Wychodząc ze sklepu odruchowo patrzymy na paragon, aby upewnić się, że kasjer nie pomylił się w obliczeniach. Gdy uliczny ankieter pyta nas o nazwisko, telefon lub adres, zasłaniamy się prawem do prywatności. Tymczasem w internecie bezmyślnie akceptujemy wszelkie regulaminy i bez chwili zastanowienia dzielimy się danymi osobowymi z kimś, kogo nawet nigdy nie spotkaliśmy.

Z raportu przygotowanego przez agencję Selectout wynika, że przeciętny regulamin serwisu internetowego składa się z 2462 słów. Zapoznanie się z tak obszernym dokumentem, to nawet kilkanaście minut wyrwanych z naszego życiorysu. Wśród popularnych stron internetowych znajdziemy jednak i takie, których ToS (Terms-of-Service) objętością mogłyby rywalizować z pozycjami dostępnymi w księgarniach i bibliotekach. Wystarczy wspomnieć, że ToS apple’owskiego serwisu iTunes jest dłuższy od „Makbeta”.

Oświadczam, że nie zapoznałem się z regulaminem

- Trudno oczekiwać od użytkowników, że będą brnąć przez kilkadziesiąt czy kilkaset stron trudnego tekstu pisanego przez prawników, nierzadko w języku obcym, podczas gdy wielu ich znajomych już założyło konto na Facebooku, czy skrzynkę pocztową na Gmailu, więc zakładają, że nie ma tam niczego groźnego – podkreśla Paweł Kuczma, doktorant w instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. - Sytuację utrudniają także media mówiąc, czy też pisząc o świecie komputerów i internetu, jako o rzeczywistości wirtualnej. Takie rozgraniczenie na real i wirtual jest sztuczne i może wprowadzać w błąd sugerując, że internet jest inną rzeczywistością, w której obowiązują inne zasady. Tymczasem zachowania w internecie są równie rzeczywiste, jak poza nim – dodaje.

Nie ma wątpliwości, że internetowe firmy robią wszystko, co w ich mocy, aby zniechęcić nas do dokładnego zapoznania z regulaminem świadczonych usług, jak również stosowaną przez nie polityką prywatności. Czy jest to jednak wystarczający powód, aby akceptować wszystko, co zostanie podsunięte na nasze wirtualne biurko?

Odpowiedź na tak postawione pytanie brzmi: zdecydowanie nie. Unikać bezrefleksyjnego akceptowania regulaminów powinny zwłaszcza te osoby, którym zależy na zachowaniu resztek prywatności. Ze wspomnianego na początku raportu wynika bowiem, że aż 124 spośród 1000 najpopularniejszych serwisów internetowych na świecie udostępnia nasze dane osobowe innym firmom, a 38 z nich w ogóle nie posiada jakiejkolwiek polityki prywatności. Oznacza to, że akceptując regulamin świadczenia usług, pozwalamy tym podmiotom na dowolne rozporządzenia naszymi danymi osobowymi.

Dał nam przykład Pobieraczek, jak oszukiwać mamy

Utrata kontroli nad danymi osobowymi to jednak tylko wierzchołek góry problemów, które mogą być skutkiem lenistwa i bezmyślności internauty. Nie brakuje bowiem osób, dla których nasze bezgraniczne zaufanie do internetu, to niepowtarzalna szansa na szybkie wzbogacenie się – często za pomocą jawnego oszustwa.

Przez wiele miesięcy polski internet żył sprawą niesławnego serwisu Pobieraczek, którego twórcy postanowili wykorzystać fakt naszej ogólnej niechęci do wszelkiego rodzaju regulaminów. Serwis oferował możliwość pobierania wszelkiego rodzaju multimediów – filmów, gier czy też muzyki. Wszystko to pod hasłem: „10 dni pobierania za darmo!”

Warunkiem dostępu do tych materiałów było wypełnienie formularza rejestracyjnego, co z kolei wiązało się z podaniem przez użytkownika swoich danych osobowych. Serwis nie informował jednak wprost, że już sam fakt rejestracji i zaakceptowania regulaminu wiąże się ze zobowiązaniem do uiszczenia rocznej opłaty za korzystanie z serwisu. Takie zastrzeżenie znajdowało się co prawda w jednym z punktów zawiłego regulaminu, ale… wymagało jego bacznego przestudiowania. Internauci, którzy nie zwrócili uwagi na zastawiony „haczyk” i bezmyślnie kliknęli w przycisk „Akceptuję Regulamin”, po kilku tygodniach od rejestracji otrzymywali pisma z wezwaniem do wniesienia opłaty rejestracyjnej w wysokości 94 zł 80 groszy. Jeśli zdecydowali się je zignorować, do akcji wkraczała się jedna z sopockich kancelarii prawnych, która „straszyła” użytkowników skierowaniem sprawy do sądu.

Ostatecznie pobieraczkowy szwindel został skutecznie zablokowany. UOKiK nałożył na firmę dwie wysokie kary, a oszukani użytkownicy wytoczyli przeciwko twórcom serwisu pozew zbiorowy. 1 stycznia 2013 Pobieraczek zawiesił możliwość rejestracji kolejnych użytkowników.
Nie był to jednak koniec problemów. Momentalnie, jak grzyby po deszczu, w internecie zaczęły wyrastać kolejne klony niesławnego serwisu. Wszystkie z nich funkcjonują w podobny sposób i żerują na niewiedzy i zwykłym lenistwie internautów. I robią to całkiem skutecznie.
- Przykład serwisów podobnych do Pobieraczka pokazuje, jak brak edukacji połączony z brakiem wyobraźni użytkowników łączy się z chciwością twórców podobnych usług. Ludzie wyłudzający pieniądze towarzyszą nam od wieków. Internet nie jest od nich wolny. Bardzo cenną walutą są obecnie nasze dane zostawiane w usługach sieciowych. Reklamodawcy wykorzystują je do lepszego dopasowywania reklam do użytkowników – podkreśla Paweł Kuczma.

Sposób na regulaminy?

Szansą na walkę z procederem naciągania nieświadomych internautów ma być nowa ustawa konsumencka. Jednym z głównych założeń tego projektu jest zobowiązanie firm świadczących usługi przez internet do zamieszczania czytelnych i klarowanych informacji na temat wszelkich opłat wiążących się z akceptacją regulaminu danego serwisu. Informacja ta musi być widoczna już na etapie rejestracji/składania zamówienia, tak, aby użytkownik mógł świadomie zgodzić się na te warunki lub też je odrzucić.

Jednym ze sposobów poinformowania konsumenta o obowiązkowych opłatach ma być specjalny podpis pod przyciskiem akceptacji regulaminu o treści: „zamówienie z obowiązkiem zapłaty”. Jeżeli przedsiębiorca nie spełni wymagań postawionych przez ustawodawcę, to umowa zostanie uznana za niezawartą. Według rządowych założeń nowe przepisy konsumenckie mają wejść w życia od 1 stycznia 2015 roku.

Ciekawym sposobem na zwiększenie świadomości internautów jest inicjatywa Terms of Service; Didin’t Read (Regulamin; Nie przeczytałem). Jej twórcy przygotowali specjalny serwis, który klasyfikuje regulaminy korzystania z dziesiątek najpopularniejszych usług internetowych – od Google przez Facebooka, a skończywszy na Wikipedii. Poszczególnym warunkom korzystania z usług przypisywane są odpowiednie klasy w skali od A do F, gdzie A oznacza regulamin przyjazny użytkownikowi, a F – regulamin, który w znaczącym stopniu narusza jego prywatność.

Co ciekawe, na stronie znajdziemy również coś w rodzaju streszczeń poszczególnych regulaminów – w postaci krótkich równoważników zdań. Dzięki nim szybko dowiemy się na przykład, że Google może dzielić się naszymi prywatnymi informacjami z innymi firmami, a zdjęcia usunięte z serwisu Twitpic tak naprawdę nigdy nie są z niego usuwane. Twórcy ToS:DR przygotowali również specjalne rozszerzenie do przeglądarek internetowych, które poinformuje nam o klasie regulaminu każdego serwisu internetowego, na który wejdziemy (o ile znajduje się on w systematycznie rozszerzanej bazie danych).

Inicjatywy takie jak ToS:DR są oczywiście potrzebne i warte propagowania. Podobnie, jak wszelkiego rodzaju akcje edukacyjne promowane przez instytucje zajmujące się ochroną konsumentów. Koniec końców jednak, żadna inicjatywa, żaden urzędnik i żadne – nawet najlepiej skonstruowane – prawo nie zastąpi zdrowego rozsądku oraz odrobiny nieufności. Bądźmy szczerzy: wiara w bezpieczną, bezinteresowną i uczciwą sieć jest dziś uzasadniona w takim samym stopniu, jak wiara w krasnoludki.