Główne role grają spłacający kredyty walutowe i banki. Ale pole do dyskusji wyznaczył ktoś inny.
O25 proc. zdrożał chleb i o 25 proc. zdrożał cukier. Ale z kolei w ogromnym stopniu potaniał olej – mówił na jednym z niedawnych spotkań z wyborcami Andrzej Duda. Najwyraźniej nie wziął pod uwagę tego, że prezydent na ceny oleju (ani chleba, ani cukru) nie ma wielkiego wpływu. Co nie znaczy, że nie ma żadnego wpływu na gospodarkę. Minione lata pokazały, że głowa państwa ma spore możliwości, jeśli chodzi o zmniejszanie wartości spółek na giełdzie. A jak się postara, to może niemal rozchwiać system bankowy.
To przecież w dużej mierze właśnie Andrzejowi Dudzie zawdzięczamy jedną z najdłuższych „telenoweli gospodarczych”, z jakimi mieliśmy do czynienia w ostatnich dekadach. Telenowelę frankową. W najnowszym sezonie banki słabną, stroną dominującą stają się frankowicze. Temperatura rośnie nie tylko w miarę kolejnych wyroków w sądach, ale też za sprawą trwającego od kilku miesięcy umocnienia franka. W czasie ubiegłotygodniowej rynkowej paniki związanej z koronawirusem jego kurs przekroczył 4,08 zł – mniej niż 10 gr wystarczyłoby, żeby osiągnął najwyższy poziom od „czarnego czwartku” ze stycznia 2015 r., gdy Szwajcarski Bank Narodowy pozwolił na gwałtowne umocnienie swojej waluty, zaczynając u nas sagę frankową.
Minęło pięć lat. Kilka krajów naszego regionu lepiej czy gorzej, ale załatwiło problem z frankami. U nas zwrotów akcji nie brakowało, w czym prezydent odegrał niebagatelną rolę. Ale systemowego rozwiązania nie udało się znaleźć.
Droga obietnica
Próby (tych sprzed 2015 r. nie liczymy) miały miejsce jeszcze zanim po raz pierwszy głos zabrał Andrzej Duda. Jako pierwszy rozwiązania szukał Andrzej Jakubiak, ówczesny przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego.
Chciał przewalutowania kredytu po kursie bieżącym, czyli niekorzystnym dla frankowiczów, ale z wyrównaniem strat, które by ponieśli. Pożyczki miały być podzielone na dwie części. Pierwsza miała zachować charakter kredytu hipotecznego. Jego wysokość miała odpowiadać kwocie kredytu złotowego na warunkach takich, jakie obowiązywały wtedy, gdy dany klient brał hipotekę frankową. Pozostała kwota – strata wynikająca z umocnienia szwajcarskiej waluty (jej wyrazem jest wzrost zadłużenia, który nie pozwala np. na sprzedaż kredytowanego mieszkania lub domu, bo pieniądze ze sprzedaży nie pozwolą na całkowitą spłatę długu) – miała stać się kredytem niezabezpieczonym. Ten zostałby znów podzielony. Połowa miałaby być spłacana przez klienta (ale z oprocentowaniem na poziomie 1 proc.). Reszta byłaby stopniowo umarzana przez bank, który traciłby na preferencyjnym oprocentowaniu pierwszej części i na systematycznym spisywaniu drugiej na straty. Dodatkowo klient miałby zwrócić dotychczasowe korzyści, bo za kredyt płacił mniej niż ktoś inny, kto zachował się ostrożniej i zadłużył się w złotych, za co płacił wyższym oprocentowaniem.
Bankowcy szybko oprotestowali pomysł. Nie podobało im się, że musieliby wziąć na siebie straty idące zapewne w dziesiątki miliardów złotych (umocnienie franka ze stycznia 2015 r. zwiększyło zadłużenie frankowiczów o kilkanaście miliardów złotych). Sami zaproponowali „sześciopak” – zestaw rozwiązań, które miały ulżyć nieco doli klientów, zwłaszcza tych w najtrudniejszej sytuacji, ale które nawet nie zbliżały się do myślenia o systemowym rozwiązaniu problemu frankowiczów. Dość powiedzieć, że jednym z nich było zmniejszenie – nie rezygnacja, nie zwrot – spreadów pobieranych przy spłacie kredytów przez klientów i koniecznej przy tym wymianie złotych na franki. Wśród propozycji szybko wdrożonych przez banki było umożliwienie przewalutowania kredytu. Ale po kursie zbliżonym do średniego bieżącego kursu Narodowego Banku Polskiego. Czyli z uwzględnieniem straty związanej z osłabieniem złotego. Efektami „sześciopaku” bankowcy specjalnie się nie chwalili (informowali jednak, że roczne koszty dla całego sektora to około miliard złotych).
W tym momencie na scenę wkracza kandydat na prezydenta Andrzej Duda: – Uważam, że te kredyty mogłyby być przewalutowane według kursu, po jakim były brane. Będę starał się w tej sprawie interweniować. Prezydent ma olbrzymią legitymację, żeby załatwiać trudne sprawy na poziomie państwowym.
Więcej obiecać się nie dało. Te słowa może i zaczęły trwającą wiele miesięcy falę spadków notowań banków – zwłaszcza tych frankowych – ale w maju 2015 r. na pewno nie przeszkodziły Andrzejowi Dudzie w wygraniu wyborów prezydenckich.
Dzielenie strat
Do obiecywania przewalutowania skłaniać mógł przykład Węgier – wszak popularne było wtedy hasło Budapesztu w Warszawie. Rozwiązanie przyjęte nad Dunajem było korzystne dla klientów, a jednocześnie mało bolesne dla banków. Tamtejsza sytuacja była jednak specyficzna. Po pierwsze, Węgrzy zaciągnęli dużo więcej kredytów frankowych niż Polacy. Wartość takich pożyczek w pewnym momencie przekraczała jedną czwartą rocznego PKB. U nas nigdy nie było to więcej niż jedna dziesiąta. A kredyty walutowe były tam dużo większym obciążeniem dla klientów. U nas co do zasady oprocentowanie zmieniało się wraz ze zmianą stóp LIBOR – te szły w dół, co w pewnym stopniu niwelowało efekt umocnienia franka. Na Węgrzech obowiązywało właściwie oprocentowanie stałe. Gdy Szwajcarzy obniżali stopy, węgierscy frankowicze nie odczuwali ulgi. A obciążenia efektywnie rosły, bo forint był po wybuchu kryzysu finansowego najsłabszą ze środkowoeuropejskich walut.
Już w 2011 r. premier Viktor Orbán porozumiał się z Węgierskim Stowarzyszeniem Banków w sprawie możliwości przedterminowej spłaty kredytów po kursie atrakcyjniejszym od rynkowego. Skorzystało z tej opcji ok. 170 tys. osób. Wiele nadal miało jednak kredyty walutowe. W połowie 2014 r. parlament w Budapeszcie uchwalił ustawę nakazującą bankom zwrot nadmiernych opłat pobranych w przeszłości od klientów. Do zwrotu była kwota rzędu biliona forintów. Kilka miesięcy później pojawiła się kolejna ustawa – tym razem pozwalająca na całkowite rozwiązanie problemu kredytów walutowych. Było to przewalutowanie po kursie korzystniejszym od rynkowego, ale część wcześniejszych strat spowodowanych osłabieniem forinta musieli wziąć na siebie również klienci. Konwersja objęła ok. 1,3 mln gospodarstw domowych. Ponieważ przewalutowanie miało odbyć się w jednym terminie, konieczne było zaangażowanie w operację również Węgierskiego Banku Narodowego. Musiał on wykorzystać dużą część swoich rezerw walutowych, by zapewnić bankom komercyjnym zasoby dewiz pozwalające na przewalutowanie (banki musiały spłacić podmioty, od których same pożyczyły franki).
Węgierskie rozwiązanie jest niedościgłym wzorem nie ze względu na wyrafinowanie, atrakcyjność dla klientów czy dla banków, ale ze względu na moment, w jakim je wprowadzono. Szczegóły były ustalone pod koniec 2014 r. – na kilka tygodni przed „czarnym czwartkiem”. Pozwoliło to klientom uniknąć negatywnego efektu, jaki odczuli spłacający hipoteki walutowe w Polsce.
U nas początkowo prezydent miał sprawy pilniejsze niż frankowicze. Poza tym jeszcze przez kilka miesięcy rządziła koalicja Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. I za jej sprawą szybko powstały dwie propozycje.
Jedna dotyczyła pomocy osobom mającym problem z terminową obsługą zadłużenia. Powstał Fundusz Wsparcia Kredytobiorców, który banki zasiliły kwotą 600 mln zł. FWK czasowo opłaca raty kredytu za klienta. A ten później oddaje pieniądze FWK. Piszemy, jak gdyby to działało, ale w rzeczywistości warunki pomocy były ustawione tak, że prawie cała kwota pozostała nietknięta.
Druga propozycja dotyczyła już przewalutowania kredytów, czyli rozwiązania systemowego. Rozbiła się jednak o to, w jakiej proporcji banki i klienci podzielą się stratami związanymi z silnym frankiem. Projektodawcy chcieli podziału po połowie. Ale Sojusz Lewicy Demokratycznej w ostatniej chwili zaproponował zmianę: przerzucenie 90 proc. strat na banki. W tej sytuacji uznano, że lepiej, by przepisy nie przeszły całej ścieżki legislacyjnej i zmarły śmiercią naturalną w związku z końcem kadencji Sejmu.
Konwersja z oporami
Rok 2015 stał pod znakiem przewalutowania kredytów w innych krajach naszego regionu. W Chorwacji przepisy przewidywały przewalutowanie pożyczek frankowych na euro lub kunę. Główna zasada była taka, że konwersja miała sprawić, by frankowicze znaleźli się w takiej samej sytuacji, jak gdyby mieli od początku kredyt euro. Innymi słowy – przeliczenie odbyło się po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu. W ciągu 45 dni od daty wejścia w życie ustawy banki były zobowiązane do dostarczenia pożyczkobiorcom wyliczeń konwersji oraz propozycji nowej umowy. Klienci (w grę wchodziło ok. 55 tys. gospodarstw domowych) mieli zaś miesiąc na akceptację przewalutowania.
W Rumunii konwersję w 2015 r. proponowały same banki. Każdy wychodził z własną propozycją. Najwyraźniej jednak odzew nie był zbyt duży, skoro rok później parlament w Bukareszcie przyjął ustawę dotyczącą przewalutowania. Doszło do tego jednak w szczególnych okolicznościach – tuż przed startem kampanii wyborczej. W dodatku niższa izba parlamentu dokonała znaczących zmian w porównaniu z wersją ustawy, jaka przyszła z Senatu. W efekcie rząd ją zaskarżył i kilka miesięcy później rumuński sąd konstytucyjny uznał przepisy za niezgodne z ustawą zasadniczą. Wskazywał też, że przewalutowanie kredytów we frankach szwajcarskich na leje po kursie z dnia zawarcia umowy jest „błędne i niezgodne z żadnymi dyrektywami europejskimi”.
Wiosną ubiegłego roku przewalutowanie przeprowadziła Serbia. Umowy frankowe zostały zamienione na euro, po czym wartość zadłużenia została zredukowana o prawie 40 proc. (związaną z tym stratę w większości musiały wziąć na siebie banki, ale część obciążyła finanse państwa). Wprowadzono też limit oprocentowania odpowiadający sześciomiesięcznej stopie EURIBOR powiększonej o 3,4 pkt proc. W momencie składania projektu w parlamencie szacowano, że przewalutowanie będzie dotyczyć niespełna 17 tys. klientów banków.
Pomysł na każdą rocznicę
Wróćmy jednak do Polski na początku 2016 r. W pierwszą rocznicę „czarnego czwartku” pojawił się pierwszy frankowy projekt Kancelarii Prezydenta. Zakładał przewalutowanie kredytów po kursie sprawiedliwym. Dla każdego klienta sprawiedliwy byłby inny kurs – wszystko zależało przede wszystkim od momentu wzięcia hipoteki, ale też jej oprocentowania, długości czasu spłaty itd. Generalnie jednak rozwiązanie najbardziej korzystne było dla osób, które wzięły kredyty w okresie boomu w latach 2007–2008. Pierwszy projekt prezydencki przewidywał też zwrot spreadów (w tym na rzecz osób, które zakończyły już spłacanie kredytu) oraz możliwość oddania przez klienta mieszkania w zamian za zwolnienie z długu. Rozgorzała gorąca dyskusja, w której aktywne były oczywiście głównie banki, ale w głowę pukał się również nadzór. Powód: łączne koszty, jakie poniosłyby banki w związku z tym projektem, wyliczano nawet na ponad 100 mld zł. Ostatecznie pomysł upadł.
Prezydenccy urzędnicy szybko wrócili jednak do pomysłu zwrotu spreadów – w końcu to właśnie one kryją się za „arbitralnym ustalaniem kursów”, czyli koronnym argumentem frankowiczów za unieważnianiem umów kredytowych – i ogłoszony po kilku miesiącach kolejny projekt dotyczył wyłącznie tej kwestii. To rozwiązanie miało być tańsze – szacunki mówiły o kosztach dla banków rzędu 10 mld zł. Ale to oczywiście nie załatwiało kwestii strat spowodowanych przez umocnienie franka. I tu również nie obyło się bez kontrowersji, bo twórcy dokumentu chcieli inaczej potraktować posiadaczy kredytów denominowanych w walucie obcej (umowa dotyczy np. 50 tys. franków), a inaczej indeksowanych (umowa traktuje przykładowo o 100 tys. zł przeliczonych na franki). Dla tej drugiej grupy proponowane przepisy byłyby dużo korzystniejsze. Proponowane przepisy ujmowały wyłącznie marżę przy wymianie walut, bo – jak zapowiadali przedstawiciele Kancelarii Prezydenta – Andrzej Duda chciał dać bankom czas na polubowne załatwienie sprawy przewalutowania z klientami.
Do Sejmu trafiły też dwa konkurencyjne projekty dotyczące przewalutowania kredytów. PO wróciła do pomysłu sprzed wyborów z 2015 r., zakładającego równy podział kosztów przewalutowania kredytów pomiędzy banki i ich klientów. Frankowicze (formalnie Kukiz’15) chcieli zaś unieważnienia umów, co w praktyce oznaczało przewalutowanie po kursie z dnia zaciągnięcia kredytu. Prace nad oboma projektami właściwie nie ruszyły z miejsca. Dopóki – po roku od zgłoszenia projektu spreadowego – nie pojawił się kolejny pomysł prezydencki.
Były dwa główne założenia. Pierwsze: ułatwienie korzystania z Funduszu Wsparcia Kredytobiorców. Andrzej Duda zaproponował złagodzenie kryteriów korzystania z pomocy, zwiększenie jej skali w odniesieniu do pojedynczego klienta, wydłużenie okresu zwrotu wsparcia uzyskanego z FWK oraz wprowadzenie możliwości umorzenia części tego wsparcia. Drugie: stworzenie mechanizmu wspierającego przewalutowanie kredytów. Banki miały utworzyć specjalny fundusz, z którego później pokrywane byłyby ich straty związane z „odfrankowieniem” kredytów. Roczny koszt tego rozwiązania dla sektora szacowano na ok. 3 mld zł. Co zrozumiałe, bankom ten projekt specjalnie się nie podobał – głównie ze względu na to, że przewidywał, że jeśli bank nie wykorzysta szybko środków, które sam wpłacił do funduszu, to będą mogli sięgnąć po nie konkurenci. W nowej propozycji Andrzeja Dudy znalazło się również wcześniejsze rozwiązanie „klucze za dług”.
Powiedzieć, że posłowie rzucili się do pracy, to byłaby gruba przesada. Ale po kilku miesiącach – przyspieszenie tradycyjnie zbiegło się z kolejną rocznicą „czarnego czwartku” – te prace faktycznie ruszyły z miejsca. Postanowiono, że obejmą trzy projekty równocześnie. Głównym był ten prezydencki. Minęło kilka kolejnych miesięcy i nowe przepisy faktycznie zostały uchwalone. Tyle że z pierwotnych rozwiązań pozostało jedynie zwiększenie możliwości Funduszu Wsparcia Kredytobiorców.
Istotny udział
Trudno się dziwić rozczarowaniu frankowiczów. Tyle że brak systemowego rozwiązania z ich punktu widzenia to dla nich już nie dramat. Dlaczego? Bo zaczęli wygrywać sprawy przeciwko bankom w sądach. Pomógł Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej i jego orzeczenie w słynnej sprawie państwa Dziubaków przeciwko Raiffeisenowi.
/>
I tak wchodzimy w najnowszy sezon frankowej telenoweli. Mogła skończyć się wcześniej. W kręceniu kolejnych sezonów niemała była wina banków – nieskorych do pójścia na rękę swoim klientom. Ale też trudno o kompromis, gdy kandydat na prezydenta na samym początku tak mocno rozbudza oczekiwania, jak zrobił to Andrzej Duda. Powodów słabości banków jest oczywiście więcej (finansiści jednym tchem wymienią podatek bankowy, wyższe opłaty na Bankowy Fundusz Gwarancyjny, dziesiątki nowych regulacji), ale w tym, że ceny akcji banków na naszej giełdzie są dziś średnio o 30 proc. niżej niż pięć lat temu, prezydent ma istotny udział. Z punktu widzenia gospodarki te spadki znaczą więcej niż taniejący olej.
Minęło pięć lat. Kilka krajów naszego regionu lepiej czy gorzej, ale załatwiło problem z frankami. U nas zwrotów akcji nie brakowało, w czym prezydent odegrał niebagatelną rolę. Ale systemowego rozwiązania nie udało się znaleźć