Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej ucieszył frankowiczów. Zarówno oni, jak i ich pełnomocnicy twierdzą, że orzeczenie jest jednoznacznie korzystne dla kredytobiorców. Niejasności co do tego, jak będzie ta korzyść wyglądała, rozstrzygną – de facto – polskie sądy. Dopóki nie ukształtuje się linia orzecznicza, nie będzie iluś wyroków po decyzji TSUE, trudno rozstrzygnąć, ile tak naprawdę frankowicze zyskają i jak ryzykowne jest to dla sektora bankowego.
Do pewnego stopnia wyrok luksemburskiego trybunału ucieszył też polityków. Ci przez ponad cztery lata mamili frankowiczów wsparciem państwa i przygotowaniem ustaw, które pozwolą im się pozbyć kredytów denominowanych i indeksowanych do walut obcych, i to po korzystnym kursie. Propozycji było wiele, począwszy od tych, które zgłaszała jeszcze rządząca koalicja PO-PSL, przez obietnice kampanijne z 2015 r., po przygotowanie specjalnego funduszu, który będzie służył przewalutowaniu. Nie brakowało ekstrawagancji w postaci kursu sprawiedliwego czy przewalutowania po kursie z dnia zaciągnięcia zobowiązania. W koncepcjach celował prezydent, bo to w jego wyborczym menu znalazła się obietnica ulgi dla frankowiczów.
Każdy śledzący polską scenę polityczną już w lutym 2017 r. powinien uznać, że żadnej pomocy nie będzie. Bo wówczas to prezes PiS Jarosław Kaczyński powiedział frankowiczom, że powinni wziąć sprawy w swoje ręce i o rację walczyć w sądach. Wszystkie późniejsze ruchy były pozorowane. Teraz więc ten zły TSUE, który miał powstrzymywać ambitne reformy wymiaru sprawiedliwości ordynowane przez Zbigniewa Ziobrę, ostatecznie pozwala umyć ręce politykom i powiedzieć: „Macie wyrok trybunału, mówicie, że jest dla was pozytywny, to bez problemu uzyskacie korzystne rozstrzygnięcia w sądach powszechnych. Droga wolna. Działajcie”.
Tyle że ryzyko związane z tym, że wciąż nie wiadomo, jak będą wyrokowały polskie sądy, jest duże. Sprawy będą się toczyły latami, a frankowicze na pewno śmielej pójdą z pozwami. Sektor bankowy nie zostanie uderzony od razu, ale istnieje duża niepewność, kiedy ma powołać rezerwy związane z wyrokami sądów. Czy powinien to zrobić już po niekorzystnym dla siebie wyroku I instancji, czy dopiero jak ten się uprawomocni? To już może uderzyć w sektor finansowy i gospodarkę natychmiast, a nie przekładać się na to, że sprawy będą się ciągnęły latami.
Co do zasady wszystkie rozwiązania ustawowe kwestii kredytów walutowych wydawały się złe, bo ingerowały w umowy i nie zadowalały żadnej ze stron. Jednak na poziomie ustawowym możliwe było jakieś zbalansowanie interesu banków i kredytobiorców. Nawet jeśli interes tych drugich powinien być bardziej chroniony, a korzyść, jaką osiągną w związku z ustawą, będzie większa. Banki zyskają za to zdjęcie ryzyka i niepewności, która ciąży od dawna ich rynkowej wycenie (ostatnie miesiące pokazały, jak duży wpływ może mieć kwestia frankowa). Tyle że państwo, chcąc dogodzić frankowiczom i nie zachwiać stabilnością sektora, ostatecznie zrejterowało i nie przygotowało w zasadzie żadnego rozwiązania. W zamian wsparło kredytobiorców walutowych stanowiskiem Polski do TSUE.
/>
Banki miały wiele czasu, aby pozbyć się z umów niedozwolonych klauzul, ale tego nie zrobiły. Dlatego dzisiaj wszystko w rękach sądów. Te zaś stając po stronie frankowiczów, nie mogą nie brać pod uwagę wpływu tych decyzji na sektor finansowy i całą gospodarkę. Tego chaosu można było uniknąć, gdyby politycy podeszli do tematu, nie tyle chcąc się przypodobać frankowym wyborcom, ile rozwiązać systemowy problem, w którym trzeba wyważyć interesy stron. Banki nie zgadzały się konsekwentnie na żadne ustawowe rozwiązanie, więc dzisiaj będą musiały się godzić na to, że żywioł procesów sądowych będzie miał wpływ na ich giełdowe notowania i zyski, gdy przyjdzie zawiązywać rezerwy.
Bo kwestia frankowa nie jest jedynie problemem prawnym, ale też ekonomicznym. Ten drugi poziom istnieje w wymiarze makro (całej gospodarki), ale i mikro (banki i kredytobiorcy). Najwięcej możliwości działania miało państwo. Wybrało pozbycie się gorącego kartofla, uznając, że problem sam zniknie.