Mała szczecińska spółka IAI nie ulękła się Google'a i wytoczyła mu w Polsce proces. Ale okazało się, że sprawiedliwości może szukać tylko przed amerykańskim sądem
Był styczniowy weekend 2012 r., gdy sklepy internetowe w całej Polsce zaczęły otrzymywać od klientów sygnały, że coś złego dzieje się z ich stronami WWW. Z przerażeniem odkryły, że po wpisaniu adresu potencjalnym klientom ukazuje się komunikat: „Przeglądarka na razie zablokowała dostęp do serwisu. Nawet jeśli wcześniej bezpiecznie przeglądałeś tę stronę, teraz najprawdopodobniej zainfekuje ona twój komputer złośliwym oprogramowaniem”. Zaś poniżej był dopisek ostrzegający, że złośliwe oprogramowanie powoduje straty finansowe, usunięcie plików, a także może posłużyć do kradzieży tożsamości.
Ostrzeżenie o możliwości kradzieży wyświetlało się także po wpisaniu adresów stron Allegro z aukcjami prowadzonymi przez przedsiębiorców korzystających z oprogramowania szczecińskiej spółki IAI. Firma zajmuje się tworzeniem aplikacji dla e-sklepów i świadczy usługi informatyczne dla przedsiębiorców. Pierwsze skargi zaczęła otrzymywać 5 stycznia, jej informatycy szybko ustalili, że strony blokuje Google, a konkretnie usługa Google Safe Browsing (GSB). Amerykański koncern udostępnia ją bezpłatnie wszystkim, którzy przygotowują oprogramowanie do przeglądania internetu. Program działa w taki sposób, że ostrzega użytkownika komputera, iż być może właśnie znalazł się na stronie próbującej wyłudzić od niego cenne dane. Jak się potem okazało, tym razem popełnił błąd.
Pyrrusowe zwycięstwo
Pracownicy IAI ustalili, że blokowanie stron następuje ze względu na fragment adresu (umieszczony w kodzie strony) wykorzystywany przez każdą z obsługiwanych przez spółkę witryn. Dokonali zmiany, dzięki czemu już od 8 stycznia 2012 r. komunikaty o blokowaniu stron sklepów internetowych przestały się pojawiać. Problem pozostał jeszcze w odniesieniu do stron dotyczących części aukcji na Allegro. Tam poradzono z nim sobie dopiero kilka dni później.
IAI 8 stycznia wezwała polski oddział Google’a do zaprzestania łamania praw – czyli cofnięcia blokady – i naprawienia szkody, a co najważniejsze: zażądała publikacji przeprosin i wypłaty zadośćuczynienia. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Już następnego dnia firma podała, że GSB jest własnością spółki Google Inc. z siedzibą w USA, wskazując ją jako odpowiedzialną za całe zdarzenie. Podkreśliła także, że Google Polska sp. z o.o. zajmuje się jedynie marketingiem oraz sprzedażą reklam i nie ma żadnego wpływu na działanie GSB. Mimo to IAI 30 stycznia wystosowała kolejne pismo – tym razem z żądaniem 1,5 mln zł odszkodowania i 0,5 mln zł zadośćuczynienia, a następnie skierowała sprawę do sądu. Na rozstrzygnięcie trzeba było czekać ponad dwa lata. Wyrok zapadł w połowie października 2014 r.
IAI odniosła pyrrusowe zwycięstwo. Sąd odrzucił pozew spółki, obciążając ją kosztami procesu i kosztami sądowymi, ale jednocześnie na 18 stronach uzasadnienia wyroku przyznał, że firma niesłusznie została oskarżona o kradzież danych przez mechanizm Google’a. Co najważniejsze, pozew został odrzucony, bo wymiar sprawiedliwości uznał, że IAI powinna skarżyć amerykańską spółkę Google Inc., a nie jej polskie przedstawicielstwo.
– Jesteśmy spółką publiczną, notowaną na NewConnect, z naszych usług korzysta 2,5 tys. firm w całej Polsce, na których strony internetowe wchodzą miliony osób dziennie. Logiczne jest zatem, że oznaczenie nas jako wyłudzaczy danych było działaniem na szkodę naszego wizerunku – opowiada Sebastian Muliński, założyciel i współwłaściciel IAI. Podkreśla, że w sądzie spółka wykazała, że jej dobre imię i wizerunek zostały naruszone. Ale nie tylko one. Sąd Okręgowy w Szczecinie, przed którym toczyło się postępowanie, ustalił, że przedsiębiorcy prowadzący sklepy i aukcje internetowe odnotowali zmniejszenie liczby użytkowników przeglądających ich strony. Część z tych użytkowników zrezygnowała potem z usług IAI.
– Mechanizm Google Safe Browsing jest automatycznie dołączany do przeglądarki Chrome, ale jego działanie nie jest zgodne z warunkami samego Google’a. Przykładowo wyświetlany komunikat jest znacznie ostrzejszy od tego, co proponuje Google – tłumaczy Muliński. To powoduje, że po wyświetleniu ostrzeżenia nikt nie chce ryzykować i zazwyczaj rezygnuje z wejścia do serwisu.
GSB działa w taki sposób, że analizuje informacje o przypadkach wyłudzania danych, porównuje adresy internetowe stron, co do których zostały one zgłoszone, a następnie generuje listy podejrzanych adresów. Są one udostępniane operatorom różnych przeglądarek internetowych. Ich twórcy sami redagują treść komunikatu, który ukazuje się na ekranie. W licencji GSB Google proponuje umieszczenie informacji o treści, że strona „może być falsyfikatem lub imitacją innej strony powstałą w celu wyłudzenia danych obcych lub finansowych, a wprowadzenie jakichkolwiek informacji osobistych może skutkować kradzieżą tożsamości lub innym nadużyciem”. Natomiast w przypadku stron podejrzanych o złośliwe działanie sugeruje, że witryna internetowa „wydaje się zawierać złośliwy kod, który może być pobrany do komputera bez zgody użytkownika”.
Sąd stwierdził zatem, że w niektórych przeglądarkach internetowych treść ostrzeżenia odbiegała od licencji GSB „de facto wyolbrzymiając zagrożenie i (zamiast obiektywnego informowania o umieszczeniu na liście adresów podejrzanych) rekomendując natychmiastowe zaniechanie dalszego aktywnego przeglądania wybranej strony”.
Muliński dodaje, że choć program jest „dobrowolny”, to pozostaje domyślnie włączony w niemal każdym nowym komputerze. – Aby go wyłączyć, trzeba zmieniać konfigurację każdej przeglądarki, a tego po prostu nikt nie robi – wyjaśnia właściciel IAI. Dlatego, nawet jeśli błędów GSB jest niewiele (przedstawiciele Google’a twierdzą, że program myli się raz na 10 tys. przypadków), to ich zasięg jest gigantyczny. W trakcie procesu ustalono, że komunikat o wyłudzaniu danych przez sprzedawców korzystających z oprogramowania szczecińskiej firmy między 5 a 8 stycznia 2012 r. mogło przeczytać ponad 7,5 mln internautów.
Zdaniem Mulińskiego najgorsze jest to, że na czarnej liście GSB może się znaleźć każdy i mimo że z kradzieżą danych nie ma nic wspólnego, nie będzie mógł nic zrobić. Dlaczego? Bo chociaż program dostępny jest w Polsce i działa domyślnie w wielu przeglądarkach internetowych, tutejszy oddział Google’a nie ponosi za to żadnej odpowiedzialności. Chociaż kapitałowo jest powiązany z Google Inc. i Google International LLC., co potwierdził szczeciński sąd. Zatem mimo że IAI dowiodła swoich racji, de facto sprawę przegrała. O swoje prawa może walczyć tylko przed amerykańskim sądem. – Problem w tym, że firm takich jak nasza po prostu nie stać na prowadzenie procesu w USA – stwierdza Muliński.
Przypadek IAI nie był w Polsce jedyny. Wiadomo, że mechanizm GSB mający chronić użytkowników przed kradzieżą danych i złośliwym oprogramowaniem w podobny sposób zaatakował już kilka polskich firm. Na przykład prawie rok po sprawie IAI komunikaty z ostrzeżeniem wyświetlały się na stronach Opineo.pl i wszędzie tam, gdzie zamieszczono linki do tego serwisu. – Algorytm Google’a zablokował nas i podawał komunikat ostrzegający przed wejściem na stronę – wspomina Paweł Kucharzak z Opineo.pl. Dodaje, że programiści firmy skontaktowali się z Google’em z prośbą o wyjaśnienie sprawy. – Przejrzeliśmy nasze systemy. Google po około pięciu godzinach sam zdjął blokadę – mówi Kucharzak.
Opineo na wojnę z Google’em nie poszło. Może to efekt szybkiego usunięcia błędu, a może... W branży nie mówi się o tym głośno, ale wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo jest ryzykowne zadarcie z Google’em, który opracowuje także mechanizm wyszukiwania w sieci porównywarek cen. To od niego zależy, na której pozycji ukaże się strona na liście wyników wyszukiwania. Im niżej, tym prawdopodobieństwo, że ktoś ją odwiedzi, jest mniejsze. A to przekłada się na biznes. Jeśli ktoś odnotowuje wiele wejść na stronę dzięki wyszukiwarce Google’a, to w skrajnym przypadku mógłby wypaść z rynku. I chociaż nikt nie udowodnił, że takie działania Amerykanów są w ogóle możliwe, to już sama myśl skutecznie powstrzymuje branżę przed drażnieniem olbrzyma.
Przy okazji procesu IAI z Google’em sąd przyznał, że „waga generowania tego typu komunikatów, zwłaszcza popartych renomą znanych dostawców internetowych i oprogramowania służącego do przeglądania sieci internetowej, jest nie do przecenienia”. W wyroku czytamy: „Biorąc zatem pod uwagę interesy osób prowadzących działalność zorientowaną na świadczenie usług drogą internetową, znaczenie upublicznienia nieprawdziwej informacji o wyłudzaniu danych dla sfery objętej ochroną dóbr osobistych jest niewątpliwe, gdyż godzi w renomę i dobre imię przedsiębiorstw”. A zdaniem sądu utrata renomy może się wiązać z masową utratą klientów, a w konsekwencji z niepowodzeniem przedsięwzięć gospodarczych.
Wyroku sądu nie chce komentować główny zainteresowany, czyli Google Polska. Mimo jednak, że jak sama twierdzi, firma nie ma nic wspólnego z mechanizmem GSB, to jednak powiązanej ze sobą kapitałowo spółki Google Inc. broniła w komunikacie rozsyłanym do mediów w 2012 r., gdy wybuchła afera z IAI. W wielkim skrócie wynikało z niego jedynie, że Google dba przede wszystkim o bezpieczeństwo internautów, a błędy w mechanizmie GSB zdarzają się bardzo rzadko. Problemu więc nie ma.
Historia sporu IAI oraz Google’a pokazuje, że tocząca się dyskusja dotycząca uregulowania działających w Europie wielkich amerykańskich koncernów nie jest tylko wymysłem polityków chcących przypodobać się wyborcom. Komisja Europejska od czterech lat analizuje działanie Google’a, a pod koniec listopada 2014 r. Parlament Europejski przyjął rezolucję, w której wezwał Brukselę do ograniczenia dominacji amerykańskiego koncernu na rynku wyszukiwarek internetowych. Miałoby to nastąpić przez podział giganta na odrębne spółki odpowiedzialne za realizację umieszczonych w wyszukiwarce usług. Oprócz opisanego wyżej mechanizmu GSB chodzi tutaj np. o funkcjonalność „flights” pomagającą w znajdowaniu korzystnych połączeń lotniczych, mapy ułatwiające geolokalizację i nawigację oraz porównywarkę cen Google Shopping, której działanie można porównać do naszego serwisu Ceneo.pl.
Co to ma wspólnego ze sprawą IAI? – Podział Google’a wymusi otwarcie spółek oferujących poszczególne produkty i usługi, sprzedawane obecnie łącznie. Google Polska w tej chwili jawi się jedynie jako agencja sprzedaży reklam i zrzuca z siebie całą odpowiedzialność za pozostałe działania centrali. Wszelkie protesty kieruje do USA – podsumowuje Muliński.
Jego zdaniem podział na spółki, które zajmują się przeglądarką, wyszukiwarką, pocztą itp., wymusi na Google’u otworzenie takich instytucji w Polsce i innych krajach, jeżeli amerykański koncern będzie chciał oferować swoje usługi i czerpać z nich jakieś korzyści. To spowoduje, że będą one odpowiedzialne za działanie programów, a Google nie będzie dłużej nietykalny.
Sygnały płynące z Brukseli wskazują jednak na to, że jeśli nawet KE podejmie jakieś decyzje w sprawie Google’a, to nie nastąpi to szybko. Z listopadowych wypowiedzi komisarz ds. konkurencji Margrethe Vestager wynikało, że jest wstrzemięźliwa w kwestii podziału Google’a.
– Komisja Europejska przyjmuje do wiadomości stanowisko Parlamentu Europejskiego w sprawie wspierania praw konsumenta na jednolitym rynku cyfrowym i zamierza na nie odpowiedzieć – powiedział DGP Ricardo Cardoso, rzecznik Vestager. Dodał, że w sprawie toczącego się postępowania antymonopolowego dotyczącego praktyk biznesowych firmy Google komisarz zapowiedziała już przed PE, że aby toczyło się ono we właściwy sposób, będzie potrzebowała trochę czasu, by „wyrobić sobie zdanie i podjąć decyzję odnośnie do dalszych działań”. W samej Komisji przeciwko podziałowi Google’a wypowiedział się Günther Oettinger, komisarz ds. gospodarki cyfrowej i społeczeństwa. Uważa on, że taka decyzja byłaby elementem gospodarki centralnie planowanej, a nie wolnego rynku. Zapowiedział, że sprzeciwi się planom PE.
Z motyką na słońce
Sebastian Muliński przyznaje, że pozwanie Google’a było niczym porwanie się z motyką na słońce. Jednak nie żałuje, że jego firma zdecydowała się to zrobić, bo dzięki temu oczyściła swoje dobre imię. – To tak jakby ktoś napisał na naszych drzwiach „Jesteście złodziejami” i nie tylko nie chciał tego zmyć, ale nawet przeprosić. Nie jesteśmy firmą, która się boi, jesteśmy spółką publiczną. Stawiamy na bezpieczeństwo sklepów i tak się reklamujemy. Teraz każdemu możemy pokazać wyrok, w którym oczyszcza się nas z zarzutu kradzieży danych – mówi. Dodaje, że gdyby Google na samym początku przyznał, iż popełnił błąd, i przeprosił, sprawy by nie było. – Ale oni odmówili i nie poczuwali się do odpowiedzialności. A procesu nie wygraliśmy tylko dlatego, że Google nie ponosi w Europie odpowiedzialności za swoje działania – tłumaczy współwłaściciel IAI. Dodaje, że to już jest jednak problem, którego sam nie rozwiąże.
Czy pójdzie walczyć z Google’em do amerykańskiego sądu? – Taki proces kosztuje majątek. Amerykański system prawny jest specyficzny, oparty na precedensach. Musiałaby nas tam reprezentować tamtejsza kancelaria prawna i to nie byle jaka, bo Google ma na pewno świetnych prawników. Na to po prostu nas nie stać – przyznaje Muliński.
Proces w USA kosztuje majątek. Musiałaby nas tam reprezentować tamtejsza kancelaria prawna, i to nie byle jaka, bo Google ma świetnych prawników. Na to po prostu nas nie stać