyjny zwany Radą Wolności Słowa.
Trudno wierzyć w czyste intencje ustawodawcy, gdy machanie szabelką z nowymi przepisami kolejny raz zbiega się z zablokowaniem konta w serwisach społecznościowych – tydzień temu Facebook zablokował konto Konfederacji, rok wcześniej prezentacja ustawy zbiegła się z zablokowaniem prezydenta Trumpa na Twitterze. Trudno też zaufać, że nowy organ – powoływany przecież przez polityków – będzie niezależny i wolny od wpływów. Do rady wnioski o prowadzenie postępowania będą mogli zgłaszać obywatele niezadowoleni z rozstrzygnięcia w postępowaniu reklamacyjnym prowadzonym przez operatora serwisu oraz zaufane podmioty sygnalizujące (te z kolei będą powoływane m.in. przez ministerstwa, rzecznika praw obywatelskich, rzecznika praw pacjenta czy prezesa UOKiK). Rada nie będzie przeprowadzać dowodów z zeznań świadków, przesłuchania stron, opinii biegłych. W wyjątkowych sytuacjach może zwrócić się do swoich ekspertów.
Od jej decyzji będzie się można odwołać jedynie do sądów administracyjnych. Bez szybkiej ścieżki niektóre sprawy będą czekały na rozpoznanie miesiącami. Tak jak w przypadku dostępu do informacji czas, w którym jest ona szczególnie istotna, ma duże znaczenie. Co nam po wiedzy, kiedy nie można już podjąć działań, bo inne terminy zdążyły upłynąć, podjęliśmy życiowe decyzje, wydaliśmy pieniądze... Podobnie może być z treściami, które decyzją rady nie będą mogły być rozpowszechniane. Ich uwolnienie po jakimś czasie może okazać się bezcelowe, bo inny będzie wydźwięk, kontekst i wartość informacji.
W prowadzonych przez nas sprawach dotyczących dostępu do informacji często widzimy, że sądy administracyjne niełatwo namówić do głębszej refleksji konstytucyjnej. Nie odnoszą się też do Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, w tym do art. 10, który gwarantuje wolność słowa i dostęp do informacji. Człowiek i jego konkretny problem giną z oczu, bo sądy administracyjne orzekają w oparciu o to, co widoczne w dokumentach. Nie dlatego, że nie lubią obywateli. Dlatego, że taka ich specyfika – nie ma w nich miejsca na zeznania świadków, biegłych czy dodatkowe materiały. Podobnie rozstrzygane będą sprawy mające źródło w uchwałach i decyzjach Rady Wolności Słowa.
Proponowana w ustawie retencja danych sprawi, że państwo będzie wiedzieć o nas coraz więcej. My natomiast o działaniach państwa wiemy coraz mniej. W 2021 r. straciliśmy dostęp do wiedzy o działaniach członków korpusu dyplomatycznego. Ustawa o służbie zagranicznej wprowadziła tzw. tajemnicę dyplomatyczną. Pod koniec roku Sejm, implementując dyrektywę 2010/63/UE w sprawie ochrony zwierząt wykorzystywanych do celów naukowych, uniemożliwił sprawowanie kontroli społecznej nad doświadczeniami na zwierzętach. Zgodnie z przyjętą ustawą informacja o pracach lokalnych komisji etycznych i Krajowej Komisji Etycznej nie stanowi informacji publicznej, a to one na wniosek naukowców decydują o prowadzonych eksperymentach. Z kolei w Trybunale Konstytucyjnym czeka na rozstrzygnięcie wniosek I prezes Sądu Najwyższego w sprawie ustawy o dostępie do informacji publicznej.
Rządzący mogli w 2021 r. zrobić wiele dla wolności słowa i osób sygnalizujących nieprawidłowości. Na dalsze prace czeka ustawa o sygnalistach, którzy cały czas pozbawieni są systemowej ochrony. A często informują nas o tym, gdzie działania naszego aparatu państwowego nie są zgodne z prawem. Przybywa również spraw typu SLAPP (strategicznych pozwów przeciw partycypacji publicznej), które najczęściej są kierowane przeciw osobom, które korzystają z prawa do wolności słowa, pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Z takimi pozwami muszą się mierzyć m.in. twórcy Atlasu Nienawiści czy dziennikarze. Rządzący sprawują już kontrolę nad mediami publicznymi i gazetami przejętymi przez Orlen. Chcą również wkraczać na inne obszary: serwisy społecznościowe i media prywatne. Zresztą nie ukrywają swoich intencji – było to widać podczas prac nad lex TVN, gdy poseł Marek Suski otwarcie wypowiadał się o celu, w jakim przygotowywana jest ustawa.
Jedynym dobrym rozwiązaniem jest ślepy pozew, który da szansę osobom poszkodowanym przez anonimowe publikacje w sieci na dochodzenie swoich praw. Zakres retencji danych pozostaje jednak w sprzeczności z prawem unijnym. Na początku roku europejski inspektor ochrony danych osobowych nakazał Europolowi usunięcie danych gromadzonych w trakcie dochodzeń, które są niezwiązane z działaniami przestępczymi – pochodziły one z zatrzymanych komputerów, telefonów, materiałów zdobytych w czasie śledztw. Dziennikarze „Guardiana” policzyli, że skasowany powinien zostać odpowiednik całej Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych. Sprawa wyszła na jaw, bo zadziałał system kontroli nad działaniami Europolu. U nas kontrola nad służbami państwa jest jednak iluzoryczna.
Trudno wierzyć w czyste intencje ustawodawcy, gdy machanie szabelką kolejny raz zbiega się z zablokowaniem konta w serwisach społecznościowych