Pomysł przemeblowania rynku mediów pojawia się w debacie publicznej od początku tej kadencji. Politycy partii rządzącej co pewien czas podnoszą go w coraz to nowych wersjach. Od kilku lat nie zmienia się tylko jedno: nader czytelna intencja podporządkowania sobie mediów prywatnych, by tak jak te publiczne życzliwie przedstawiały władzę, a w czarnych barwach opozycję.
Plany utemperowania tych tytułów prasowych, stacji radiowych i telewizyjnych oraz serwisów internetowych, które uparcie trzymają się zasady krytycznej oceny całej sceny politycznej, funkcjonują pod dwoma hasłami: repolonizacji lub, w wersji eufemistycznej, dekoncentracji. Wicepremier i minister kultury Piotr Gliński przyznał niedawno w radiowej Trójce, że jego resort ma „pewne projekty” dekoncentracyjne, które „czekają na swój polityczny czas”. Zajrzyjmy więc do szuflady z pomysłami PiS na media.
Najbardziej chwytliwe dla elektoratu Prawa i Sprawiedliwości jest hasło repolonizacji wpisujące się w narodową narrację. Uwypukla się wtedy obce pochodzenie kapitału finansującego „złe” media. Ponieważ są własnością zagranicznych koncernów, nie myślą po polsku – i dlatego krytykują rząd. Trzeba je więc oddać narodowi, a wtedy zmienią ton. Narzędziem repolonizacji miały być progi maksymalnego udziału kapitału zagranicznego w firmach medialnych. Nieoficjalnie mówiło się o pułapach 15-, najwyżej 20-procentowych. Projekt marzenie.
Nacjonalizm nie wszędzie się jednak dobrze sprzedaje. Polska jest członkiem UE, więc nie może tak po prostu zignorować zasady swobody przepływu kapitału ani międzynarodowych umów o wzajemnej ochronie inwestycji. Co więcej, jest też bliskim – w swoim mniemaniu najbliższym – sojusznikiem USA. Trudno byłoby sojusznikowi wytłumaczyć szturm na firmę medialną tylko dlatego, że to spółka amerykańska. Pomysł odpadł więc w przedbiegach.
Tu w sukurs przyszła dekoncentracja, czyli wszędzie dobrze widziana idea walki z widmem monopolu. Zadanie z pozoru wykonalne. Należy najpierw zmierzyć stopień koncentracji – w poziomie, pionie i na krzyż – a potem go zmniejszyć. Czyli ustalić udział poszczególnych graczy w danym rynku (prasowym, telewizyjnym itd.), co odpowiada koncentracji poziomej. Sprawdzić, który podmiot ma znaczącą pozycję w tzw. łańcuchu wartości (np. wydawca-drukarnia, nadawca-broker reklamowy), co jest koncentracją pionową. I wskazać firmy silnie obecne na kilku rynkach medialnych (np. radio i prasa), tzn. ocenić koncentrację krzyżową. Przy czym osobno traktuje się tu rynek ogólnopolski, osobno – lokalne.
Ministerstwo Kultury dwa lata temu zaczęło już nawet konstruować wskaźniki mierzące każdy rodzaj koncentracji i maksymalne dopuszczalne progi. Mówiło się o indeksach od 0 do 1 i że będzie to najnowocześniejsza ustawa dekoncentracyjna w Europie, a może i na świecie. Projekt killer.
Miał jednak kilka wad. Po pierwsze, napisanie ustawy, która spełniłaby pokładane w niej nadzieje na skarlenie mediów krytycznych wobec obozu rządzącego i zarazem byłaby zgodna z prawem międzynarodowym, przekraczało zdolności nawet nawykłych do ekwilibrystyki prawodawców tej kadencji. Jeszcze trudniej byłoby tak skonstruować nowe przepisy, by znalazły zastosowanie tylko do „złych” dużych mediów, a ominęły te „dobre”. Bo jak tu ukrócać zapędy Bauera (prasa, radio, internet), skoro Fundacja Lux Veritatis też działa na kilku rynkach mediów? Po trzecie, aby osiągnąć zamierzony skutek, prawo musiałoby przebudować ukształtowany przez lata rynek. Czyli np. zmusić amerykański koncern medialny do wyzbycia się sporej części aktywów – po cenie, zważywszy na okoliczności, na pewno niekorzystnej. Konsekwencją byłyby międzynarodowy arbitraż i wysokie odszkodowania. No i ktoś musiałby stawić czoła pani ambasador.
Ostatnią ułomnością tego pomysłu – zapewne pomijalną z punktu widzenia jego autorów – było dobro rynku. Osłabianie największych graczy nie zawsze kończy się dobrze dla tych mniejszych. Przykładowo znakomitą większość rynku reklamy telewizyjnej kontrolują biura reklamy TVN i Polsatu – pierwsze ma ok. 40 proc. udziału, drugie ok. 30 proc. Z ich pośrednictwa korzystają prawie wszystkie stacje komercyjne. Dzięki temu dostają lepszą cenę, niż gdyby sprzedawały swój czas reklamowy w pojedynkę. Po dekoncentracji do negocjacji z domami mediowymi stanęłyby słabsze podmioty. Skutkiem byłby spadek cen, który najbardziej zaszkodziłby najmniejszym.
Bardziej umiarkowany wariant tego projektu przewidywał wykorzystanie już istniejących przepisów antymonopolowych – i w Polsce, i w Unii. Do akcji ruszył więc UOKiK. Z sześciu prowadzonych w 2017 r. analiz dotyczących mediów – m.in. rynku kolportażu prasy, drukarni prasowych i reklamy telewizyjnej – do dziś ukończył tylko badanie drukarni. Jak pisaliśmy w DGP w marcu br., okazało się, że rynek ten jest wysoce skoncentrowany, na szczeblu krajowym dominują na nim Agora i Polska Press, ale żadnej drukarni nie postawiono zarzutów, które mogłyby być przedmiotem interwencji.
Równie rozczarowujący okazał się pomysł wykorzystania w tym celu Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Nowelizacja ustawy rtv miała uzbroić tego regulatora w prawo nieprzedłużania koncesji zbyt rozrośniętym grupom medialnym (dziś 10-letnie koncesje na radio lub telewizję są przedłużane automatycznie). Ale jak powierzyć tak ważną misję gremium, które nie umiało nawet porządnie ukarać TVN? Nie wychodzi też jakoś wykupowanie mediów z obcych rąk przez firmy związane z obozem władzy. Wyścig o Radio Zet – francuskie, a potem czeskie – wygrała Agora. Trudno o większą klapę.
Oczywiste wady pomysłów będących na bakier z logiką i rzeczywistością nie osłabiają zapału polityków. Projekt nr 100 był do bani? To stworzymy 101. Szuflada z dekoncentracyjnymi bublami nie ma dna. I nie jest to dobra wiadomość dla rynku mediów, który jak każdy biznes wymaga przewidywalnych reguł gry.