To było tak: spieszyliśmy się w przedświątecznym tygodniu na kolejne spotkanie z kolejnym klientem. Zamówiliśmy taksówkę, wsiadamy. Do tabletów pokazujących drogę, którą znam, już się przyzwyczaiłem. Do tego, że kierowca głośno wypowiada adres docelowy, a system ten adres rozpoznaje i na mapie pokazuje – również. Ale tym razem – nowość. Na jednym z tabletów zobaczyłem duży wykres analizy technicznej. Kiedy pan taksówkarz zobaczył, że się z ciekawością przyglądam, zamienił go szybko na jakąś mapę.
To było tak: spieszyliśmy się w przedświątecznym tygodniu na kolejne spotkanie z kolejnym klientem. Zamówiliśmy taksówkę, wsiadamy. Do tabletów pokazujących drogę, którą znam, już się przyzwyczaiłem. Do tego, że kierowca głośno wypowiada adres docelowy, a system ten adres rozpoznaje i na mapie pokazuje – również. Ale tym razem – nowość. Na jednym z tabletów zobaczyłem duży wykres analizy technicznej. Kiedy pan taksówkarz zobaczył, że się z ciekawością przyglądam, zamienił go szybko na jakąś mapę.
Ale jedziemy, a rozmawiać o czymś wypada. Więc zapytałem grzecznie, co to był za wykres i czy to była jakaś platforma mobilna. Jak zobaczył, że się znam, to aplikacja z analizą techniczną pojawiła się ponownie. Zaczęliśmy rozmawiać o parach walutowych, o lotach, o stopach i tak dalej.
Ruch na mieście duży, a tu zaczyna się ruch na rynku. Kierowca się rozgląda, żeby zmienić pas, a rynek idzie w złą stronę. Na skrzyżowaniu światło się zmienia, a uruchamiają się stop-lossy. Przyznam, że zacząłem się bać. Nie o to, że system doliczy właśnie poniesione straty do rachunku. Bałem się, że ktoś w nas wjedzie albo my w kogoś wjedziemy, bo w tym czasie pan taksówkarz będzie otwierał lub zamykał pozycję albo dowie się, ile stracił.
Po kilku dniach o sprawie zapomniałem. Do czasu. Tydzień temu byłem w Stambule. W dniu wylotu postanowiłem nie jechać już do biura naszego kontrahenta, tylko udać się na Wielki Bazar. Pijemy herbatę, snujemy się powoli między straganami, oglądamy różne drobiazgi i kupujemy przyprawy. Przy jednym skromnym straganie sprzedawca czyta jakiś biuletyn. Ubrany bardzo tradycyjnie, ale nie jak dla turystów, jakiś długi ciemnoszary kaftan, kwadratowa czapeczka na głowie, no i broda. A z biuletynu zrozumiałem tylko jedno słowo – FOREX. Schował go szybko, kiedy zobaczył, że się przyglądam. Część starych handlarzy, tych z czasów kożuchów i dżinsów marmurków, mówi po polsku, więc może i on, ale nie miałem odwagi zapytać go o pary walutowe, o loty, o stopy i tak dalej.
Wracam do Polski i dowiaduję się, że na giełdę wybiera się jedna z największych platform foreksowych w naszym kraju. A dokładniej, to nie spółka pozyskuje pieniądze na rozwój, tylko jeden z jej głównych akcjonariuszy sprzedaje swoje akcje. No i przypomniała mi się stara anegdota z czasów Wielkiego Kryzysu z 1929 roku, kiedy Joe Kennedy, ojciec późniejszego prezydenta Johna F. Kennedy’ego, sprzedał wszystkie posiadane akcje, po tym gdy pucybut doradził mu, w jakie spółki ten powinien zainwestować. Kennedy senior uznał, że od pucybuta nikt już drożej żadnych akcji nie kupi i że to oznacza, że rynek jest silnie przewartościowany. I jak się okazało, miał rację, rynek był w przededniu katastrofy.
Mniej uważny czytelnik zarzuci mi, że rynek akcji i rynek terminowy znacznie się różnią. W czasie każdej hossy wszyscy zarabiali, dopóki ceny akcji rosły. Zgodnie z zasadą gorącego kartofla. Na rynkach walutowych nie ma zaś wygranych i przegranych, ponieważ jest to gra o sumie zerowej. No, prawie o sumie zerowej, bo z dokładnością do prowizji brokera i podatków.
Bardziej uważny czytelnik spostrzeże, że oferta jednak dotyczy rynku akcji. I dopiero wzrost rynku terminowego i udziału sprzedawanej spółki w tym rynku może mieć wpływ na przychody, zyski i przyszłą wartość dla akcjonariuszy. A to oznacza, że spółka musi pozyskiwać nowych aktywnych klientów. Produkt dotarł już do taksówkarzy i bazarowych handlarzy. Kto następny?
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama