Ostatnie lata to czas, gdy w Polsce tematyka sądownictwa krajowego, ale też i międzynarodowego, „trafiła pod strzechy”. Niespełna 9 lat temu, gdy w mediach ujawniałem rąbek sądowej kuchni, wywołało to pewne zaciekawienie opinii publicznej. Niektórym uświadomiło, dlaczego jest tak (źle), jak jest w polskim sądownictwie.
To nie była jakaś wiedza tajemna, większość sędziów zdawała sobie doskonale sprawę z tego, w jak absurdalnie skonstruowanym systemie funkcjonuje i - parafrazując znany cytat Stefana Kisielewskiego (którego nie wypada tu przytoczyć; kto chce, znajdzie) - potrafiła się w nim całkiem nieźle urządzić. Również spora liczba przedstawicieli innych profesji prawniczych zdawała sobie sprawę z tych patologii, ale i oni starali się w tym wszystkim jakoś urządzać: w końcu innych sądów w Polsce nie ma, a żyć trzeba. Przeciętny jednak obywatel widział tylko objawy i narastał w nim opór wobec efektów tych obserwacji. Te efekty funkcjonowania wadliwego systemu, na którego konstrukcję przecież większego wpływu ani ja, ani inni szeregowi sędziowie nie mieliśmy, doprowadziły do powszechnego oczekiwania gruntownej reformy sądownictwa. Między innymi na fali tego niezadowolenia Zjednoczona Prawica osiągnęła sukces wyborczy i od 2015 r. wygrywa kolejne wybory. Nie jest moją rzeczą recenzowanie tego, co się udało, a czego i z jakich przyczyn nie udało się dokonać, zwłaszcza że przez blisko 4 lata brałem czynny udział w tym dziele. Tu wystarczy konstatacja, że oczekiwanie (takiej czy innej) reformy sądownictwa nadal jest oczekiwaniem większości głosujących Polaków i tego żadna partia polityczna na dłuższą metę nie może zignorować.
Można powiedzieć, że rozpoczęcie reform, a właściwie już ich zapowiedź po zwycięstwie wyborczym 2015 r. spowodowały, że ostatecznie społeczeństwu opadły łuski z oczu. Histeryczna reakcja zagrożonego mainstreamu elit sądownictwa na perspektywy zmian, odbierających im rządy nad liniowymi wyrobnikami w sądach, pokazała, ile warte są ich frazesy o niezależności sądownictwa i niezawisłości sędziowskiej. Nagle okazało się, że w obronie zagrożonych pozycji książęta sądownictwa z SN, NSA czy sądów apelacyjnych zaczęli zapisywać się do dotychczas pogardzanej Iustitii, gdy ta stała się przybudówką głównej partii opozycyjnej. Wszystko w nadziei, że wspólnie uda się zablokować reformy i sprawić, by było tak, jak było. Słusznie mówi się, że nic tak nie jednoczy, jak wspólny wróg. Nagle, i jak sądzę z początkowym zdumieniem, widzowie TV czy internauci zaczęli oglądać sceny w rodzaju spaceru liderów stowarzyszeń sędziowskich z liderami opozycji parlamentarnej obok Sejmu czy demonstracje pod sądami, zwłaszcza przed SN, gdzie sędziowie stawali ramię w ramię z czynnymi politykami. Co gorsza, rychło ci pierwsi (oczywiście nie wszyscy, ale wystarczająco wielu, by nie można było uznać tego za odosobnione wybryki) zaczęli w sferze orzeczniczej dawać upust swoim politycznym sympatiom i antypatiom. Nagle okazywało się, że ci sami sędziowie mogą w analogicznych sytuacjach wydawać skrajnie różne rozstrzygnięcia, w zależności od tego, czy maszeruje Strajk Kobiet, czy Marsz Niepodległości; czy odbywa się parada równości, czy miesięcznica katastrofy smoleńskiej.
Zachowania i decyzje, które w wydaniu tzw. „starej” KRS, „starego” TK, kasty zarządzających sądownictwem „starych” prezesów czy Ministrów Sprawiedliwości koalicji PO-PSL były odbierane ze zrozumieniem lub spotykały się z pojedynczymi głosami krytyki w Polsce, a za granicą w ogóle nie były odnotowywane, po zmianie władzy politycznej oraz zmianach w kierownictwie sądów powszechnych, w KRS i TK, zaczęły spotykać się ze zdecydowanym sprzeciwem polskich i światowych ośrodków opiniotwórczych - pod hasłem zagrożenia czy łamania praworządności, niezależności sądów i niezawisłości sędziów. Powstała kasta sędziowskich celebrytów, znanych głównie z występów w krajowych oraz zagranicznych mediach, gdy w czarnych barwach opisywali sytuację w Polsce, nie cofając się przed porównaniami do Turcji (tam istotnie wielu sędziów osadzono w zakładach karnych), Rosji albo Białorusi. Zupełnie nie przeszkadzał im w głoszeniu owych rewelacji fakt, że sami nie tylko cieszą się wolnością i swobodą, ale i to, że za ewidentne przekroczenia zasad, które ich obowiązują, nie spotykali się z żadną praktycznie reakcją - w czym oczywiście udział miały gremia ponadnarodowe, o czym za chwilę.
Opinia publiczna, już chyba z coraz mniejszym zdziwieniem, obserwowała ewidentne prowokacje mające doprowadzić do powstania kategorii pluszowych męczenników, których można będzie pokazywać w Europie i na świecie jako koronne dowody barbarzyństwa rządzącego w Polsce autorytarnego reżimu, którego jednym z głównych celów jest ściganie sędziów, nazywających samych siebie sędziami niezłomnymi czy wyklętymi.
W efekcie nastąpiło kompletne rozregulowanie systemu sądownictwa w Polsce, szerzy się anarchia wywołująca najgorsze skojarzenia z tym co znamy z historii, a co doprowadziło do upadku I Rzeczpospolitej. Nie da się inaczej określić sytuacji, w której Sąd Rejonowy w sprawie, która nie jest sprawą cywilną, poza oczywistymi granicami swojej kompetencji, wydaje postanowienie, którym po prostu ignoruje (formalnie go wiążącą) prawomocną uchwałę Sądu Najwyższego, a Sąd Okręgowy (z równie absurdalnym uzasadnieniem) zawiesza jej wykonalność. Wszystko to przy owacjach polskiego i europejskiego liberalno–lewicowego mainstreamu, grożącego postępowaniem karnym prezesowi sądu, który stanął na straży legalnej decyzji najwyższego organu sądowego RP. To tylko jeden z wielu przykładów, o tyle wart wskazania, że z czołówek medialnych ostatnich dni.
Co z tego rozumie przeciętny obywatel? Całkiem sporo. Rozumie już, że w sądach nie siedzą jacyś mityczni sędziowie pozbawieni poglądów politycznych albo tacy, którzy co prawda je mają, ale w żaden sposób nie wpływa to na wykonywanie przez nich obowiązków orzeczniczych. Tacy w sądach oczywiście są, śmiem nawet twierdzić, że jest ich większość, ale ich kompletnie nie widać; widać za to politycznych aktywistów z Iustitii i Themis oraz nielicznych sędziów, którzy publicznie im się przeciwstawiają. Tych ostatnich (w tym i mnie) część mediów lubi określać mianem sędziów rządowych czy ministerialnych, starając się stworzyć z nich przeciwwagę dla swoich politycznych aktywistów. I to również obywatel odnotowuje, przestając wierzyć w jakąkolwiek sprawiedliwość - skoro wymiar sprawiedliwości jawić się ma jako podzielony według kryteriów politycznych. To, że to ostatnie określenie jest nietrafne i głęboko krzywdzące (rzeczywisty podział to ten na sędziów anarchistów i sędziów legalistów, którzy starają się stawiać tamę anarchii zachowując pryncypia ustrojowe, z nadrzędnością Konstytucji i szanowaniem woli Suwerena wypowiadającego się w procesie wyborczym) nie ma znaczenia. Ważne jest to, czy obywatel ma przekonanie, że idąc do sądu spotka sędziego apolitycznego (jak nakazuje Konstytucja). Z ubolewaniem stwierdzam, że z reguły tak już nie jest, co ma i będzie miało w jeszcze większym zakresie dewastujące skutki nie tylko dla sądownictwa, ale de facto dla przyszłości Polski.
Czy jednak to wszystko, co się wydarzyło i cały czas się dzieje, wzięło się znikąd? Otóż nie. Przykład idzie z góry, a w tym wypadku ową „górą” można chyba nazwać europejskie trybunały i panujące w nich standardy. W zamierzchłych czasach, gdy mnie można było nazwać aktywistą sędziowskim (ale chyba jednak nie politycznym, bo nikt ówczesnej Iustitii nie zarzucał, że jest przybudówką tej czy innej partii) zostałem na skutek konfliktu z ówczesnym „starym” prezesem Sądu Okręgowego w Warszawie i na jego wniosek odwołany przez Ministra Sprawiedliwości z delegacji do tego sądu; wszczęto również przeciwko mnie postępowanie dyscyplinarne. Obydwa środki represji zacząłem kwestionować i ostatecznie postępowanie dyscyplinarne zakończyło się fiaskiem, nie zostałem za nic ukarany. Ujęła się za mną tylko Iustitia. Nie ujęły się za mną wówczas ani sądy krajowe (w WSA i NSA w 2013 r. stwierdzono, że ministerialny akt odwołania z delegacji nie podlega kontroli sądowej), ani Europejski Trybunał Praw Człowieka (moja skarga została w 2014 r. na etapie wstępnym odrzucona jako niedopuszczalna). Nie ujęła się za mną, mimo złożonego wniosku o skierowanie skargi konstytucyjnej w tej sprawie, ani RPO Irena Lipowicz, ani później RPO Adam Bodnar, przynajmniej dokąd trwały rządy koalicji PO-PSL. Dopiero gdy władzę przejęła ZP, a ja objąłem obowiązki wiceministra sprawiedliwości, RPO zwrócił się do MS o wyjaśnienie, kiedy możliwość takiego arbitralnego odwołania z delegacji zostanie usunięta z systemu prawnego. Na poważnie RPO zaczął protestować przeciwko tej kompetencji ustawowej, dopiero gdy aktualny MS zaczął z niej korzystać (np. w sprawie sędziego Pawła Juszczyszyna). Żadnej innej czynności w mojej sprawie RPO nie podjął, choć mając dużo mniej argumentów prawnych nie wahał się kierować wniosków do TK w innych sprawach. Z ubolewaniem przyznaję, że nie byłem te kilka lat temu tak kreatywny, by pomyśleć, że mogę zaangażować w swoją sprawę Komisję Europejską, Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej czy ETPC. Inna rzecz, że gdybym nawet był, to pewnie nic bym nie uzyskał. Najwyraźniej nie chodzi o to, o co się pyta, ale kto pyta, kiedy i jak można tego użyć. W każdym razie oddając ten tekst dzisiaj (20 maja 2021 r.) mogę przeczytać we właśnie ogłoszonej opinii RG TSUE M. Bobka w połączonych 7 sprawach (C 748/19 – C 754/19), że: „Prawo UE sprzeciwia się polskiej praktyce delegowania sędziów do sądów wyższej instancji, które to delegowanie może zostać zakończone w każdym czasie według uznania Ministra Sprawiedliwości będącego zarazem Prokuratorem Generalnym”.
Zjawisko kompetencyjnego „rozpychania się” sądów i trybunałów międzynarodowych znane jest od lat i zawsze wywoływało szereg kontrowersji, nie tylko prawnych, ale i politycznych. Częstokroć rządy poszczególnych państw UE (TSUE) czy Rady Europy (ETPCz) podejmowały i nadal podejmują decyzje o niewykonaniu tego czy innego orzeczenia. To jednak jest zawsze suwerenna decyzja polityczna i takich decyzji ani komentować, ani sugerować nie zamierzam. Przyjrzyjmy się jednak procesowym decyzjom tych dwu Trybunałów, a także aktywności „strażnika traktatów”, jakim jest Komisja Europejska (KE). Przez lata uważano, że kwestie dotyczące organizacji sądownictwa krajowego leżą poza zakresem kognicji obydwu tych ciał sądowniczych, wyznaczonych odpowiednio Traktatem (TUE) i Konwencją (EKPCz). Tym samym nie było tu również pola do popisu dla KE. Na takiej zasadzie nie mogły zapaść orzeczenia odnoszące się czy to do organizacji sądownictwa krajowego, czy to do procesu powoływania sędziów. Nic więc dziwnego, że - jak wspomniałem - w 2014 r. moją skargę (nr 36551/14) odnoszącą się do aktu odwołania sędziego z delegacji przez Ministra Sprawiedliwości ETPCz już na etapie wstępnym odrzucił jako niedopuszczalną stwierdzając brak przesłanek, o których mowa w art. 34 i 35 EKPCz. Coś się jednak zaczęło zmieniać w postawie tych organów; otwartym pozostawię pytanie, czy zmiany te mają związek ze zmianami politycznymi w niektórych krajach członkowskich.
Od 2010 r. na Węgrzech, a od 2015 r. w Polsce rządy sprawują ugrupowania konserwatywne. Zupełnym przypadkiem chyba w sprawach z tych państw zaczęły zapadać orzeczenia ingerujące w problematykę sądownictwa. Warto zwrócić uwagę na wyrok ETPCz z 23 czerwca 2016 r. w sprawie Baka przeciwko Węgrom (nr 20261/12), w której zakwestionowano skrócenie kadencji skarżącego – Przewodniczącego Sądu Najwyższego Węgier. W sprawach węgierskich oraz polskich (po 2015 r.) uaktywniła się KE formułując kolejne skargi do TSUE, a sądy polskie zaczęły zalewać TSUE kolejnymi, częstokroć absurdalnymi pytaniami prejudycjalnymi. Na dzień dzisiejszy, jeżeli nie pomyliłem się w obliczeniach, zadano ich 37, z czego odnośnie 24 postępowanie wciąż trwa. Przedmiotem tych wszystkich postępowań były kwestie związane z organizacją sądownictwa krajowego oraz procesu powoływania sędziów. Reakcja była zgoła odmienna niż wcześniej: TSUE odnalazł dotychczas sobie nieznane podstawy własnej kognicji i rozpoczął kontrolowanie ustawodawstwa krajowego w tym obszarze (narzuca się pytanie o korelację tej postawy z fiaskiem postępowań przeciwko tym państwom opartych o art. 7 TUE).
Uczciwie przyznać należy, że po raz pierwszy taki tok rozumowania zastosowano nie w sprawie polskiej czy węgierskiej, ale w tzw. sprawie sędziów portugalskich (wyrok z 27 lutego 2018 r., C-64/16), by kolejnymi orzeczeniami coraz mocniej ingerować w sprawy sędziów i sądów polskich. Część jest już rozstrzygnięta, jeszcze więcej oczekuje na rozstrzygnięcie, często już po opinii Rzecznika Generalnego (RG). Rozstrzygnięcia te (także tymczasowe, jak postanowienie zabezpieczające zawieszające częściowo działalność Izby Dyscyplinarnej SN), jak również opinie RG, są dla Polski niekorzystne. Przyjmuje się w nich np., że polskie przepisy dotyczące odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów są sprzeczne z prawem UE, niektóre polskie sądy nie są niezależne, a sposób wyboru członków KRS również nie spełnia norm unijnych. Tymczasem nikogo, z KE na czele, nie interesują systemy prawne państw członkowskich, w których wpływ władzy politycznej na proces powoływania sędziów jest daleko większy niż w Polsce. Nie ma tu również znaczenia to, że w Polsce sędziów chroni immunitet sędziowski, a w wielu innych państwach takowy w ogóle nie istnieje i sędzia może być pociągnięty do odpowiedzialności karnej jak każdy inny obywatel – patrz: słynna sprawa sędziego z Weimaru, którego za wydanie orzeczenia uchylającego obowiązek noszenia maseczek dotknęły niezwłocznie konsekwencje z obszaru prawa karnego, z przeszukaniem domu na czele. Jak widać, w świetle najwyższych unijnych standardów sprzecznym z prawem UE ma być pociągnięcie w Polsce do odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziego za treść wydanego orzeczenia, ale w Niemczech wdrożenie środków charakterystycznych dla prawa karnego wobec sędziego za treść orzeczenia jest najzupełniej zrozumiałe i uzasadnione. Na Malcie premier może mieć decydujący wpływ na powoływanie sędziów i TSUE nie dostrzega w tym sprzeczności z prawem UE (wyrok z 20 kwietnia b.r., C-896/19), w Polsce zaś zdominowana liczebnie przez sędziów KRS, wybierana podobnie jak w Hiszpanii (do której również nie ma zastrzeżeń), już gwarancji zgodności z prawem unijnym nie daje.
Wisienką na torcie jest wyrok TSUE z 18 maja b.r. wydany w połączonych sprawach pytań prejudycjalnych sądów rumuńskich C-83/19, C 127-19, C-195/19, C-291/19, C-355/19 i C-357/19, w których (w fundamentalnej kwestii porządku konstytucyjnego państwa członkowskiego) bez ogródek stwierdza się, że „(…) zasada pierwszeństwa prawa Unii stoi na przeszkodzie uregulowaniu krajowemu rangi konstytucyjnej pozbawiającemu sąd niższego szczebla prawa do niestosowania, z mocy własnych uprawnień, przepisu krajowego wchodzącego w zakres stosowania decyzji 2006/928 i sprzecznego z prawem Unii.” Trybunał – jak podano w komunikacie - przypomniał, że „skutki powiązane z zasadą pierwszeństwa prawa Unii wiążą wszystkie organy państwa członkowskiego, czemu nie mogą stanąć na przeszkodzie przepisy wewnętrzne dotyczące określenia właściwości sądów, w tym również przepisy rangi konstytucyjnej. (…) Sądy krajowe są zobowiązane do dokonywania wykładni prawa krajowego w możliwie największym zakresie zgodnej z wymogami prawa Unii lub niestosowania, z mocy własnych uprawnień, każdego sprzecznego z nim przepisu prawa krajowego, który nie może stać się przedmiotem takiej zgodnej wykładni”.
W ETPCz jest podobnie, tyle że nowatorski trend bezpośredniej orzeczniczej ingerencji w organizację krajowego wymiaru sprawiedliwości i proces powoływania sędziów rozpoczął się trochę później. Podobnie, jak w TSUE, precedens nie dotyczył Polski ani Węgier, ale innego kraju, nie należącego oczywiście do tych największych i najpotężniejszych. 1 grudnia ub.r. po raz pierwszy w historii Wielka Izba ETPCz uznała w sprawie Guðmundur Andri Ástráðsson przeciwko Islandii (nr 26374/18), że może kontrolować i w następstwie tej kontroli podważyć prawidłowość powołania sędziego krajowego. Nie upłynęło wiele wody w Wiśle, aż ów aktywizm sędziowski doprowadził do wydania 7 maja b.r. wyroku w sprawie Xero Flor sp. z. o.o. przeciwko Polsce (nr 4907/18). Zakwestionowano w nim już nie tyle powołanie sędziego, który rozpoznaje sprawy krajowe (jak w ww. sprawie islandzkiej), ale status sędziego TK w sytuacji, w której oczywistym jest dla każdego prawnika, że krajowy sąd konstytucyjny jest sądem prawa i przedmiotem jego działalności orzeczniczej jest kontrola aktów normatywnych, a nie rozpoznawanie spraw konkretnych podmiotów prawa, w których powinien zachowany być konwencyjny standard niezawisłości sędziowskiej.
Rozochoceni perspektywami wszechwładzy rezydenci Strasburga śmiało kroczą raz obraną drogą zagarniania kolejnych obszarów kompetencji, o czym świadczą przekazane rządowi RP 10 maja b.r. komunikaty o przyjęciu i rozpoznaniu w trybie pilnym pięciu znajdujących się tam spraw oraz ewentualnych kolejnych, w których pojawiają się zarzuty dotyczące domniemanych wadliwości rozwiązań przyjętych w ramach reformy sądownictwa w Polsce. Wśród tych pięciu znajdują się sprawy, w których zarzuca się wadliwość nominacji sędziowskich przy udziale tzw. nowej KRS, brak niezależności członków KRS, brak niezależności Izby Dyscyplinarnej SN itp. itd. 19 maja b.r. odbyła się przed Wielką Izbą ETPCz rozprawa w sprawie ze skargi Grzęda przeciwko Polsce (skarga nr 43572/18) dotyczącej skrócenia kadencji KRS. Wiedząc, że logika rewolucji jest nieubłagana można z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością przewidywać stwierdzenia kolejnego naruszenia EKPCz przez Polskę. Oczywiście, jeżeli ktoś wierzy w przypadki i zbiegi okoliczności, to niech pozostanie z tą wiarą, ale zakomunikowanie przez ten sam ETPCz w czerwcu ub.r. rządowi RP skarg sędziów, których powołania odmówili ŚP Prezydent RP Lech Kaczyński (2008 r.) i Prezydent RP Andrzej Duda (2016 r.) po tak długim okresie bezczynności w sprawie tych pierwszych (szokującym nawet w świetle charakterystycznej dla tego Trybunału przewlekłości w rozpoznawaniu spraw) żadnym przypadkiem nie jest. Jakże to wszystko kontrastuje z podejściem stosowanym jeszcze kilka lat wcześniej, np. w sprawie mojej, ówcześnie niedopuszczalnej skargi.
Kończąc, chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną okoliczność związaną z owymi Trybunałami. Czy ma ona związek z rozważaniami wcześniejszymi – ocenę zostawiam Czytelnikom. Jak wiadomo sędziowie jakichkolwiek sądów czy trybunałów nie biorą się znikąd. Dotyczy to również sądów i trybunałów międzynarodowych. Mają swoje obywatelstwa i wcześniejsze dokonania społeczne i zawodowe. Tradycyjnie w sądownictwie międzynarodowym zgłoszenia kandydatów na stanowiska sędziowskie to domena państw członkowskich należących do systemu, który dany organ sądowniczy odpowiednią umową międzynarodową wykreował. Trudno zresztą byłoby wyobrazić sobie inny uczciwy system.
Czy jest jednak tak, że każde państwo UE czy RE może zgłosić dowolnego (oczywiście spełniającego określone kryteria formalne) kandydata na stanowisko sędziego TSUE czy ETPCz? Co do zasady tak: zgłosić może; ale gwarancji powołania na stanowisko sędziowskie nie ma. Skoro gwarancji brak, to powstaje pytanie, kto tak naprawdę decyduje o składzie tych niesłychanie ważnych organów sądowniczych? Odpowiedź wynika wprost z traktatów. W wypadku TSUE art. 19 TUE stanowi o tym, że z każdego państwa członkowskiego wybiera się jednego sędziego do Trybunału i przynajmniej jednego sędziego do Sądu. Art. 254 TFUE stanowi, że wybiera się ich za wspólnym porozumieniem przez rządy państw, po konsultacji z Komitetem ustanowionym przez art. 255. To Komitet, złożony z siedmiu arbitralnie wybranych osób, który swych opinii nt. kandydatów na sędziów nie ujawnia (można zapoznać się tylko ze sprawozdaniami z działalności: https://comite255.europa.eu/en/) w coraz większym odsetku wydaje opinie negatywne. Ich rezultatem jest to, że kandydat nie zostaje sędzią TSUE, Sądu czy Rzecznikiem Generalnym (najczęściej reakcją na opinię negatywną jest wycofanie kandydata). W sytuacji, w której większość rządów państw prezentuje określony światopogląd (w UE obowiązuje lewicowo–liberalny), a skład Komitetu również odzwierciedla te preferencje, wybranie na jedno z wyżej wskazanych stanowisk sędziego czy RG chociażby podejrzewanego o światopogląd konserwatywny może być rozpatrywane w kategoriach wypadku przy pracy lub efektu zmasowanej ofensywy dyplomatycznej.
Czy w ETPCz jest inaczej? Nic z tych rzeczy. Zgodnie z art. 22 EKPCz każde państwo członkowskie Rady Europy obowiązane jest zgłosić trzech kandydatów na wolne stanowisko sędziowskie, i z tej trójki Zgromadzenie Parlamentarne RE (ZPRE) dokonuje wyboru sędziego. Czy oznacza to, że musi wybrać jednego z nich? Znowu nie: najpierw listę analizuje podkomisja Komisji Spraw Prawnych i Praw Człowieka RE ds. wyboru sędziów ETPCz, a następnie z własną rekomendacją (coraz częściej negatywną) przekazuje Zgromadzeniu Parlamentarnemu, które może odrzucić wszystkich kandydatów. Państwo członkowskie RE może na to zareagować w jeden (taki sam, jak w wypadku TSUE) sposób: zgłosić innych kandydatów i zabiegać o to, by tym razem nie zostali odrzuceni. Tu wszystko się powtarza, szanse prawników choćby podejrzewanych o światopoglądową zbieżność ze światopoglądem większości parlamentarnej, tworzącej rząd taki jak polski czy węgierski, oscylują w granicach błędu statystycznego, chyba że znowu zostanie przeprowadzona bardzo poważna operacja dyplomatyczna. Czy to teoria? Nie, wystarczy odwołać się do jeszcze świeżego przypadku listy polskiej, która 9 kwietnia została odrzucona przez podkomisję, a 20 kwietnia b.r. przez ZPRE. Jeżeli kogoś interesuje, jaki jest idealny profil kandydata do ETPCz, to warto zapoznać się z raportem ECLJ z 6 stycznia 2020 r. (polska wersja: http://prawnicydlapolski.pl/wp-content/uploads/2021/05/NGO-korekta-1.pdf ). Można by żartobliwie rzec: chcesz zostać sędzią ETPCz, odszukaj najbliższą organizację pozarządową sponsorowaną przez G. Sorosa i / lub jego akolitów i zaangażuj się w jej działalność.
Wiedza o powyższych mechanizmach nie jest wiedzą tajemną, ale jednak dość rzadko mówi się i pisze w Europie o tym otwarcie - w przeciwieństwie np. do USA, gdzie obsada stanowisk sędziowskich w Sądzie Najwyższym jest przedmiotem bardzo gorącej niekiedy debaty publicznej. Bez jakichkolwiek wątpliwości można uznać, że sytuacja jest bardzo poważna. Efektem aktywistycznej orzeczniczej działalności tak właśnie wybranych sędziów jest coraz bardziej zuchwałe okrajanie państw narodowych z kolejnych atrybutów suwerenności i przekazywanie ich w ręce ciał, nad którymi przeciętny obywatel np. polski czy węgierski nie ma żadnych instrumentów kontroli. Taki obywatel może sobie zmienić w procesie wyborczym parlament czy rząd krajowy, ale te będą miały coraz mniej do powiedzenia. Pytanie, czy tego chcemy i na to godziliśmy się, wstępując do Rady Europy czy UE, i czy tak musi być?