Nie wszystkie europejskie stolice chcą oddać Brukseli nadzór nad internetem. Takie głosy podnoszą się także w Warszawie.
Nie wszystkie europejskie stolice chcą oddać Brukseli nadzór nad internetem. Takie głosy podnoszą się także w Warszawie.
Potrzebę większego nadzoru nad platformami internetowymi widzą w Unii w zasadzie wszyscy. Coraz bardziej palącą kwestią staje się jednak to, kto ma ten nadzór sprawować. Jak donosi „Financial Times”, francuski rząd rozmawia już z Komisją Europejską, by większe kompetencje w tym zakresie miały państwa członkowskie. Paryżowi nie do końca podoba się projekt rozporządzenia dotyczącego usług cyfrowych (Digital Services Act, DSA), z którym Bruksela wyszła w grudniu, a który ma na celu m.in. zwiększenie odpowiedzialności gigantów cyfrowych pod względem publikowanych na ich platformach treści.
Również w polskim rządzie słychać głosy krytyczne wobec rozwiązania KE. – Kluczową kwestią do rozstrzygnięcia w rozporządzeniu jest jurysdykcja, ma ona fundamentalne znaczenie dla ochrony użytkowników – mówi wiceminister sprawiedliwości Sebastian Kaleta. Jak tłumaczy, rozporządzenie w obecnym kształcie oznacza, że nadal spory pomiędzy użytkownikiem a np. Facebookiem będzie rozpatrywać sąd w Irlandii, gdzie firma ma siedzibę na terenie UE. – Tymczasem kluczowe jest, by tego typu spory rozpatrywały sądy krajowe. Można harmonizować pewne kwestie technologiczne czy proceduralne na poziomie UE, ale prawa podmiotowe muszą być na poziomie krajowym – mówi. Jak dodaje, projektowane przez KE rozporządzenie w wielu miejscach odsyła do przepisów krajowych, dlatego nie ma przeszkód, by już teraz uchwalić zaproponowaną przez Ministerstwo Sprawiedliwości ustawę o ochronie wolności słowa.
Zapytaliśmy o to także Kancelarię Prezesa Rady Ministrów, która przejęła kompetencje resortu cyfryzacji. – Jeżeli chodzi o rozszerzenie uprawnień regulatorów krajowych w DSA – uważamy te propozycje za interesujące. Prace dopiero ruszają i będziemy zapoznawać się ze szczegółowymi pomysłami innych państw. Naszym celem jest dobra i trwała regulacja, zabezpieczająca interes użytkownika – informuje nas KPRM.
– Przepisy krajowe regulujące platformy cyfrowe będą tym skuteczniejsze, im będą miały mocniejsze zakorzenienie w prawie unijnym, więc sporo zasad chroniących użytkowników mediów społecznościowych chcemy umieścić w DSA – mówi Marek Zagórski, były minister cyfryzacji, obecnie sekretarz stanu w KPRM. – Część już się tam znalazła – w tym najważniejsza zasada, że to internauci są właścicielami danych znajdujących się na portalach społecznościowych. Naszym zdaniem powinny jeszcze zostać wzmocnione przepisy o transparentności podejmowania przez platformy cyfrowe decyzji o usuwaniu wpisów i blokowaniu kont użytkowników. To zagadnienie kojarzy się najczęściej z polityką – szczególnie po niedawnym zablokowaniu Donalda Trumpa – warto jednak pamiętać także o aspekcie biznesowym. Większość mikrofirm w Polsce komunikację z klientami prowadzi właśnie za pomocą mediów społecznościowych. Dla takiego przedsiębiorcy arbitralna decyzja o wyłączeniu konta oznacza brak dostępu do klientów i niemożność prowadzenia działalności gospodarczej. Dlatego uporządkowanie tej kwestii jest tak ważne – podkreśla minister Zagórski.
Szykuje się prawna batalia, bo danie większych uprawnień państwom członkowskim oznacza fragmentację uprawnień, której Komisja Europejska chce uniknąć. Doktor Łukasz Olejnik, niezależny badacz i konsultant technologii, podkreśla, że takie rozwiązanie nie będzie korzystne dla jednolitego rynku cyfrowego. Jak podkreśla, niektóre kraje chcą mieć więcej władzy nad firmami technologicznymi i technologią w ogóle. Długofalowo traktują ten problem nawet jako kwestię stabilności państwa i bezpieczeństwa publicznego. W ocenie Olejnika próba połączenia oczekiwań różnych krajów może doprowadzić do tego, że otrzymamy regulacyjne drzewko choinkowe, gdzie będzie absolutnie wszystko, by zadowolić wszystkich. – Moim zdaniem powinien być jeden silny i kompetentny regulator, a wyjątkowo można dopuszczać działalność także dla narodowych regulatorów – podkreśla Olejnik.
Internetowe recenzje wprowadzające klientów w błąd
Oprócz wizji podatku cyfrowego czy zarzutów związanych z ochroną prywatności, big techy borykają się z problemem internetowych ocen. Brytyjska organizacja konsumencka Which? ujawniła efekt swojego dochodzenia, z którego wynika, że znalazła 10 stron internetowych sprzedających hurtowo fałszywe recenzje na platformie Amazon. Choć liczba witryn nie jest zbyt imponująca, to z ustaleń Which? wynika, że przybrała masowy charakter – pięć z nich zaangażowało w proceder ponad 700 tys. fikcyjnych recenzentów. Gra jest warta świeczki – witryny dzięki dodatnim ocenom zapewniają producentom w ciągu dwóch tygodni osiągnięcie statusu „Amazon’s Choice” przyciągającego uwagę klientów.
Skala pozwala stworzyć opłacalny biznes. Recenzenci byli instruowani o tym, jak nie wzbudzać podejrzeń administracji, np. umieszczając zdjęcia czy bardziej rozwinięte wypowiedzi. W zamian mogli liczyć na kilka funtów, a także zniżki na produkty oferowane przez firmy, które w ten sposób poprawiają sobie statystyki. Sama strona miała inkasować z kolei 15 funtów za recenzję bądź większe kwoty za pakiety zbiorcze – 620 funtów za 50 recenzji czy 8 tys. funtów za tysiąc.
Amazon zapewnia, że walczy z fikcyjnymi recenzjami, jak tylko może. Zdaniem Which? robi to jednak niewystarczająco.
Alarm organizacji może skłonić do interwencji brytyjski Urząd ds. Konkurencji i Rynków. Ten już latem wezwał Facebooka i eBaya do usuwania nieprawdziwych recenzji. W efekcie Facebook usunął 188 grup i wyłączył 24 konta użytkowników, a eBay na stałe zablokował 140 użytkowników. Na początku roku firmy podpisały natomiast umowy, w których zadeklarowały się, że będą lepiej weryfikować fałszywe recenzje. Facebook zgodził się na wprowadzenie solidniejszych systemów wykrywania i usuwania takich treści, a eBay ulepszył swoje istniejące filtry, aby lepiej identyfikować i blokować aukcje w celu sprzedaży lub handlu recenzjami online.
To niejedyny problem z internetowymi ocenami. W tym tygodniu francuskie ministerstwo finansów poinformowało o tym, że Google zapłaci 1,1 mln euro kary za stworzenie rankingu hoteli, który mógł być mylący dla użytkowników. Chodzi o to, że amerykański gigant przy ocenie obiektów we własnym systemie ocen stosował skalę gwiazdek od jednej do pięciu. Tę samą skalę stosuje jednak Francuska Agencja Rozwoju Turystyki (Atout France) w opisie standardu danego miejsca.
Niejasność wywołała duże protesty wśród tamtejszych hotelarzy. Ich zdaniem wprowadzano klientów w błąd co do jakości zapewnianych usług, co niekiedy skutecznie odstręczało turystów. Choć Google w 2019 r. przystał na żądania i zdecydował się w swoich mapach uwzględnić noty wystawiane przez Atout France, nie uchroniło go to przed dochodzeniem tamtejszego urzędu chroniącego konkurencję i konsumentów.
Internauci co jakiś czas informują też o fejkowych opiniach o aplikacjach na swoich smartfonach, które nie tylko nie oferują opisanych funkcjonalności, ale też wyłudzają dane, a nawet pieniądze. – Tylko w 2020 r. zamknęliśmy ponad pół miliona kont programistów za oszustwa i usunęliśmy ponad 60 mln recenzji użytkowników, które zostały uznane za spam – wskazuje Apple w odpowiedzi dla The Verge, które nagłośniło problem.
Problemowi chce zaradzić Komisja Europejska, która wprowadziła dyrektywę wymuszającą na sklepach i platformach internetowych informowanie o tym, jak weryfikują prawdziwość opinii umieszczanych na swoich serwisach. Prawo ma wejść w życie w listopadzie tego roku.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama