W pewnym momencie – pewnie gdzieś w okolicach katastrofy smoleńskiej – polski obywatel miał okazję na własnej skórze doświadczyć Wielkiego Wybuchu. Wybuch ów nie dotyczył co prawda całości wszechświata, a jedynie jego medialnego podzbioru: oto media z hukiem rozpadły się na dwoje i zaczęły się od siebie oddalać, mknąc jak gwiazdy i planety w coraz dalszą i dalszą nieskończoność. Innymi słowy, mamy do czynienia z coraz bardziej szaloną polaryzacją. Im „Newsweek” bardziej liberalnie, tym „Do Rzeczy” bardziej w prawo; im NaTemat dalej w III RP, tym wPolityce bardziej wIV RP. TVP zprędkością światła rozjeżdża się zTVN; co zhejtuje „Wyborcza”, to hejtuje ją wtrójnasób. Także iwramach większych skupisk gwiezdnych powiększają się odległości – media lewicowe oddalają się od tych lewicowszych; Polskie Radio idzie wprawo nieporównanie wolniej niż taka na przykład „Gazeta Warszawska”, która, całkiem możliwe, dotarła już na sam skraj nieskończoności. Czy tylko wPolsce? Ależ nie. Widmo polaryzacji krąży nad Zachodem irozstrzeliwuje media, coraz częściej napędzane radykalizującymi znatury algorytmami Facebooka, YouTube’aiTwittera. Wraz zmediami, jak sądzimy, na gwiezdnych archipelagach oddala się od siebie sfragmentaryzowana populacja.
Pytamy więc bez końca: jak odpolaryzować politykę? Jak stworzyć coś w rodzaju szerokiego centrum? Jak sprawić, żeby skłócone politycznie nacje znalazły wspólny język i zakończyły swoje wojny domowe? Czy to w ogóle jest możliwe?
A oto hipoteza bardziej radykalna niż wszystkie artykuły „Gazety Warszawskiej” razem wzięte: centrum istnieje i ma się coraz lepiej. Jesteśmy coraz bardziej umiarkowani, tylko w obliczu gwiezdnej ekspansji mediów i społecznościówek straciliśmy narzędzia, by to zauważyć. Co sprawia, że stajemy się bardziej wyważeni? Otóż najlepszym narzędziem politycznej normalności jest… tak zwane przegięcie pały.

Gej, który się nie afiszuje

Magazyn DGP 6 września / Dziennik Gazeta Prawna
To, że przeginanie pały często służy normalności, uświadomiła mi rozmowa z pewnym konserwatywnym, mocno religijnym, acz refleksyjnym i dość otwartym znajomym – nazwijmy go Jankiem. „Nie mam nic przeciwko homoseksualistom. Związki partnerskie – tak! Raczej bez adopcji, ale tak! Tylko na miłość boską, niech nie latają z tymi waginami na drągach i nie robią wotywnych penisów, bo to już jest jakieś szaleństwo” – tłumaczył mi niedawno, wyrażając tym samym opinię popularną wśród bardziej refleksyjnych i wyważonych konserwatystów. W skrócie można ją streścić tak: gej jak najbardziej, ideologia LGBT nie.
Czym jest gej, to wiemy, ale czym jest ta ideologia – tego do końca nie wie nikt, nawet przyciśnięty do muru Janek. Jak rozumiem z lektury prawicowych portali – jej typowy „wyznawca wyobrażony”, oprócz noszenia waginy na drągu, w spodniach bez pośladków i koszulce z Che Guevarą będzie rozdawał dzieciom w szkółce niedzielnej peruki, podwiązki i ulotki z penisami. W obliczu tejże ideologii, toczącej warszawskie szkoły, amerykańskie uniwersytety i parady równości, dzisiejszy wykształcony, „światowy” i „nowoczesny” konserwatysta będzie więc stał murem za gejem, ale przeciwko temu, co według niego stanowi obecnie sedno marksistowsko-libertyńsko-relatywistycznego homo- i transseksualnego aktywizmu. Geje i lesbijki mogą z tej perspektywy zasłużyć na niemal równoprawne miejsce w społeczeństwie dzięki przyjęciu tradycyjnego etosu monogamii i seksualnej skromności oraz scedowania wychowania dzieci na mamy i ojców.
Nie byłoby w mojej rozmowie z Jankiem niczego dziwnego – w końcu wielu ludzi ma podobne przekonania – gdyby nie to, że ostatni raz rozmawiałam z nim jakiejś pięć lat temu i nasza rozmowa wyglądała zgoła inaczej. Wtedy związki partnerskie były dlań nie do przyjęcia, na wspomnienie o adopcji przez pary jednopłciowe niebezpiecznie bladł. Jego ukłon liberalny wówczas też istniał, lecz ograniczał się do szczerego współczucia dla homoseksualistów, których życie jest trudne, również dlatego, że w imię poszanowania przyzwoitości powinno się albo nie toczyć wcale, albo toczyć się w piwnicznej szafie przykrytej dla niepoznaki warstwą papy, siatką maskującą i toną makulatury. Dziś jego złość skierowana jest na stereotypowego geja nazbyt się afiszującego czy geja agitującego; wówczas tę samą emocję kierował ku gejowi po prostu praktykującemu.
Jak to się stało? – zaczęłam się zastanawiać. Widzę bowiem dwóch Janków: Janka 1 (sprzed lat) i Janka 2 (tego dziś). Obaj mają takie same dyspozycje intelektualne. Obaj szukają równowagi między swoim konserwatywnym radykalizmem a liberalnym impulsem. Obaj mają całkowicie identyczne emocje polityczne – silną złość na wrogich radykałów, głębokie oburzenie, troskę o przyszłość plemienia, satysfakcję z odnalezienia zdroworozsądkowego miejsca na konserwatywnej osi. Janek nie sądzi, aby przepoczwarzając się z wersji 1 w wersję 2, zasadniczo się zmienił. A jednak Janek 2 w porównaniu z dawnym Jankiem jest właściwie liberałem! Oczywiście dla liberałów prawdziwych, szczerych lewicowców i wszelkiego progresywnego ludu nawet Janek 2 jest, co tu dużo mówić, podłym zdrajcą – ale i oni muszą przyznać, że zaszedł postęp i ze strategicznego punktu widzenia dobrze byłoby zrozumieć jak. A nastąpił on, jestem niemal przekonana, właśnie z powodu przegięcia pały.
Janek, konsument mediów, miał bowiem właśnie do czynienia z wieloma przegięciami: rozdmuchiwanymi przez konserwatywne media sytuacjami z rzeczonymi waginami na drągach, wyuzdanymi pozami niektórych fotografowanych namiętnie uczestników parad równości na świecie, ekscesami anglosaskiego pseudoaktywizmu LGBT (bo ekscesy i nadużycia, takie jak pozew przedoperacyjnej kobiety trans przeciwko kanadyjskiej kosmetyczce, która odmówiła jej depilacji męskich narządów płciowych, zdarzają się przecież w każdej grupie interesu). Mentalnie, także z racji swojego konserwatyzmu, Janek żyje emocjonalnie zanurzony w nostalgii – ale nostalgia jest przesuwalna. Niegdyś tęsknił za tradycyjnym światem zwykłej rodziny. A tęsknić za gejem, który się nie afiszuje, można tylko, jeśli wokół widoczni są afiszujący się geje. Może więc rozhulany aktywizm przegiął pałę, żeby lekko nagiąć pałę? Może trzeba wyjść na ulicę w negliżu i pod egidą narządów płciowych, by Joachim Brudziński – zamiast udawać, że homoseksualiści nie istnieją, lub że istnieją jako gorszy rodzaj człowieka – mógł napisać na Twitterze „(…) tolerancja i szacunek tak, nie dla afirmacji, ostentacji. Nic mnie nie obchodzi, jaka jest orientacja seksualna kogokolwiek. Mój sprzeciw budzi narzucanie ideologii LGBT, włażenie z butami, niestety coraz częściej wulgarne i wyuzdane (…)”?
Ponieważ my, liberałowie, mamy cele o wiele bardziej dalekosiężne niż niechętna afirmacja Janka czy Brudzińskiego, może nam w ferworze walki umknąć to, że owa afirmacja jest de facto ich przesunięciem się w stronę centrum. Im samym najprawdopodobniej umyka zaś inny fakt – że ich poglądy wykluwają się nie w wyniku racjonalnej deliberacji, lecz poprzez ustawianie się w określonej odległości od ekstremum. A jeśli tak, to może przesunięcie ekstremum przeciąga ich automatycznie w stronę środka. W tym sensie niekiedy radykalizacja pociąga za sobą normalizację, chociaż trudno się nam zorientować, że tak jest, bo nasza żądza walki z poglądami Janków i Brudzińskich trwa, niezależnie od tego, ile nieskorych kroków zrobią w naszą stronę.

III RP moherów i alt-prawica ekologiczna

Podróż Janka po ideologicznym kontinuum, niezauważona tak przez niego, jak i przez jego politycznych adwersarzy, jest przypadkiem wyraźnym, ale nie odosobnionym. Taka „prześniona deradykalizacja” ma miejsce w każdym obozie politycznym i może dotyczyć każdej kwestii. Podobną drogę przeszły na przykład polskie elity III RP, które jeszcze kilka lat temu radośnie wykluczały ludzi religijnych, niewykształconych i zależnych od pomocy społecznej ze wspólnoty politycznej, widząc w nich blokady dla polskiego postępu. Donald Tusk mówił kiedyś z pogardą o triumwiracie Kaczyński – Giertych – Lepper jako o „moherowej koalicji”; to właśnie „mohery”, polskie chamy i osiedlowe brudne chłopaki próbowały nas trzymać w średniowieczu, podczas gdy myśmy chcieli już być w zachodniej przyszłości. Wystarczy przewinąć taśmę o kilka lat do przodu, trochę za zwycięstwo PiS w 2015 r., i człek prosty stał się równie nietykalny dla dawnych prześmiewców co „nieafiszujący się” gej dla Janka numer 2. Skąd ten nagły przypływ sympatii dla ludu, aprobata dla pomocy społecznej w postaci 500+, zrozumienie dla prostego człowieka zajeżdżanego przez neoliberalny system śmieciówkami, przerażonego tempem zmian zglobalizowanego świata? Wszystko z powodu przegięcia pały. Zwycięstwo PiS wystawiło nas na tak głęboki populizm (używam tego słowa niekoniecznie pejoratywnie), że oddanie dużej części neoliberalnego i nowoczesnego pola wcale nie zmniejsza naszego dystansu do Kaczyńskiego. Możemy być głębokim anty-PiS-em, będąc trochę bardziej PiS-em niż się nam to kiedykolwiek śniło. Radykalne rozdawnictwo przekonało nas do rozdawnictwa w miarę hojnego; umiłowanie patriotycznego mitu i przyzwolenie na nacjonalizm sprawiło, że lud KOD-owski na manifestacjach dumnie wyśpiewywał Mazurka Dąbrowskiego, potykając się przy trzeciej zwrotce – tyle że w bardziej „światłej” intencji, niż czynią to chłopcy narodowcy. Innymi słowy, PiS przegiął pałę, więc pała została lekko nagięta.
Taki proces ma miejsce wszędzie – prawicowi dziennikarze i politycy na przykład, niegdyś całkowici sceptycy w sprawie zmian klimatycznych, dziś rzadko mówią o tym, że katastrofa ekologiczna to kłamstwo. Protestują za to przeciwko konkretnym działaniom aktywistów, na przykład raz linczując, raz litując się nad Gretą Thunberg. Nawet PiS przeżywa coś w rodzaju klimatycznego przebudzenia. Podobnie dzieje się w przypadku innych populistycznych partii w Europie: Marine Le Pen ma już plan działań proklimatycznych, podobnie Szwedzcy Demokraci. Czy owe partie postrzegają to jako zmianę postawy? W żadnym wypadku. Nadal twierdzą, że większość działań aktywistów i ekologów jest zła, głupia lub zbyt histeryczna. W walce o klimat umyka nam to, że w obliczu (słusznego) alarmistycznego radykalizmu naukowców, intelektualistów i organizacji ekologicznych konserwatyści przytuptali bliżej zielonego końca politycznego kontinuum.
Podobnie działa też choćby deradykalizacja rasowa w USA – politycy, którzy kiedyś mniej lub bardziej otwarcie głosili rasistowskie poglądy, uważając czarny kolor skóry za problem sam w sobie, dziś często pieją z zachwytu nad nowymi emigrantami z Afryki, którzy radzą sobie ekonomicznie i społecznie lepiej niż rdzenna afroamerykańska populacja. Okazuje się, że rasista 1 był rasistą, a rasista 2 to tylko krytyk kultury amerykańskich czarnych gett. Oczywiście nie satysfakcjonuje to liberałów, którzy widzą w takich poglądach rasizm zawoalowany bądź kulturową dyskryminację. W dalszym ciągu w tej walce umyka nam jednak to, że oto alt-prawica zatoczyła się troszeczkę w stronę centrum. Wystarczyło, że progresywiści przegną pałę, szukając rasizmu nie tylko tam, gdzie on jest faktycznie, lecz także w mysich dziurach, na poddaszach i w kubkach z zsiadłym mlekiem.
Nie twierdzę oczywiście, że owa prześniona deradykalizacja jest jedynym procesem kształtującym nasze opinie. Nie można tak powiedzieć w świecie, w którym nastolatek spędzający dwa tygodnie na YouTubie, dzięki algorytmom wciągającym użytkowników w królicze nory radykalnych poglądów, rusza z bronią do amerykańskiej szkoły. Ale jedno wydaje się pewne: deradykalizacja w wielu przypadkach ma miejsce, a my jesteśmy na nią przedziwnie ślepi. Im bardziej z obu stron toczymy się w stronę centrum, tym silniej ze sobą walczymy, zupełnie jakby niewielkie różnice w opiniach były trudniejsze do wybaczenia niż różnice ekstremalne.

Wszyscy jesteśmy zderadykalizowani

Jeśli to prawda – a wymagałoby to dogłębniejszych badań – to mamy do czynienia z przedziwnym krajobrazem. Oto media oddalają się od siebie jak ciała niebieskie we wszechświecie, każde w stronę swoich radykalizmów. My, skonfrontowani z tymi walącymi w nas z gazet, radia, Twittera i Facebooka radykalizmami, modyfikujemy swoje opinie, nie chcąc pozostawać w zbyt dużym dystansie do krańców i sądząc, że prawda może nie leży pośrodku, tylko po naszej stronie, ale przecież nie miliony lat świetlnych od końca. Lecz mimo niewielkich dystansów między politycznymi wrogami twitterowy świat każe im ze sobą walczyć coraz zacieklej – o coraz mniejsze różnice.
Nikt więc już nie wie, jak wielu z nas to ludzie umiarkowani. Prowadzi to do coraz większych błędów predykcyjnych. Pamiętam, gdy Jonatan Chait z „New York Magazine”, zdziwiony popularnością „konserwatywnej” kandydatury Joe Bidena na nominację prezydencką wśród podobno jakże progresywnych demokratów, pisał, że rzekomy radykalizm demokratycznych wyborców okazał się zwyczajnie nieprawdziwy i był jedynie iluzją wziętą z Twittera. „A ponieważ Twitter pozornie przypomina rzeczywistą debatę polityczną – w końcu zawiera w sobie całe spektrum polityczne, lewicę i prawicę – łatwo go z rzeczywistością pomylić”. Może i Polacy to lud centrowy? Może uczciwy cenzus poglądów pokazałby naszą zadziwiającą zgodność? Może to media odjeżdżają na gwiazdach, gnąc pałę, a my na to biegniemy ku centrum?
Tak czy siak, strategicznie rzecz biorąc, być może warto niekiedy przeginać pałę, by pałę naginać. Rozmawiałam niegdyś z dr Alexią Gaudel, mikroekonomistką z Uniwersytetu w Getyndze, która opowiedziała mi o swoich badaniach nad wyborami konsumenckimi. „Co zrobiłabyś, gdybyś chciała, żeby ludzie wydali więcej na telewizor? Wyceń jeden telewizor tak wysoko, żeby popatrzyli na niego i powiedzieli: O, to już szaleństwo. I wtedy kupią ten trochę tańszy, ale i tak o wiele droższy od tego, który kupiliby normalnie”. Przegnij pałę – i jesteś w domu. I na tym być może polega sukces Jarosława Kaczyńskiego: podczas gdy Donald Tusk rżnął w gałę, Kaczyński giął pałę. I teraz jest, jak jest.
Co robimy więc? Gniemy, kamraci, gniemy!
Deradykalizacja w wielu przypadkach ma miejsce, a my jesteśmy na nią przedziwnie ślepi. Im bardziej z obu stron toczymy się w stronę centrum, tym silniej ze sobą walczymy, zupełnie jakby niewielkie różnice w opiniach były trudniejsze do wybaczenia niż różnice ekstremalne