Okoliczność, że projekt pochodzi z określonego środowiska, sama przez się nie może jeszcze deprecjonować ustawy.

Mogłoby się wydawać, że po obowiązkowych lekturach każdego prawnika takich jak „Erystyka” Artura Schopenhauera czy „Czysta teoria prawa” Hansa Kelsena słowo używane w poważnym sporze prawnym zawsze będzie w służbie argumentacji ad rem, nigdy zaś argumentacji ad hominem. Może to zbyt idealistyczna wizja, ale na wielu polskich uniwersytetach w takim duchu przez wiele lat kształcono absolwentów kierunków prawniczych. Tymczasem obecnie nawet osoby, na których spoczywa wzrok całego środowiska prawniczego, nie wahają się używać w sporach prawnych argumentów personalnych. Nie można tego zjawiska bagatelizować.
Argument ad hominem ma ze swej istoty niewielką wartość merytoryczną. Cytując Schopenhauera, za jego pomocą „obalamy tylko względną prawdę tezy, pokazując, że ta ostatnia sprzeciwia się innym twierdzeniom lub poglądom przeciwnika, czyli wykazujemy bezsilność jego argumentów, przy czym obiektywna prawda sprawy w rzeczywistości pozostaje niewyjaśniona” (tłum. J. Lorentowicz). Okoliczność, że dana osoba jest – w naszej ocenie – moralnie zła, bynajmniej jeszcze nie oznacza, że ma błędne poglądy. Argument ad hominem w istocie rzeczy uważany był za mało przyzwoity i jako taki zazwyczaj bywał wykluczany ze sporu intelektualnego przez szanujących siebie samych adwersarzy. Sofizmaty personalne pod adresem drugiego dyskutanta mają również tą wadę, że często graniczą z naruszeniem dobra osobistego w postaci uszczerbku w godności czy czci (art. 23 kodeksu cywilnego). Dyskurs prawniczy nie może mieć przecież na celu uwłaczanie przeciwnikowi. Ciężar poważnej dysputy prawniczej brał na siebie zawsze argument ad rem. Semantyka rzeczowej argumentacji może jednak dopuszczać do używania dosadnych zwrotów. Ustawa może być zatem „bublem prawnym” czy nawet „gniotem prawnym”, ale dlatego, że ma konkretne niedostatki merytoryczne. Okoliczność, że jej projekt pochodzi z określonego środowiska, sama przez się nie może jej jeszcze deprecjonować.
Wojna polsko-polska, która trwa (i wszystko na to wskazuje, że niestety będzie trwać dalej), sprzyja używaniu argumentów ad personam niestety także w poważnych sporach prawnych. Wojna plemienna zazwyczaj przekracza granice przyzwoitości we wszystkich możliwych wymiarach. Argumenty ad personam często używane są w ramach retorsji za nieodpowiedni język drugiej strony. Z reguły pozwalają one na bardziej dosadne wyrażanie emocji niż argumenty czysto merytoryczne. Ponadto, jeżeli spór prowadzony jest także na użytek szerszych grup odbiorców, to często kalkulacja dyskutantów jest taka, że inteligencja zbiorowości jest z zasady niższa niż indywidualna inteligencja jednostki. Tym samym argumenty jakościowo kiepskie, ale bardzo wyraziste emocjonalnie, mają większą szansę na zyskanie poklasku tłumu. Wreszcie np. psucie prawa – w ocenie jednych – jest na tyle intensywną nieprawidłowością, że zdaje się usprawiedliwiać ich każdy atak werbalny.
Niemniej to wszystko nie usprawiedliwia praktyki używania brudnej broni w klasycznych sporach prawnych. Spór prawniczy nie jest toczony ani na wiecu, ani na ulicy. Dyskusja na tematy prawne celebrowana jest w świątyni wiedzy, co powinno z góry wykluczać wszelką intelektualną profanację.