Władza nie musi repolonizować mediów, żeby je neutralizować i podporządkować. Wystarczy odrobina ekonomicznego nacisku, a przede wszystkim umiejętne manipulowanie i wciąganie w polityczną grę. My, media, jesteśmy w Polsce słabi i niestety dajemy się łatwo rozgrywać.
Jako dziennikarze bardzo emocjonujemy się ewentualną repolonizacją, również dlatego, że może ona osobiście w wielu z nas uderzyć. Jako media ponieśliśmy jednak porażkę, ponieważ nasze obawy nie są podzielane przez większość społeczeństwa. Zdaje się, że nie widzi ono potrzeby występowania w obronie zagrożonych redakcji. Co więcej, od rosnącej liczby politycznych apeli kolejnych dziennikarzy nie przybywa głosów dla ugrupowań, które wspierają. To bolesna i gorzka lekcja pokory dla wielu z nas. Nie potrafiliśmy przekonać czytelników i widzów, że silne, profesjonale, obiektywne i niezależne media przyczyniają się do tego, że życie zwykłych obywateli jest mniej narażone na korupcję i chronione przed siłą oligarchów.
Gdyby obecna władza naprawdę chciała budować jakościową debatę publiczną, to ma do tego narzędzia. Wszyscy jednak widzimy, jak w obszarze informacji i misji wykorzystywane są miliardy trafiające do mediów publicznych.
Nie mam wątpliwości, że polscy politycy marzą o tym, żeby krytyczne i niewygodne media podporządkować sobie i uciszyć. Nie różnią się w tym od rządzących w innych krajach. Wszyscy mieliśmy ostatnio okazję wysłuchać, jak wicekanclerz Austrii dogaduje z osobą, którą uważa za przedstawiciela rosyjskiego oligarchy, pomysł na podporządkowanie niewygodnej redakcji.
Nie trzeba też daleko szukać przykładów tego, w jaki sposób podległość redakcji oligarchom i politykom wpływa na przejrzystość w życiu publicznym i poziom korupcji. Czechy i Węgry są idealnym przykładem medialnych rynków unarodowionych i ugładzonych.
Mocno jednak wątpię w to, że po wyborach, nawet mając większość konstytucyjną, Prawo i Sprawiedliwość sięgnie po ustawowe narzędzia do repolonizacji. Po pierwsze dlatego, że jest to trudne legislacyjnie – na gruncie unijnym niełatwo nazwać kapitał europejski obcym. Politycznie zaś trudno w Polsce naciskać na amerykańskich właścicieli.
Przede wszystkim jednak, aby media podporządkować i neutralizować, nie trzeba wiele wysiłku. Można świetnie wykorzystywać mechanizmy, których skutecznie używa np. prezydent Trump. Chodzi o to, żeby, ostro polaryzując życie publiczne i atakując media, stopniowo zmuszać kolejne redakcje do tego, żeby wybierały „swoją” stronę politycznego sporu. Budując u dziennikarzy przekonanie, że ich rolą jest walka o coś, a nie opisywanie rzeczywistości, na dłuższą metę odbiera się mediom ich podstawową siłę – wiarygodność.
To zjawisko, które idealnie widać w USA. Liberalne, profesjonalne, bogate media z tego kraju z upodobaniem codziennie zajmują się życiem prezydenta Trumpa i jego rodziny. Nieustannie opisują kolejne zagrożenia, jakie generuje on dla kraju. Podobnie w Polsce – duża część liberalnych mediów w każdym numerze zajmuje się PiS. Przede wszystkim jednak nieustanie zagrzewa do walki, wspiera, mobilizuje opozycję.
Z drugiej strony zaś, podobnie zresztą jak w USA, tożsamościowe prawicowe media nieustanie walczą, mobilizują, bronią się przed tęczową nawałą albo szturmem aktualnie aktywnego propagandowego wroga.
To, na co jedne i drugie nigdy nie mogą pozwolić, to wątpliwości. A to właśnie one są kwintesencją tego, czym powinno być prawdziwe dziennikarstwo. Wątpliwości pozwalają rodzić się w niewygodnym pytaniom – a te najtrudniej zadaje się najbliższym. Te trudne pytania jednak nie padają, bo przecież nie czas na nie, gdy walczy się o Polskę albo o wolność.