Lindbergh miotał się między współpracą z policją a działaniem na własną rękę. Jego posunięcia były dość zaskakujące. Jako pełnomocników do negocjacji z porywaczami ustanowił dwóch znanych gangsterów. Swoje usługi zaproponował mu nawet Al Capone. Z Piotrem Girdwoyniem rozmawia Piotr Szymaniak
Pułkownik Charles Lindbergh, jeden z pionierów awiacji, był pierwszym człowiekiem, który samotnie przeleciał przez Atlantyk bez międzylądowania w 1927 r. Wyczyn ten przyniósł mu światową sławę,
pieniądze i pierwszy tytuł Człowieka Roku magazynu „Time”. W tym samym roku podczas podróży po Ameryce Łacińskiej poznał swoją przyszłą żonę Anne, a w 1930 r. urodził im się pierwszy syn Charles Jr. Idylla została przerwana 1 marca 1932 r., gdy chłopca porwano. Jak wyglądał ten wieczór?
Lindberghowie byli w trakcie budowy swojej nowej willi. Czasowo pomieszkiwali w położonym nieopodal pałacyku, który należał do matki pułkownika. Posesja była nieogrodzona, a rolę jedynego stróża domu pełnił mały foksterier. Wieczorem ktoś wspiął się po drabinie do pokoju na pierwszym piętrze i korzystając z tego, że piastunka pozostawiła otwarte okno, zabrał śpiące dziecko. Lindberghowie w tym czasie przebywali na dole. Między godz. 21.15 a 21.30 usłyszeli stukot, na tyle głośny, że przerwali rozmowę i zaczęli nasłuchiwać. Ale hałas się nie powtórzył, więc nie wzbudził podejrzeń. Kiedy ok. godz. 22.00 opiekunka dziecka Betty Gow poszła sprawdzić, czy z chłopcem wszystko w porządku, zobaczyła puste posłanie. Natychmiast zaalarmowała pozostałych domowników. Lindbergh od razu zauważył pozostawioną na parapecie kopertę i zrozumiał, że dziecko zostało porwane. Nakazał wezwać policję, a sam chwycił sztucer i wybiegł szukać porywacza. Funkcjonariusze pojawili się na miejscu po 20 minutach. Powiadomiono o uprowadzeniu wszystkie radiowozy i komendy w New Jersey i Nowym Jorku. Sprawcy nie udało się jednak ująć.
Ani domownicy, ani
policja nie znaleźli na miejscu wielu śladów.
Był wspomniany list okupowy, dłuto, które prawdopodobnie miało posłużyć do wyważenia okna, choć okazało się niepotrzebne. A także drabina, po której sprawca wspiął się do sypialni dziecka.
Żadnych odcisków palców ani śladów butów?
Trudno dziś powiedzieć, czy ich nie było. Na pewno ich nie ujawniono. Policja zabezpieczyła głównie odciski palców domowników. W tamtym czasie badania daktyloskopijne (technika śledcza polegająca na porównywaniu linii papilarnych dłoni – red.) były już nieźle rozwinięte. Wiedza o wartości dowodowej odcisków palców była duża zarówno wśród policjantów, jak i wśród przestępców, którzy wiedzieli, że muszą się wystrzegać ich pozostawiania. Jeśli chodzi o ślady butów na ziemi, to trzeba pamiętać, że następnego dnia po porwaniu pod domem pojawiły się tłumy ludzi. Samych dziennikarzy ze Stanów zjechało ok. 400. Policja musiała wydelegować funkcjonariuszy do kierowania ruchem na okolicznych drogach. Nawet jeśli sprawca pozostawił jakieś ślady, to prawdopodobnie szybko je zadeptano.
Żądanie okupu. Jego autor domagał się zapłaty 50 tys. dol. w banknotach o niskich nominałach. List miał błędy, a charakter pisma był niewyrobiony. Sprawca zakazywał też powiadamiania
policji. Lindbergh publicznie ogłosił, że zapłaci okup i zapewnił, że jeśli dziecko odnajdzie się całe i zdrowe, nie będzie podejmował żadnych kroków przeciwko porywaczom. Postawił tym samym policję w trudnej sytuacji. W krótkim czasie Lindbergh otrzymał dwa kolejne listy, których autor uspokajał, że dziecko ma się dobrze, ale zwiększał okup do 70 tys. dol. – jako karę za zaangażowanie policji. Ojciec porwanego chłopca miotał się pomiędzy współpracą z policją a działaniem na własną rękę. Jego posunięcia były dość zaskakujące.
6 marca ogłosił, że jako pełnomocników do negocjacji z porywaczami ustanowił dwóch znanych gangsterów. Nawiasem mówiąc, na wieść o uprowadzeniu swoje usługi zaproponował mu nawet Al Capone. Zadeklarował
pomoc w zamian za zwolnienie z więzienia.
Sława pilota sprawiała, że
policja była zdeterminowana, by szybko rozwiązać sprawę, lecz ogromne zainteresowanie mediów działo na jego niekorzyść. Do Lindberghów napływały setki listów z informacjami, które niewiele wnosiły, ale trzeba było je sprawdzić.
Wiele osób chciało pomóc, więc raportowało o zdarzeniach, które wydawały się im istotne, choć nie były. Informacje z listów były różnorakie: od podszywania się pod porywaczy i żądania okupu w wysokości 500 tys. dol., po niestworzone hipotezy o tym, że porwania musieli dokonać kosmici. Do selekcjonowania listów Lindbergh zatrudnił czterech sekretarzy. Jedynie dwa pisma okazały się pomocne. W jednym autor stwierdził, że na krótko przed porwaniem widział w pobliżu domu pilota bladego mężczyznę ze szpiczastą bródką. Inny świadek donosił, że w dniu uprowadzenia zauważył takiego osobnika w ciemnym dodge’u, na którego pace znajdowała się drabina. To była cenna informacja. I pomimo ogromnego zainteresowania policji udało się ją utrzymać w tajemnicy. Zatajanie pewnych informacji to chwyt, który do tej pory jest stosowany przez organy ścigania na całym świecie. Dzięki temu łatwiej można selekcjonować napływające dane i wyłuskiwać te istotne dla śledztwa. Po tym, jak sprawa stała się głośna, pojawiła się w niej postać Johna Condona, który odegra ważną rolę.
To emerytowany nauczyciel i społecznik z Bronxu. Poruszony sprawą, 8 marca na łamach jednej z gazet zamieścił ogłoszenie, w którym wyraził chęć dołożenia do okupu dodatkowego tysiąca dolarów, oszczędności swojego życia. Dwa dni później to do niego przyszedł kolejny list porywaczy, którzy ustanowili go pośrednikiem. Pismo takiej samej treści wysłano też Lindberghowi. Condon, stosując się do otrzymanych instrukcji, spotkał się przy cmentarzu z mężczyzną, który miał należeć do szajki. Zażądał od niego dowodu na to, że grupa faktycznie przetrzymuje dziecko. Tajemniczy mężczyzna słabo mówił po angielsku, a na pytanie o pochodzenie, odparł, że jest ze Skandynawii. Zdradził też, że grupa składa się z sześciu osób, 20 tys. dol. z okupu przypadnie przywódcy, a pozostała piątka dostanie po 10 tys. dol. Nieznajomy zapytał również – na co wówczas mało kto zwrócił uwagę – czy trafi na krzesło elektryczne, gdyby dziecku stało się coś złego. Choć mężczyzna osłaniał się kapeluszem i wysoko postawionym kołnierzem płaszcza, na podstawie zeznań Condona udało się stworzyć jego portret pamięciowy. Kiedy do domu pułkownika przyszła paczka z upranym i wyprasowanym kaftanikiem, które dziecko miało na sobie w dniu porwania, ojciec zdecydował się wpłacić okup. W nocy z 2 na 3 kwietnia Lindbergh z Condonem pojechali na wskazane miejsce, gdzie przekazali pieniądze. Ale dość niespodziewanie ojciec dziecka zaczął negocjować obniżenie wysokości okupu do 50 tys. dol. Rozmówca zniknął na 13 minut, mówiąc, że musi się skonsultować z szefem, a po powrocie przystał na zaproponowaną kwotę. Wziął pieniądze i zostawił list z informacją, gdzie znaleźć chłopca.
Dziecka jednak nie odnaleziono.
Według listu miał się znajdować na statku „Nelly”, zacumowanym nieopodal Elizabeth Island. Po przeszukaniu nabrzeża – a tym bardziej statku – dziecka nie znaleziono. Po tym fiasku Lindbergh przekazał sprawę policji i przestał ingerować w śledztwo. Miesiąc później zwłoki chłopca odnalazł kierowca ciężarówki przejeżdżający w pobliżu posiadłości Lindberghów. Co nie najlepiej świadczy o poszukiwaniach przeprowadzonych w pierwszych dniach po zdarzeniu. Zwłoki były w stanie daleko posuniętego rozkładu, rozwłóczone przez zwierzęta. Zidentyfikowano je po fragmentach ubrań, a także charakterystycznym defekcie – mały Charles miał po sześć palców u stóp. Eksperci stwierdzili, że przyczyną śmierci dziecka był wylew krwi do mózgu spowodowany urazem mechanicznym. Najprawdopodobniej doszło do niego, gdy drabina się złamała. Kiedy uciekający porywacz zorientował się, że dziecko nie żyje, najpewniej porzucił ciało.
Czyli dziecko nie żyło, a sprawca wraz z okupem rozpłynęli się w powietrzu. Jak udało się dotrzeć do porywacza?
Przez pewien czas policja badała udział domowników, wychodząc z założenia, że sprawca musiał dość dobrze znać zwyczaje Lindberghów. Oprócz wspomnianej piastunki Betty Gow w posiadłości pracowali jeszcze kucharka Violet Sharp i dozorca. Sharp nie wytrzymała przesłuchań trzeciego stopnia, w których zeznania wymusza się biciem. W czerwcu 1932 r. popełniła samobójstwo. Później okazało się, że nie miała związku z porwaniem. Jak policja wpadła na właściwy trop? Lindbergh przed przekazaniem okupu wynotował numery seryjne banknotów. Co jakiś czas pojawiały się w obiegu pojedyncze sztuki, ale nigdy nie udało się namierzyć płacącego. W związku z tym postanowiono dokładnie zbadać nieliczne dowody, jakie pozostawił sprawca – w szczególności drabinę. I okazało się, że może ona wiele powiedzieć. Zwłaszcza jeśli znajdzie się ktoś, kto potrafi słuchać. Tym kimś był Arthur Koehler, trochę postrzelony, choć genialny biegły, który miał fioła na punkcie drewna.
Co mu powiedziała drabina?
Na przykład skąd pochodzi drewno, z którego ją wykonano. W Stanach Zjednoczonych było wówczas ok. 40 tys. zakładów stolarskich. Żerdzie drabiny, czyli dwie najdłuższe deski, zrobiono ze świerku rosnącego w konkretnym stanie. Okazało się, że jedynie 1598 stolarni zajmuje się obróbką takiego drewna. To wciąż dużo. Koehler dokonał dokładnych pomiarów i ustalił, że drewno było obrabiane dwiema strugarkami: jedna miała ostrze 20,5 mm, a druga – 22,75 mm. Spośród tych 1598 zakładów jedynie w 25 znajdowały się dwie takie strugarki. Ale to nie wszystko. Koehler stwierdził, że w jednej z tych strugarek piąte i ósme ostrza były uszkodzone. Po sprawdzeniu tych 25 stolarni okazało się, że charakterystyczny defekt ma urządzenie w jednym zakładzie. W dodatku takim, który praktycznie 100 proc. wyrobów produkował dla jednego sklepu w Bronksie.
To robi wrażenie. Ale jak policja dotarła do klienta?
Właściciel sklepu pamiętał, że wśród kupujących był mężczyzna, który załadował zakupione deski na ciemnego dodge’a. Policja powiadomiła stacje obsługi i ogłosiła nagrodę – 25 tys. dol. za informację o samochodzie. 15 września 1934 r. pracownik jednej ze stacji benzynowych przyjął od kierowcy takiego auta dziesięciodolarowy banknot. Nie miał jak wydać reszty, więc poszedł rozmienić pieniądze do pobliskiego banku. Bojąc się, że kierowca ucieknie bez płacenia, wcześniej spisał numer rejestracyjny auta. Właścicielem samochodu był Bruno Hauptmann, imigrant z Niemiec mieszkający w Bronksie. A przy tym cieśla. Szybko ustalono jego adres zamieszkania, po czym w widowiskowy sposób mężczyznę aresztowano. Znaleziono też przy nim jeden banknot z okupu. Hauptmann nie przyznał się do porwania. Kiedy jednak zarządzono przeszukanie, w garażu odkryto pudełko z 14 tys. dol. pochodzących z okupu. W sumie znaleziono ok. 20 tys. dol. Oskarżony utrzymywał, że pudełko z pieniędzmi przechowywał na prośbę niejakiego Isidora Fischa, który miał poprosić go o to przed wyjazdem do Niemiec.
Czy ten potwierdził jego wersję?
Ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył. Człowiek o takim nazwisku istniał i naprawdę pojechał do Niemiec, ale zmarł tam na gruźlicę przed aresztowaniem Hauptmanna.
Czy w mieszkaniu znajdowały się inne dowody obciążające Hauptmanna?
Znaleziono komplet dłut, w którym brakowało jednego. Narzędzie pozostawione na parapecie w domu Lindenbergów idealnie pasowało do futerału. Czy to było to samo dłuto, czy tylko identyczne? Nie wiadomo. Na szafce nocnej obok telefonu był też wyryty numer telefonu do Condona. Pomimo że Niemca przesłuchiwano dzień i noc – i to z użyciem przemocy – ten konsekwentnie zaprzeczał, aby miał jakiekolwiek związki z porwaniem.
Prasa okrzyknęła go procesem stulecia. Hauptmann miał bardzo dobrego, wziętego obrońcę Edwarda J. Reilly’ego. To jednak nie on zaangażował adwokata, lecz redakcja „Daily Mirror”, która liczyła, że gdy oskarżony zacznie mówić, uzyska wyłączność na publikację jego wyznań. Dziś brzmi to nieprawdopodobnie, ale w latach 30. instytucja prawa do obrony dopiero się kształtowała, a zasady etyczne amerykańskiej palestry jeszcze na to pozwalały. W trakcie procesu ośmiu wybitnych specjalistów od analizy pisma potwierdziło, że listy z żądaniem okupu były napisane ręką Hauptmanna. Obrona znalazła co prawda dziewięciu ekspertów, którzy początkowo zgodzili się przygotować kontropinie, ale po zapoznaniu się z materiałem ośmiu się wycofało. Warto pamiętać, że autor listu – czyli ktoś, kto nadaje mu treść – i jego wykonawca – czyli ten, który go fizycznie pisze – nie muszą być zawsze tą samą osobą. A strategia obrony sprowadzała się do obwiniania o wszystko Isidora Fischa: że to on podyktował Hauptmannowi treść listu i polecił mu wyryć numer telefonu Condona na szafce nocnej. Podczas procesu Arthur Koehler przestawił kolejne dowody wskazujące, że Hauptmann musiał wykonać drabinę. Materiał, z którego zrobiono stopnie, nie pochodził ze sklepu. Wyglądał, jakby użyto do tego deski podłogowej. Koehler rozebrał drabinę i dopasowując poszczególne części, złożył taką deskę. Dokonując oględzin w domu Hauptmanna, zauważył, że na strychu brakuje jednej deski. Kiedy dopasował złożone ze szczebli drewno, zgadzały się nawet miejsca po gwoździach na legarach.
Dość nieciekawą postacią. Pochodził z Saksonii, po angielsku mówił i pisał dość słabo. Stąd te błędy w listach. Pochodził z dysfunkcyjnej rodziny, jeszcze w Niemczech był wielokrotnie karany za drobne przestępstwa. Od lat interesował się gangsterskimi historiami. Zbierał opisy zbrodni, szczególnie porwań. Mimo to proces – co mocno akcentował Reilly w mowie końcowej – miał charakter poszlakowy. Nikt nie widział Hauptmanna na miejscu zdarzenia, nie znaleziono odcisków palców itp. Można mu było przypisać posiadanie i wykonanie drabiny czy autorstwo listów z żądaniami okupu, ale niewiele więcej.
Condon z Lindberghiem przekazali mu okup na cmentarzu…
Było to nocą, więc trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to rzeczywiście był Hauptmann. Na domiar złego zanim doszło do procesu, Condonowi pogorszył się wzrok i słuch. Nie potrafił z całą pewnością stwierdzić, że oskarżony jest tą samą osobą, z którą miał kontakt dwa lata wcześniej. Na pytanie, jak mógłby zidentyfikować osobę, z którą wtedy rozmawiał, oświadczył, że po uścisku dłoni. Zorganizowano więc coś w rodzaju okazania: świadek ściskał dłonie kolejnych mężczyzn i w ten sposób wskazał na Hauptmanna. Ostatecznie ława przysięgłych uznała Niemca za winnego, a sędzia skazał go na śmierć na krześle elektrycznym. Pomimo dwukrotnej apelacji wyrok nie uległ zmianie.
Hauptmann nie przyznał się do winy nawet w obliczu śmierci.
Do końca konsekwentnie twierdził, że jest niewinny. Gubernator New Jersey Harold G. Hoffman, który potajemnie wraz z tłumaczem języka niemieckiego odwiedził go w celi, był gotów doprowadzić do zamiany kary śmierci na dożywotnie więzienie. Byle tylko Hauptmann wydał wspólników lub się przyznał. Nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Gubernator był zresztą przekonany, że skazany nie mógł być jedyną osobą zaangażowaną w zbrodnię i starał się nakłonić policję oraz sąd do ponownego zajęcia się sprawą. Podobno w ostatnich słowach przed egzekucją skazany miał powiedzieć: „Przysięgam, że jestem niewinny. Jeżeli jednak moja śmierć ma się przyczynić do zniesienia kary śmierci, gdy karę tę orzeka się na podstawie poszlak, to śmierć moja nie będzie daremna”. Było to o tyle dziwne, że wcześniej trudno go było posądzać o abolicjonistyczne poglądy.
Wyrok wykonano, ale wątpliwości pozostały.
Żona Hauptmanna, która zmarła w latach 70., do końca życia zapewniała o niewinności męża. Niestety, jak to często bywa w sprawach, które dotyczą sławnych ludzi, przyjęta teoria czy wersja zdarzeń będąca podstawą rozstrzygnięcia jest ciągle podważana. Popularność Lindbergha i fakt, że przez pewien czas Ameryka żyła porwaniem Charlesa Jr., sprzyjały powstawaniu konkurencyjnych wersji zdarzeń.
Pretekstów do snucia różnych hipotez było aż nadto. Czy w tej sprawie nie było zbyt wielu znaków zapytania? Przede wszystkim, czy to możliwe, by Hauptmann działał sam?
To, że Hauptmann był wmieszany w sprawę, wydaje się oczywiste. Świadczy o tym wiele poszlak: powiązanie fragmentów drabiny z jego domem, znalezienie u niego pieniędzy z okupu etc. Czy byłby w stanie wszystko zaplanować i wykonać sam? Czy w ogóle mógł wpaść na pomysł, by porwać dziecko kogoś takiego jak Lindbergh? Hauptmann nie był typem demonicznego profesora Moriarty’ego z historii o Sherlocku Holmesie, lecz drobnym przestępcą. Z drugiej strony, skoro już się znalazł w tej Ameryce, to być może postanowił dokonywać „wielkich” rzeczy. Największym znakiem zapytania jest brak pozostałych 30 tys. dol. z okupu. Dosłownie się rozpłynęły. A przecież prędzej czy później musiały trafić do jednego z amerykańskich banków. To, co mówił na cmentarzu mężczyzna odbierający okup – że 20 tys. dol. ma przypaść przywódcy grupy – koresponduje z zeznaniami Hauptmana. Być może liderem był ów Isidor Fisch, który z jakichś powodów wyjeżdżając do Niemiec, zdeponował taką sumę u Hauptmanna. Niemniej i tak nie tłumaczy to nam, co się stało z resztą pieniędzy. Trudno sobie wyobrazić, że nikt w czasach kryzysu nie wprowadził ich do obrotu. Zwłaszcza że były to małe nominały, które łatwo upłynnić. Hipoteza, że Hauptmann należał do większej grupy jest zatem bardzo prawdopodobna. A to, że policja jest zadowolona i nie prowadzi dalej śledztwa, bo ma jednego sprawcę, który w dodatku nikogo nie sypie, wcale nie dziwi. W ten sposób mogła ogłosić sukces.
A inne konkurencyjne tłumaczenia?
Jedno sugeruje, że Lindbergh nieumyślne spowodował śmierć dziecka, a potem upozorował porwanie. W końcu lubił płatać różnego rodzaju figle: być może chciał ukryć syna, by nastraszyć żonę – to byłoby trochę w jego stylu – ale zdarzył się wypadek. Pożywkę dla snucia takich domysłów dały też dość dziwne zachowania Lindbergha seniora po porwaniu. Wynajęcie mafii, negocjowanie wysokości okupu i to, że na początku wyraźnie chciał odseparować policję od prowadzenia sprawy. Tylko skąd wzięła się u niego drabina Hauptmanna? Podobnie samobójstwo Violet Sharp wywołało falę spekulacji, choć nic nie wskazuje, by miała jakikolwiek związek ze sprawą.
Skutkiem tej głośnej historii była też zmiana prawa.
Ten przypadek unaocznił wszystkim, jak ważna jest współpraca służb różnych stanów w sprawach o porwanie. Stąd na mocy tzw. Lindbergh Law uczyniono z niego przestępstwo federalne (do tej pory było to przestępstwo stanowe). Sprawca takiego czynu musiał się liczyć z tym, że przekraczając granicę danego stanu, nie ucieknie przed organami ścigania. Wcześniej można było kogoś uprowadzić, wyjechać do innego stanu i w zasadzie uwolnić się od odpowiedzialności. W lipcu 1932 r. uznano, że to jest tak poważne przestępstwo, że jego sprawca nie powinien spać spokojnie gdziekolwiek na terenie USA.
Piotr Girdwoyń profesor w Katedrze Kryminalistyki na Wydziale Prawa i Administracji UW, partner w kancelarii Pietrzak Sidor & Wspólnicy