Wielu polityków PiS powtarza niczym mantrę, że Niemcy czy Francuzi nie pozwalają sobie na to, by ich rynkiem medialnym trząsł zagraniczny kapitał. To prawda. Ci sami posłowie kłamią jednak, gdy mówią, że polskie media są kontrolowane z zagranicy. Wystarczy przyjrzeć się powyższym faktom, by wiedzieć, że mało która branża gospodarki jest kapitałowo tak polska jak rynek mediów.
Dziennik Gazeta Prawna
Po pierwsze, rządzący nie mają czego repolonizować na medialnym rynku.
Po drugie, stworzenie przepisów o repolonizacji mediów tak, aby były one zgodne z prawem unijnym, byłoby bardzo trudne. A repolonizacja przez wykup byłaby obarczona ryzykiem dla władzy, bo mogłaby się okazać nieskuteczna.
Po trzecie, w polityce najczęściej chodzi o to, żeby króliczka gonić, a nie, żeby go złapać.
Wizja kreślona przez Prawo i Sprawiedliwość, poparta wyraźnie słowami Jarosława Kaczyńskiego sprzed kilku dni, może wywoływać wrażenie, że Polską rządzą zagraniczne media. Warto jednak przyjrzeć się faktom – dla wielu zaskakującym.

Większość już jest polska

Na rynku telewizyjnym już dominuje polski kapitał. Polska jest Telewizja Polska, czyli TVP 1, TVP 2, TVP Info, programy regionalne TVP, a do tego kanały tematyczne. Także Polsat jest rdzennie polski. Podobnie mniejsze TV4 czy TV Puls. Gdzież więc są ci źli, zagraniczni potentaci medialni? W TVN, a co za tym idzie – w informacyjnym TVN24. Przy czym to kapitał amerykański, a wszyscy doskonale wiedzą, że rządzący mogą narzekać na TVN, ale o przymusowym repolonizowaniu amerykańskich kapitałowo mediów nie może być mowy. Dyplomaci USA wielokrotnie nam już pokazali, że tknięcie ich biznesu będzie dla Polski nieopłacalne.
Radio? Tu rzeczywiście jeden z rynkowych liderów, RMF FM, jest kontrolowany przez kapitał niemiecki. Dla przypomnienia: to ta stacja, w której bywają i premier Mateusz Morawiecki, i była premier Beata Szydło, i wicepremierowie Jadwiga Emilewicz, Piotr Gliński oraz Jacek Sasin, wreszcie sam Jarosław Kaczyński. Dalej, gdy przyjrzymy się nadawcom, już sami Polacy (Radio ZET, Polskie Radio, VOX, TOK FM czy Radio Maryja).
Idźmy dalej: portale internetowe. Największa internetowa grupa medialna – Wirtualna Polska – jest, nomen omen, polska. Kontrolowany przez zagranicznych inwestorów jest Onet, przy czym bynajmniej nie przez żadnego „niemieckiego hegemona medialnego”, jak lubią mawiać politycy PiS, lecz przez szwajcarsko-amerykańsko-niemiecki koncern, nim bowiem jest Ringier Axel Springer. Pozostały: polska Interia, polska Gazeta.pl, polskie ZPR Media (wydawca m.in. „Super Expressu”).
To może zagraniczny kapitał zdominował rynek prasy codziennej? Otóż znów nic z tego. Jakkolwiek największa gazeta – „Fakt” – należy do Ringier Axel Springer, to kolejne – „Super Express”, „Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita”, „Dziennik Gazeta Prawna” i „Gazeta Polska Codziennie” są polskie. Zagraniczny (szwedzki) jest „Puls Biznesu”. I dla jasności: pracują w nim doskonali polscy dziennikarze. Czytam tę gazetę codziennie i nigdy nie dostrzegłem, by prezentowała nie polski, lecz szwedzki punkt widzenia. Choć mógłbym mieć kłopot z dostrzeżeniem szwedzkiego punktu widzenia, albowiem – przyznaję się do swej ignorancji – nie wiem, jak on mógłby wyglądać w gazecie gospodarczej.
Na rynku tygodników opinii także niemal sami biało-czerwoni. Szwajcarsko-amerykańsko-niemiecki jest „Newsweek”, ale już „Gość Niedzielny”, „Polityka”, „Sieci”, „Do Rzeczy”, „Gazeta Polska”, „Tygodnik Powszechny”, „Przegląd” czy „Wprost” (wydawany teraz tylko cyfrowo) – polskie.
Gdzie więc jest dominacja zagranicznych mediów? Przede wszystkim na rynku prasy kobiecej, która zapewne ma wpływ na poglądy wielu obywatelek. Nie jestem natomiast przekonany, czy właśnie ten segment chce zrepolonizować Prawo i Sprawiedliwość. Zagraniczny kapitał ma też duży wpływ na rynek prasy lokalnej i rzeczywiście rządzący mogliby chcieć przekazać część tego segmentu w polskie ręce.
Wielu polityków PiS powtarza niczym mantrę, że Niemcy czy Francuzi nie pozwalają sobie na to, by ich rynkiem medialnym trząsł zagraniczny kapitał. To prawda. Ci sami posłowie kłamią jednak, gdy mówią, że polskie media są kontrolowane z zagranicy. Wystarczy przyjrzeć się powyższym faktom, by wiedzieć, że mało która branża gospodarki jest kapitałowo tak polska jak rynek mediów. Jak bardzo polityczna narracja różni się od rzeczywistości, wykazał Łukasz Warzecha w portalu Sdp.pl, wskazując, że aż 23 kraje UE nie mają żadnych ograniczeń dla udziału pozaunijnych podmiotów w mediach i nikt nie ogranicza napływu kapitału z państw członkowskich UE.
Mediów nie można zrepolonizować, tak jak nie można ich odgórnie zniemczyć czy ufrancuzić. Zapisując się do Wspólnoty, zobowiązaliśmy się do przestrzegania pewnych zasad. Jedną z nich jest wolność przepływu kapitału w ramach Unii. Dzięki temu np. Zygmunt Solorz-Żak, jeśli tylko będzie chciał, będzie mógł kupić francuskiego bądź włoskiego nadawcę telewizyjnego. Tak samo jak tamtejszy baron medialny – gdy uzna to za opłacalne – będzie mógł zainwestować w Polsce. Polityczne pohukiwania tego nie zmienią.

A gdyby wykupić?

Oczywiście zrepolonizować media, przede wszystkim te nieprzychylne władzy, można w inny, zgodny z prawem, sposób. Wystarczyłoby je wykupić od obecnych właścicieli, w czym mogłyby przecież pomóc spółki Skarbu Państwa. Tyle że model finansowego przejęcia panowania nad mediami, który jest bardzo wyraźny na Węgrzech, w Polsce nie miałby szans. Po sprzedaży znanego tytułu szybko powstałby więc nowy – z ludźmi odpowiadającymi za sukces tego sprzedanego na pokładzie. Wyjątkiem byłby rynek telewizyjny, bo bez koncesji nie da się na nim zrobić niczego znaczącego. Na Węgrzech (bazuję na świetnych analizach naszego komentatora Dominika Héjja) wolna prasa załamała się m.in. pod naciskiem prorządowej oligarchii. I powolne umieranie niezależnego dziennikarstwa nad Balatonem jest raczej wynikiem finansowych kłopotów nieprzychylnych władzy mediów niżeli ustawowych ograniczeń. Oczywiście każdy rząd, w tym polski, ma w ręku narzędzie wpływu na kondycję poszczególnych tytułów. Rządowe wydatki na reklamę są bowiem ogromne. Odcięcie nieprzychylnych mediów do zastrzyków gotówki może być skutecznym narzędziem w ograniczaniu dziennikarskiej wolności. W Polsce jednak nieprzychylne PiS-owi tytuły radzą sobie całkiem nieźle. Ba, jest popyt na media wręcz ostentacyjnie antypisowskie. A Polacy – co pokazały przypadki Dariusza Rosiaka, radia Nowy Świat, a także ciut starszy Oko.press – coraz częściej są gotowi co miesiąc płacić na utrzymanie mediów, których chcą i potrzebują.

Dekoncentracja, ale dla wszystkich

Gdyby PiS naprawdę chciał „wziąć za łeb” media, realny jest inny scenariusz. Dekoncentracja. Nic nie stoi na przeszkodzie, by wprowadzić przepisy zakazujące gromadzenia w jednym ręku zbyt wielu dóbr. Można by przykładowo wprowadzić regulację zakazującą bycia jednym z liderów i na rynku gazet codziennych, i portali internetowych. W ten sposób można by ograniczyć działalność np. Ringier Axel Springer. Otwartą kwestią jest jednak to, czy taki zakaz mógłby działać wstecz. Zapewne większość prawników uznałaby, że nie. Że tylko na przyszłość. Wówczas władza, ażeby osiągnąć swój cel, musiałaby połączyć wprowadzenie przepisów o dekoncentracji z wykupieniem od zagranicznego wydawcy Onetu, „Faktu” bądź „Newsweeka”. Ważna uwaga: takie ograniczenie koncentracyjne musiałoby jednak dotyczyć tak samo kapitału pochodzącego z Polski, jak z innych państw UE.
Bogiem a prawdą, do przeprowadzenia dekoncentracji wcale nie jest potrzebna nowa ustawa. Już teraz prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów ocenia transakcje mogące mieć wpływ na zbytnie uzależnienie rynku od jednego podmiotu. Gdyby więc zakładać, że w dekoncentracji chodziłoby jedynie o zdarzenia przyszłe, wystarczyłaby restrykcyjna polityka jednego urzędnika, którego powołuje premier. Oczywiście dla rządzących bezpieczniej byłoby zapisać to w ustawie, od decyzji prezesa UOKiK można się bowiem odwołać do sądu.

Szukając wroga

Dla wielu oczywiste jest to, że rozmowy o repolonizacji to tak naprawdę temat zastępczy. Żeby wytłumaczyć swoje różne potknięcia, władza szuka wroga. Czasem nawet można ją, tak po ludzku, zrozumieć, bo oczywiście zdarzają się przypadki, gdy dziennikarze wychodzą ze swoich ról i bliżej im do kibiców jednej ze stron niż do rzeczowych obserwatorów. Szkopuł w tym, że nie wpływa na to istotnie to, czy kontrolę nad danym nadawcą lub wydawcą sprawuje Polak, Niemiec, Amerykanin czy Szwed. Jakkolwiek rozumiem, że przyjmując założenie, iż zagraniczni miliarderzy chcą kreować swoją rację w Polsce, łechcemy swą próżność, to prawda jest prosta: tu chodzi o biznes. I ten Niemiec, Amerykanin i Szwed nie jest wcale zainteresowany tym, czy danego dnia kontrolowana przez niego gazeta skrytykuje polityka rządu czy opozycji. Ważne jest to, by zgadzały się słupki w Excelu. Zresztą największy kłopot rządzący przecież mają nie z jakimiś złowrogimi niemieckimi siłami, lecz z rdzennie polską „Gazetą Wyborczą” oraz kontrolowanym przez naszego największego sojusznika TVN-em.
Dziennikarze zaś często zmieniają redakcje. Przechodzą raz do wydawcy polskiego, raz do zagranicznej grupy. I zdecydowana większość nie pracuje inaczej w zależności od tego, kto czerpie zyski z działalności wydawniczej. Choć wiem, że niektórym politykom, którzy rozmawiają jedynie z przychylnymi władzy pracownikami mediów, trudno to zrozumieć.
PiS powtarza jak mantrę, że Niemcy czy Francuzi nie pozwalają sobie na to, by ich rynkiem medialnym trząsł zagraniczny kapitał. To prawda. Tyle że mało która branża gospodarki jest tak polska jak nasz rynek mediów