- Rządy, które wcześniej z rezerwą odnosiły się do potrzeby ograniczenia władzy big techów, teraz dostrzegają, że to gra o najwyższą stawkę - zauważa Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon.

<p>Katarzyna Szymielewicz, prezeska Fundacji Panoptykon</p> / Materiały prasowe
W Brukseli kończy się tzw. trilog, czyli trójstronne negocjacje nad nowym unijnym rozporządzeniem Digital Services Act (DSA), które ma na nowo uregulować internet, a zwłaszcza działalność największych platform. Czy wojna w Ukrainie miała na niego jakiś wpływ?
Kierunki tej reformy zostały przez Komisję Europejską wyznaczone już w 2019 r., a więc na długo przed eskalacją obecnego konfliktu. DSA to raczej odpowiedź na wcześniejsze kryzysy zaufania, najmocniej kojarzone z Facebookiem i dezinformacją czy manipulacją w kampaniach wyborczych. Ale tak, rosyjska wojna propagandowa okazała się ważnym kontekstem dla negocjacji DSA na ostatniej prostej. Nawet te rządy, które wcześniej z rezerwą odnosiły się do potrzeby ograniczenia władzy big techów, teraz dostrzegają, że to gra o najwyższą stawkę. Ujmując to chronologicznie - przez długi czas w USA i Europie globalnym platformom pozwalano niemal na wszystko. Pierwsze przebudzenie przyszło ok. 2015/2016, kiedy politycy po obu stronach Atlantyku zaczęli łączyć to, jak działają algorytmy big techów, z rosnącą polaryzacją, radykalizującymi się nastrojami społecznymi i zaskakującymi woltami wśród wyborców. Zanim Unia Europejska zaproponowała twardą regulację, trochę eksperymentowano z samoregulacją - giganci internetowi zobowiązali się aktywnie walczyć z dezinformacją. Dziś widać, jak trudna jest to walka. Zapewne nie do wygrania bez przebudowania modelu biznesowego, na którym opierają się media społecznościowe.
Tę przebudowę miało wymusić przyjęte przez Parlament Europejski rozporządzenie.
Tyle że w toku prac nad DSA motywacja polityków do wprowadzenia radykalnych zmian słabła. Na pewno nie bez wpływu na nią był skuteczny lobbing big techów. Tylko jedna z trzech wersji DSA, przegłosowana w styczniu przez Parlament Europejski, zawierała realne ograniczenia dla reklamy behawioralnej i obowiązek (w przypadku dużych platform internetowych) oferowania takiej wersji strumienia aktualności, która nie profiluje użytkownika. Aż do wybuchu wojny w Ukrainie wydawało się, że wersja Parlamentu nie ma szans w negocjacjach z Komisją i prezydencją UE. A przecież skuteczne akcje propagandowe i dezinformacyjne rosyjskich służb w mediach społecznościowych nie zaczęły się wczoraj. Problem narastał od dekady. Niestety, polityczne przebudzenie, jak zwykle, przychodzi po szkodzie.
Do czego konkretnie to przebudzenie doprowadziło?
Komisja Europejska i rządy zgodziły się, że DSA musi zagwarantować przejrzystość tego, jak działają systemy rekomendacyjne, a więc algorytmy odpowiedzialne za to, jakie treści wyświetlają się nam na ekranie. Wszystkie platformy internetowe będą musiały ujawniać parametry i kryteria wykorzystywane do takiego profilowania. A dodatkowo te największe, jak YouTube czy Meta, będą musiały udostępnić ludziom nieprofilowany strumień aktualności. Nie w opcji domyślnej, ale dla każdego, kto chce się przekonać, jak wygląda świat poza jego własną bańką. Nadal trwa dyskusja o ograniczeniach dla targetowanej reklamy, która coraz częściej wygląda po prostu jak rekomendowane (sponsorowane) treści i bardzo dobrze nadaje się do rozsiewania dezinformacji. Rządy - wcześniej sceptyczne i, szczególnie w Europie Środkowo-Wschodniej, nastawione na ochronę interesów branży reklamowej - nareszcie dostrzegły ten problem. Przy okazji prac nad DSA przypominamy im analizy pokazujące, jak podczas kampanii wyborczej Donalda Trumpa rosyjska dezinformacja trafiała do zwolenników teorii spiskowych (którzy tę narrację bezkrytycznie powielali w mediach społecznościowych) - właśnie dzięki narzędziom reklamowym, jakie mają Facebook i podobne platformy.
Jakie regulacje mają temu przeciwdziałać?
Na tę chwilę negocjujące strony zgodziły się na ochronę dzieci - a więc w DSA pojawi się zakaz wykorzystywania ich danych osobowych na potrzeby targetowanej reklamy - oraz ochronę danych wrażliwych, również w przypadku osób dorosłych. W założeniu, dzięki DSA, żaden reklamodawca - ani ten promujący mydło, ani ten rozsiewający sponsorowaną dezinformację czy propagandę - nie będzie mógł do tego celu wykorzystywać wiedzy o naszym zdrowiu, poglądach politycznych czy preferencjach seksualnych. Takie informacje o ludziach są rzeczywiście cenne w wojnie informacyjnej, ponieważ pozwalają spin doktorom dotrzeć do osób podatnych na konkretny rodzaj argumentacji.
Czyli powróciliśmy do tego, co zostało przyjęte przez Parlament Europejski?
Niestety nie do końca, bo wersja, jaką w styczniu przegłosował PE, była bardziej restrykcyjna. Zawierała również zakaz wyłudzania zgody na reklamę śledzącą poprzez irytujące nas wszystkich pop-upy - tak zaprojektowane, że większość ludzi odruchowo klika „zgadzam się”. Parlament przegłosował też zakaz gorszego traktowania przez platformy internetowe tych użytkowników, którzy się nie zgadzają na śledzącą reklamę. Obawiam się, że do tamtych propozycji nie ma powrotu. Teraz na stole zostało ograniczenie najbardziej szkodliwych praktyk reklamowych, czyli właśnie zakaz sięgania po dane wrażliwe i dane dzieci. Nie jest przy tym jasne, czy rządy rozciągną ten zakaz na takie sytuacje, w których dane wrażliwe nie pochodzą od samego użytkownika, ale biorą się z obserwacji jego zachowania w sieci. A to właśnie jest istota problemu. Pół biedy, jeśli sama ujawniam swój pogląd polityczny czy wyznanie religijne w sieci, a potem widzę treści sponsorowane pasujące do mojego profilu. O wiele trudniej bronić się przed rekomendacjami, które są dopasowane do naszych ukrytych cech i poglądów.
Jakie stanowisko zajmował podczas trilogu polski rząd?
W pierwszej fazie prac nad DSA nie zajmował jednoznacznego stanowiska w sprawie ograniczeń dla targetowanej reklamy i systemów rekomendacyjnych. Mam nadzieję, że to właśnie nam, Fundacji Panoptykon, udało się przekonać rząd, że to istotna sprawa, również w kontekście rosyjskiej propagandy. Pod koniec marca, na spotkaniu z francuską prezydencją i innymi rządami, polska delegacja już aktywie walczyła o zakaz reklamy wykorzystującej dane wrażliwe i podobno udało jej się przekonać do tego kolejne państwa. Dziś wszystko wskazuje na to, że - m.in. dzięki Polsce - francuska prezydencja zgodzi się na wersję Parlamentu i zaakceptuje taki właśnie kompromis.
Na jakim etapie są w tej chwili prace nad DSA i kiedy można spodziewać się jego ostatecznego kształtu?
Ostateczny tekst powinien się wyłonić jeszcze w tym miesiącu - pod koniec kwietnia zaplanowane jest ostatnie spotkanie polityczne w ramach trilogu, a więc ostatnia runda negocjacji. Głosowania w PE, które formalnie przyklepie uzgodniony tekst, spodziewamy się po wakacjach. Przy takim harmonogramie prac DSA wejdzie w życie jeszcze w tym roku. Co ważne, tu nie będziemy mieli tak jak w przypadku RODO - trzyletniego okresu na implementację. DSA ma wejść w życie już w trzy miesiące po ogłoszeniu. Na miejscu największych platform internetowych już bym się do tej zmiany przygotowywała. Nawet jeśli nie będzie ona tak radykalna, jak pierwotnie liczyliśmy, DSA zmieni media społecznościowe i przewietrzy branżę reklamy behawioralnej, zmieni internet. Twórcy algorytmów rekomendujących treści muszą wreszcie zrozumieć, że ogień, z którym igrają, czasem grzeje, a czasem pali ludzi. Tu już naprawdę nie chodzi o to, czy kliknę w reklamę ani ile czasu zmarnuję, przewijając bezwartościowe treści w strumieniu aktualności. Rozmawiamy o mechanizmach, które mają bezpośredni wpływ na debatę publiczną, konflikty i nastroje społeczne. Liczę, że na etapie wdrażania DSA uda się nam o nich porozmawiać naprawdę poważnie.©℗
Rozmawiał Sławomir Wikariak