Zaproś dziecko na wspólne pieczenie ciasta. Najpierw jednak dobrze ustaw smartfon (koniecznie tak, żeby kamera was objęła) i włącz nagrywanie, a potem weź surowe jajko i rozbij je na głowie dziecka. Gotowe. To nowy przepis na zyskanie popularności w serwisie TikTok.

Rozbijanie dzieciom jajek na głowie to kolejna odsłona popularnych w sieciach społecznościowych wyzwań. Początkowo niegroźne, polegały np. na tym, by wylać na siebie wiadro lodowatej wody czy zrobić kilkadziesiąt pompek. Później stawały się jednak coraz niebezpieczniejsze. Ostatecznie zaczęły przypominać zawody dla ubiegających się o nagrodę Darwina – za najbardziej bezmyślny sposób na śmierć. Jedno z wyzwań polegało na podduszaniu się do utraty przytomności. Inne – na trzymaniu w ustach pieniących się kapsułek do zmywarki.

Po co brać udział w takich wyzwaniach? Odpowiedź jest prozaiczna – platformy internetowe zarabiają na sprzedawaniu uwagi użytkownika („Potworna strata”, DGP z 23 czerwca 2023 r.). Każda minuta jest więc na wagę złota. Wyzwania sprawiają, że użytkownicy dłużej przeglądają treści zamieszczane na platformie. Ponieważ to się spółkom technologicznym opłaca, ci, którzy biorą udział w takich „zawodach”, są za pomocą algorytmów pokazywani szerokiej publiczności. W zamian otrzymują od niej to, co w społecznościówkach najważniejsze – atencję. Komentarze i reakcje innych internautów sprawiają, że osoba publikująca post ma szansę dostarczyć sobie dopaminy, hormonu przyjemności – to mechanizm analogiczny do używek. Oczywiście dopamina to nie wszystko, bo sieci społecznościowe pozwalają również zarabiać twórcom, których treści obejrzało wielu widzów. Korzyść zatem staje się podwójna.

Tu wracamy do jajecznego wyzwania. O ile bowiem w przypadku kubełka lodowatej wody użytkownik najpierw robi z siebie durnia, a następnie dostaje za to nagrodę, o tyle w przypadku najnowszego trendu na TikToku otrzymuje gratyfikację za krzywdę wyrządzoną dziecku. I nie jest to przesada – wystarczy obejrzeć, jak na rozbicie jajka o głowę reagują dzieci.

Na jednym filmie mama zachęca malucha: „Chodź, zrobimy razem omlet”, a kiedy znienacka uderza syna jajkiem, ten zastyga w szoku. Choć matka rechocze, on do końca nagrania ma kamienną minę, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Inne dziecko – niepełnosprawna nastolatka – odchodzi od kuchennego blatu i uderza się dłonią w czoło, jakby pokazywała: „Sama się puknij”. Około dwuletnia dziewczynka wybucha płaczem, a później – wściekła – domaga się, by rozbić jajko na głowie matki. Na głowie czterolatki lądują dwa jajka. Dziewczynka patrzy na sprawczynie „kawału” i tylko powtarza: „To nie było miłe, to nie było miłe”. A one nie mogą złapać oddechu ze śmiechu. Kilkuletni chłopiec także dostaje jajkiem dwukrotnie. Za drugim razem uderza matkę pięścią w głowę. Inny, któremu matka rozbiła jajo z tyłu głowy, nachyla się nad miską i powtarza tylko: „Ale dlaczego? Ale dlaczego”. Białko spływa mu po włosach.

Obrzydliwy trend doczekał się wielu ostrych komentarzy w amerykańskich mediach, swoje dokładają też internauci w komentarzach pod nagraniami. Być może wyzwanie nie rozleje się na cały świat. Jeśli nawet ta moda zostanie zduszona, będzie to i tak jedynie kropla w morzu. Bo rodzice na potęgę wykorzystują swoje dzieci w mediach społecznościowych nawet i bez tiktokowego wyzwania.

W Polsce świetnym przykładem tego trendu są Weronika Sowa, znana w sieci jako „Wersow”, oraz Karol Wiśniewski, „Friz”. Para relacjonuje swoje rodzicielstwo niemal od początku. W filmach pokazują kolejne etapy ciąży, przygotowania do narodzin. Wprowadzają widzów do szpitala położniczego, pokazując ostatnią sekundę przed odjazdem mamy na salę i publikują selfie, kiedy po raz pierwszy dostała dziecko do potrzymania. Pozwalają popatrzeć, jak dumny tata po raz pierwszy widzi córeczkę, posłuchać, co do niej mówi. A i to nie koniec: Wersow i Friz relacjonują, jak na małą zareagowały ich pieski, jak wygląda pierwsza zmiana pieluchy, jak dziecko śpi, jak wychodzi na spacer. Każde wydarzenie staje się okazją do zarabiania na wyświetleniach. Jak policzył analizujący polską scenę influencerską Dominik Bos, film ze szpitala mógł wygenerować, bagatela, 40 tys. zł. „W pierwszym dniu życia prawdopodobnie dziecko zarobiło już na wkład własny na niewielkie mieszkanie” – ironizował Bos w nagraniu na YouTubie.

Oczywiście Wersow i Friz nie są jedyni. Rodzina znana na YT jako „The Happy Family” idzie jeszcze dalej. Na kanale udostępnione są nagrania z badań lekarskich dzieci, trudnej podróży samochodem, pierwszej fluoryzacji zębów, a nawet sali porodowej (wcześniej internauci mogą zapoznać się z serią filmów dokumentujących wizyty u ginekologa). Para prowadzi też profile na Instagramie, nie tylko swoje, lecz także dwójki dzieci w wieku żłobkowym. Można tam napotkać choćby wideo „Lyra ma gorączkę i źle się czuje”. Film ma 5,7 tys. polubień.

Więcej podobnych profili opisywał na łamach magazynu „SpidersWeb+” Marek Szymaniak. Dziennikarz starał się dowiedzieć, czy rodzice, którzy od kołyski prowadzą internetową karierę swoich pociech, pytali je – gdy już mogli – o opinię dotyczącą takiej działalności, czy dbają o to, by nie przeciążać maluchów pracą przy sesjach zdjęciowych, czy dzieci mają prawo do wynagrodzenia oraz czy w przyszłości będą mogły się domagać usunięcia ich wizerunku z sieci. Rodzice na pytania nie odpowiadali. Chyba że blokadą dziennikarza w mediach społecznościowych.

Warto zauważyć, że praca dzieci jest zakazana na mocy konwencji praw dziecka oraz karty praw podstawowych. W Polsce zarabianie na udostępnianiu w sieci wizerunku swoich pociech to szara strefa, która pod definicję pracy nieletnich na razie nie podpada. Inaczej jest na przykład w Słowenii, gdzie w listopadzie ubiegłego roku po raz pierwszy nałożono karę na rodziców-influencerów. I teraz rodzice – którzy chcą w ten sposób zarabiać na dziecku – muszą dostać urzędową zgodę.

O swoje prawa w przyszłości mogą się upominać zresztą same dzieci. W Austrii już kilka lat temu 18-latka pozwała rodziców za to, że mimo próśb nie usunęli jej fotografii z Facebooka. – Każdy etap jej życia został sfotografowany i upubliczniony – tłumaczył w sądzie jej prawnik. Podobną drogą poszedł także 16-latek z Włoch. Matka musiała zapłacić 10 tys. euro grzywny za publikację fotografii bez jego zgody. Choć niewiele się o tym mówi, także w Polsce można by spróbować podobnej drogi – wizerunek jest według kodeksu cywilnego dobrem osobistym podlegającym ochronie. Jego rozpowszechnianie wymaga zezwolenia osoby na fotografii przedstawionej. Jeśli więc nastolatek poprosi rodzica, by fotki z nocnikiem usunąć, rodzic powinien to niezwłocznie zrobić.

Według badań przeprowadzonych na Uniwersytecie Śląskim zdjęcia maluchów wrzuca do sieci co czwarty rodzic, według NASK – nawet 40 proc. Jeśli miałabym się zakładać, obstawiam, że w przyszłości dorośli już bohaterowie tych zdjęć będą zażarcie walczyć o ich usuwanie. Bo digital natives, pokolenie ludzi wychowanych z dostępem do internetu, już dziś rozumieją, do czego można użyć fotografii, które wymykają się spod kontroli. Świetnie zilustrowała to kampania przygotowana przez Deutsche Telekom. Jej bohaterami są rodzice, którzy bezrefleksyjnie umieszczają w internecie zdjęcia i filmy dziewięcioletniej córki. Na podstawie jednej z takich fotografii, za pomocą AI, stworzona zostaje dorosła wersja dziewczynki. Kiedy rodzice idą do kina, przed seansem zostaje im wyświetlony film z udziałem tego awatara. To on tłumaczy rodzicom, do czego można użyć jej zdjęć. A lista jest długa i warto, by poznał ją każdy, kto także ma czasem odruch pochwalenia się swoim dzieckiem (nawet jeśli zarabia na tym tylko kilka polubień od rodziny i znajomych).

Ella, bo tak ma na imię awatar dziewczynki, wyjaśnia rodzicom, że to, co dla nich jest wspomnieniami z dzieciństwa, dla innych stanowi drogocenne dane. Do czego można ich użyć? Na przykład do kradzieży tożsamości. Już teraz przestępcy potrafią sklonować głos dziecka i zadzwonić do rodzica z żądaniem okupu (nie chodzi tylko o bogaczy i celebrytów – ofiarą takiego oszustwa padła niedawno matka z Arizony, zupełnie przeciętna i anonimowa dla większości kobieta). Analitycy banku Barcalays przewidują, że w ciągu siedmiu lat dwie na trzy kradzieże tożsamości będą skutkiem publikowania zdjęć dzieci w internecie. Choćby dlatego, że pozwolą one powiązać ze sobą istotne dane – nazwisko panieńskie matki, datę urodzenia itd., które są potrzebne do przejęcia rachunków bankowych.

Niefrasobliwie opublikowanych zdjęć można użyć także przeciwko dziecku – do wyśmiewania go w gronie rówieśników. Dziś połowa nastolatków deklaruje się jako ofiary przemocy w internecie. Co piąty przyznaje, że był w cyberprzestrzeni ośmieszany (badania NASK). Tymczasem już są dostępne narzędzia, które pozwolą wnieść hejt na nowy poziom – parę chwil wystarczy, by nałożyć za pomocą AI twarz koleżanki z klasy na film pornograficzny.

A i tak nie najgorzej, jeśli udostępniona przez rodziców fotografia wpadnie w ręce rówieśników. Problem w tym, że Facebook, Instagram i inne portale w poszukiwaniu zdjęć dzieci przeglądają pedofile. Australijscy policjanci oddelegowani do ścigania takich przestępców wykryli, że posiadają oni całe biblioteki zdjęć dzieci skopiowanych z mediów społecznościowych. Co więcej, fotografie te służą do zakładania grup, w których pedofile odnajdują się i zrzeszają – nie naruszają one polityki portali dotyczącej treści, więc mogą być bez obaw publikowane. Jak darmowe ogłoszenia. Relacjonowanie życia dzieci może także wpłynąć na ich późniejszą karierę. Zbierane o nich materiały mogą posłużyć do negocjacji, szantażu albo wręcz wykluczyć z niektórych grup zawodowych (np. pracy w policji czy innych służbach).

Dla tych, których takie argumenty nie przekonują, mam jeszcze jeden. Podczas gdy część rodziców zarabia na wizerunku swoich dzieci, właściciele największych spółek technologicznych nie chwalą się przed światem swoimi potomkami. Tak robi choćby Mark Zuckerberg – założyciel Facebooka. Czyżby nie był zadowolony z tego, co może się z nim stać po publikacji w jego platformie? Na wszelki wypadek biorę przykład z osoby, która o social mediach wie znacznie więcej niż ja i moich dzieci w internecie nie będzie. Dopóki nie zdecydują się w nim zaistnieć już na własny rachunek. ©Ⓟ