No, że też Bóg poskąpił mi pisarskiego talentu! Bo przecież bohaterowie „reformy” Trybunału Konstytucyjnego są wspaniałym wyzwaniem literackim, właśnie przez swoją, by tak powiedzieć, prostotę słów, czynów oraz uzasadnień. Wniknąć (wymyślić! – w końcu po coś jest licentia poetica, psia krew) w skłębione pod powierzchnią głębie, z geodezyjnym zacięciem przebić się przez krzyki i grymasy… Dotrzemy wtedy, dajmy na to, do subtelnego w gruncie rzeczy, pięknego w swojej kruchości, wnętrza Piotrowicza.
I tam znajdziemy myśl: życie jest mrocznym teatrem, w którym wszyscy – i ci niby szlachetni, i ci, niby nieszlachetni – jęczą w dybach ról społecznych. I że w sumie uczciwiej było być prokuratorem w PRL, niż udawać świętego w opozycji. Że potem uczciwie było grać rolę konformisty przejętego własną karierą („karierą, smutno uśmiechnął się P., jakże mi w istocie brzydką, jakże obcą”). A już najuczciwiej było wśród pisowców piąć się w górę, bo to dranie bezwzględne i świętoszki naraz, więc łatwo nie było.
Ubierając się w togę sędziego Trybunału Konstytucyjnego, musiałby nasz literacki P. czuć się naprawdę na swoim miejscu: toż trudno lepiej pokazać widowni, jaką farsą jest życie („Ja, w Trybunale, mój Boże…”).
Ciekawym punktem w rozwoju powieści będą chwile, w których P. zdenerwował się podczas starcia w ostatnią środę. Wystarczyło, że jakiś młody prawnik ze strony dawno pokonanej drużyny porządnisiów wypowiedział kilka zdań, by P. popadł w drżączkę. Zamiast ostentacyjnie poziewywać i z zimnym uśmiechem bawić się w kulki na smartfonie, sędzia prowadzący poci się i syczy. Pozostanie zadaniem pisarza rozwikłanie, czy i jakie wspomnienie z młodości (dzieciństwa?) wywołało taką nieoczekiwaną reakcję fizjologiczną. A może sumienia nieoczekiwany chaps? Prawda była zapewne banalna, jakaś lekkomyślnie popita surową wodą śliwka i konieczność zarządzenia krótkiej przerwy.