Wszystko wskazuje na to, że za udaną kampanią mającą na celu zamknięcie niemieckich elektrowni atomowych stały rosyjskie służby. Powiązane z nimi koncerny paliwowe i energetyczne zatrudniały (czytaj: korumpowały) topowych polityków lewicy i centrum. Te same ośrodki lobbowały za budową kolejnych Nord Streamów omijających Polskę i Ukrainę.

Polska od dekad ostrzegała przed imperialną polityką Rosji, w której surowce energetyczne odgrywają rolę broni ważniejszej od czołgów i myśliwców - Federacja Rosyjska zapisała to wprost w swej strategii. Jednak narracja tworzona przez kremlowskie służby była tak agresywna i nośna, że do chwili napaści Rosji na Ukrainę w 2022 r. głos Polski był przez zachodnich partnerów ignorowany.

A dziś? To czołowi polscy politycy rozpowszechniają rosyjskie kłamstwa. Wbrew interesom Polski i jej obywateli.

Rosyjska wojna hybrydowa: „Moskiewski łącznik”

Markus Wehner i Reinhard Bingener w głośnej książce „Moskiewski łącznik” (sam Wehner opublikował wcześniej, w 2016 r.. „Nową zimną wojnę Putina", ale przeszła bez echa) opisali sieć intratnych powiązań byłego kanclerza Gerharda Schrödera i jego otoczenia z Rosją. Wedle ich ustaleń, obróbce rosyjskiej agentury poddane zostały nie tylko elity niemieckie (od odnoszących w minionej dekadzie spektakularne sukcesy Zielonych po samą wierchuszkę socjaldemokratów), ale też włoskie (ekipa Silvio Berlusconiego), francuskie (gabinet i otoczenie Nicolasa Sarkozy’ego), austriackie, belgijskie, luksemburskie… Korumpowanie wpływowych polityków i szerzenie kłamstw i dezinformacji w mediach, zwłaszcza w bańkach na platformach społecznościowych, było głównym elementem wojny hybrydowej – wedle zasady, że „wojnę trzeba wygrać, zanim się ją rozpocznie”, czyli tak wpłynąć na wroga, aby w chwili wybuchu konfliktu był na przegranej pozycji. Dopiero po niewczasie niemieckie służby skojarzyły związki rosyjskiej propagandy i dezinformacji z popularnymi w Niemczech narracjami dotyczącymi energii atomowej i gazu ziemnego, a z drugiej strony – relacji z Rosją.

Wedle autorów książki, strategia kremlowskiej agentury na Zachodzie opiera się od lat na trzech filarach: kształtowaniu opinii publicznej, wpływaniu na ludzi będących aktualnie u władzy oraz wspieraniu prawicowych i lewicowych ekstremistów. Jej celem jest destabilizacja demokracji liberalnych i rozbicie solidarności, bo z pojedynczym państwem łatwiej rozmawia się z pozycji siły niż z koalicją wspierających się państw. Na tym polu Moskwa odniosła i nadal odnosi wiele sukcesów, ale jej plan dotyczący szybkiego podbicia Ukrainy się nie powiódł. Zdecydowała o tym jednoznaczna postawa Polski i solidarność partnerów z UE i NATO, którzy ponieśli w związku z tym bardzo wysokie koszty. Np. Niemcy zrezygnowali z bardzo taniego rosyjskiego gazu, który decydował o konkurencyjności ich gospodarki (m.in. automotive) i miał być stabilizatorem systemu energetycznego w okresie transformacji.

Wnioski autorów książki są w pełni zgodne z wieloletnimi obserwacjami Piotra Woźniaka, byłego ministra gospodarki w rządzie PiS i byłego szefa PGNiG (wcześniej był m.in. doradcą Jerzego Buzka w rządzie AWS). Przypomina on, jak podczas spotkań międzyrządowych przekonywał ministrów z Niemiec, Francji, Włoch i innych krajów, że Rosja prowadzi z nimi przy pomocy surowców perfidną grę. Opowiadał o tajemniczych przerwach w dostawach gazu od Gazpromu - od 2004 roku, gdy Polska weszła do UE, do wybuchu pełnoskalowej wojny w Ukrainie, było ich co najmniej osiem. „Bez przyczyny i uprzedzenia. Po prostu wyłączali i puszczali gaz, kiedy chcieli. Uderzało to w nasz przemysł, głównie chemiczny, bo zużywa połowę całego gazu” – mówił mi Piotr Woźniak. Strona polska występowała do Gazpromu o wyjaśnienia, ale Rosjanie albo całkowicie ignorowali pytania, albo przysyłali odpowiedź typu „Odczep się”. „Chodziło o to, by przetrenować destabilizowanie naszego kraju. Nikt na Zachodzie nie chciał o tym słuchać, choć rosyjscy agenci już się tam panoszyli” – wspomina Woźniak.

Cel rosyjskiej akcji prowadzonej w Niemczech równolegle wśród decydentów i w mediach społecznościowych był oczywisty: uzależnić największą gospodarkę Zachodniej Europy, a docelowo cały kontynent (skorumpowanych zostało wielu czołowych polityków z wielu państw), od rosyjskich surowców energetycznych, a tym samym móc szantażować Europę gospodarczo i politycznie. Dziś te same rosyjskie służby i grupy prorosyjskich aktywistów w platformach społecznościowych sieją dezinformację na temat Europejskiego Zielonego Ładu. Ich kłamstwa zostały podchwycone i wypisane na sztandarach wielu polityków prawicy – nierzadko za sprawą bodźców finansowych; w Niemczech kolejnym działaczom AfD udowadniane są powiązania z Kremlem.

Europejska, w tym polska prawica otwarcie głosi – podpowiadane przez moskiewskich trolli - hasła „obrony Europy przed zielonymi oszołomami” oraz „wyzwolenia z lewackiego szaleństwa”. Podstawowym argumentem w tej narracji jest „konieczność zapewnienia Europie taniej energii”. Ten argument jest co do zasady słuszny, ale polska (i europejska) prawica twierdzi, że da się to osiągnąć w drodze obalenia Zielonego Ładu i powrotu do surowców kopalnych. Powtarza tym samym słowo w słowo kłamliwe argumenty Kremla.

Bo cel rosyjskiej wojny hybrydowej w strategicznym sektorze energetycznym pozostaje ten sam: uzależnić Europę, w tym Polskę, od rosyjskich surowców energetycznych. Właśnie temu i tylko temu służy agresywna i skrajnie manipulancka kampania skierowana przeciwko rozwojowi odnawialnych źródeł energii (OZE) i transformacji energetycznej dającej Europie coraz większą niezależność od importu surowców z niestabilnych lub niepewnych regionów świata. Aby to zrozumieć, wystarczy chcieć poznać fakty.

Węgiel Polski NIE zbawi

Dla tych, którzy umieją łączyć kropki, kilka liczb. Pierwszy zestaw dotyczy kosztów eksploatacji węgla w państwowych kopalniach nad Wisłą i Rawą:

  • W 2021 r. średni koszt wydobycia 1 tony węgla kamiennego w Polsce wynosił 358 zł
  • W 2023 r. (ostatni rok rządów PiS) średni koszt wydobycia 1 tony węgla kamiennego w Polsce wynosił 945 zł
  • Obecnie średni koszt wydobycia 1 tony węgla kamiennego w Polsce przekracza 1000 zł i jest około sześć razy wyższy niż w kopalniach w USA i w Australii oraz pięć razy wyższy niż w Rosji. Cena 1 tony węgla w portach ARA utrzymuje się od trzech lat między 90 a 130 USD, czyli w okolicach 400 zł.

Drugi zestaw danych dotyczy importu węgla do Polski. Politycy prawicy, w tym PiS, będąc w opozycji, ostro krytykowali wszystkie rządy za import węgla uderzający rzekomo w krajowe wydobycie. A oto fakty dotyczące praktyki rządu Zjednoczonej Prawicy i jego poprzedników (dane za GUS i NIK):

  • W latach 2011-2015 (rząd PO-PSL) Polska importowała 34 mln ton węgla kamiennego z Rosji – średnio 6,8 mln ton rocznie
  • W latach 2016-2020 (rząd PiS) Polska importowała 47 mln ton węgla kamiennego z Rosji – średnio 9,4 mln ton rocznie, przy czym w 2018 r. było to 13 mln ton (!), około jednej czwartej krajowego zużycia, które za czasów PiS stale malało.
  • W całym XXI wieku Polska wydała na zakupy węgla w Rosji ponad 72 mld złotych. Podobne pieniądze w tym samym czasie wydaliśmy na polską naukę.

Sztandarowym hasłem polskiej prawicy w obszarze energetyki jest konieczność powrotu do masowego spalania węgla. Pada tu zwykle argument, że mamy duże zasoby zarówno węgla kamiennego („na 200 lat”), jak i brunatnego („na 500 lat”) oraz że „cały świat wraca do węgla”: Niemcy rzekomo rozbudowują elektrownie, Japończycy też, a „Chińczycy to już w ogóle na węglu budują swoją potęgę gospodarczą”. To wszystko kłamstwa i manipulacje, które bardzo łatwo zweryfikować. Ale trzeba chcieć. Prawica nie chce, bo okopała się w swojej skrajnie antyekologicznej i prowęglowej narracji. Straciła w ten sposób z oczu interes Polski, Polek i Polaków.

Abstrahuję w tym tekście od faktu, że powrót Polski do spalania węgla na masową skalę byłby równoznaczny z wyjściem z Unii Europejskiej. Polskie firmy nie mogłyby też sprzedawać swoich produktów na terenie UE (i części innych krajów) z uwagi na wysoki ślad węglowy. A my dziś trzy czwarte towarów sprzedajemy do krajów UE. Część polityków prawicy postuluje więc wprost zniszczenie UE – bo tylko wtedy Polska mogłaby dalej handlować z poszczególnymi krajami. Zostawmy jednak te skrajnie ryzykowne geopolitycznie i gospodarczo pomysły, a skupmy się na czystej ekonomii. Zacznijmy od stwierdzenia faktu, że w XXI wieku polskie kopalnie ANI RAZU NIE ZASPOKOIŁY ZAPOTRZEBOWANIA POLSKIEJ ENERGETYKI na węgiel i musieliśmy się posiłkować importem. W kolejnych latach ten import rósł. Co istotne: nawet 90 proc. importowanego węgla pochodziło z Rosji.

Spadek wydobycia węgla kamiennego w Polsce jest typowy dla wszystkich krajów rozwiniętych, których gospodarki opierały się w przeszłości na czarnym złocie. Zaczął się jeszcze w czasach PRL, w latach 80., i był kontynuowany w latach 90. XX wieku, wiele lat przed przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej.

  • Miedzy 1989 r. (upadek PRL) a 2004 r. (gdy weszliśmy do UE), czyli w ciągu 15 lat, poziom wydobycia spadł ze 177 mln ton do 99 mln ton, czyli o 44 proc.
  • Od chwili wstąpienia Polski do UE do 2024 r., czyli w ciągu 20 lat, poziom wydobycia polskich kopalń spadł z 97 mln do 44 mln ton, czyli o niecałe 55 proc. Średnioroczne tempo spadku wydobycia w polskich kopalniach węgla kamiennego było więc w ramach Unii Europejskiej wolniejsze (!) niż w okresie wcześniejszym.

Kojarzenie spadku wydobycia węgla w Polsce z Europejskim Zielonym Ładem, zaprezentowanym W GRUDNIU 2019 R., świadczy zatem o skrajnej ignorancji. Równie bezmyślne (lub cyniczne i celowe) jest wiązanie tego spadku z polityką klimatyczno-energetyczną.

Spadek wydobycia węgla kamiennego w Polsce wynika z przyczyn EKONOMICZNYCH, a te są z kolei pochodną uwarunkowań geologicznych i społecznych. Węgiel kamienny wydobywamy masowo od XIX wieku i wszystkie płytsze pokłady zostały już wyeksploatowane. Jak się kopie głęboko, czyli kilometr pod ziemią i głębiej, koszty dramatycznie rosną. Z kolei drugą połowę tych kosztów stanowią wynagrodzenia górników – które w ostatniej dekadzie się POTROIŁY. Efekt jest taki jak wyżej: od 2021 r. średnie koszty wydobycia węgla w Polsce wzrosły trzykrotnie. A trzeba pamiętać, że nie obejmują one wielomiliardowych kosztów preferencyjnych emerytur górniczych i innych przywilejów oraz kosztów ogromnych szkód wyrządzanych codziennie przez kopalnie (lub nieistniejące już zakłady – katastrofalne zapadliny zdarzają się, jak w Trzebini, po wielu latach).

Reasumując: cały węgiel, jaki spalamy obecnie w polskich elektrowniach i elektrociepłowniach, moglibyśmy kupić na rynkach światowych (z dowozem) ponad dwa razy taniej niż ten wydobywany w państwowych kopalniach w Polsce. Do wydobycia polskiego węgla dopłacamy co roku grube miliardy. Kolejne przeznaczamy na przywileje emerytalne górników. Jedynym powodem utrzymywania tego węglowego bizancjum jest troska o bezpieczeństwo energetyczne – elektrownie węglowe stabilizują system, zapewniając prąd zwłaszcza wtedy, kiedy nie ma wiatru i jest ciemno. Bloki węglowe są jednak mało elastyczne i słabo współpracują z OZE. O wiele lepiej nadają się do tej współpracy bloki gazowe. Problem w tym, że własnego gazu mamy za mało i musimy go importować. Tyle, że węgiel – też.

Gdyby nie import z Kazachstanu (de facto Rosji?), Kolumbii i USA oraz Australii czy Indonezji, polskie elektrownie i elektrociepłownie paliłyby wyłącznie urobkiem polskim, czyli najdroższym węglem kamiennym na świecie. W efekcie mielibyśmy niewątpliwie najdroższy prąd na Ziemi. Z węgla, którego wydobycie kosztuje ponad 1000 zł za tonę, czyli ponad pięć razy więcej niż u konkurencji, NIE DA SIĘ WYPRODUKOWAC TANIEGO PRĄDU. Nawet jeśli wyrzucimy do kosza ETS, czyli unijny system OPŁAT ZA EMISJE – TRAFIAJĄCYCH DO BUDŻETU PAŃSTWA POLSKIEGO – nic to kopalniom nie pomoże. Dotyczy to także węgla brunatnego.

Legnica: Węgiel brutalny oraz huraganowe protesty mieszkańców i samorządów

Wielkie wzmożenie na prawicy wywołały ostatnie decyzje resortu środowiska dotyczące projektowanego od dekad zagłębia legnickiego. Przez prawicowe media i bańki niczym huragan przewaliła się wieść, że „rząd Tuska rezygnuje z największego w Europie złoża węgla brunatnego, tymczasem (…) Niemcy i Czesi kopią węgiel pełną parą”. To typowe „doniesienie” Radia Erewan. Zużycie węgla brunatnego w Niemczech w ostatnim roku spadło o ponad 8 proc. i więcej energii wyprodukowano tam z fotowoltaiki (z wiatru – dwa razy więcej!).

Polskie Ministerstwo Klimatu i Środowiska ogłosiło, że nie planuje eksploatacji złóż węgla brunatnego między Legnicą a Głogowem. Krzysztof Galos, główny geolog kraju i wiceminister klimatu i środowiska, wyjaśnił, że „jeszcze w tym roku rząd opublikuje nową listę złóż strategicznych, z których złoże „Legnica” ma zostać definitywnie wykreślone”. Chodzi o to, aby trwające od lat obostrzenia inwestycyjne na tym terenie, wynikające z regulacji górniczych, a paraliżujące działalność mieszkańców, samorządów i biznesu, zostały zniesione zgodnie ze społecznym oczekiwaniem. Politycy prawicy grzmią, że to zamach na suwerenność energetyczną państwa polskiego. Celowo pomijają przy tym szereg kluczowych faktów.

Złoża węgla brunatnego między Legnicą, Lubinem i Ścinawą zostały odkryte w latach 50-tych, w czasie poszukiwań miedzi. Nie interesowano się nimi szczególnie do chwili, gdy eksperci oszacowali ich wielkość na około 35 miliardów ton, a wartość energetyczną węgla uznali za jedną z najlepszych na świecie. Było to w epoce sprzed rozwoju OZE.

Do budowy kopalni eksploatującej węgiel ze złoża „Legnica” szykowało się kilka rządów, ale konkretne kroki w tej sprawie podjął… gabinet PO-PSL pod wodzą premiera Donalda Tuska w 2009 r. Wywołało to momentalnie falę protestów, m.in. w Miłoradzicach, Karczowiskach i Spalonej. Trzy lata później (również za Tuska) Społeczny Komitet „STOP ODKRYWCE", działający na rzecz wstrzymania budowy, zaprosił Komisję Petycji Parlamentu Europejskiego na miejsce planowanej kopalni. Przygotował też skargę na działania rządu do Trybunału Konstytucyjnego. Przeciwko budowie protestowały wszystkie okoliczne samorządy. Lokalsi stanowczo sprzeciwiali się rządowej „Koncepcji Przestrzennego Zagospodarowania Kraju 2030", w konsekwencji której złoża węgla brunatnego pod Legnicą miały podlegać ochronie, a na terenach gmin nie mogłyby już powstawać np. budynki mieszkalne czy gospodarcze.

W latach 2015-2023 u władzy było Prawo i Sprawiedliwość. Co przez tych osiem lat zrobił rząd w celu budowy kopalni miedzy Legnicą a Głogowem? Czemu jej jeszcze nie ma (osiem lat to sporo czasu!). A może politycy wzięli pod uwagę fakt, że tej budowy nie chce od dawna żaden z mieszkańców i żaden z samorządowców – bo całkiem inaczej wyobrażają sobie rozwój swojej ziemi i niekoniecznie marzy im się krajobraz księżycowy? Co ciekawe, samorządowcy wszystkich opcji, od lewa do prawa, mówią tutaj jednym głosem. Wystarczy ich słuchać. Albo wyobrazić sobie kopalnię odkrywkową w sąsiedztwie swojego domostwa.

Można, oczywiście, ludzi zmusić. Powywłaszczać i zbudować tę kopalnię. Tyle, że nie ma to żadnego ekonomicznego sensu – jeśli policzymy rzetelnie wszystkie koszty (czego zwolennicy paliw kopalnych zwykle nie robią – przerzucając koszty na innych). Odkrycie złóż kamienia do łupania w epoce żelaza raczej nie skłoniłoby naszych przodków do budowy kopalni kamienia. To samo dotyczy węgla w epoce szybkiego rozwoju technologii bezemisyjnych.

W Polsce trendy są jednoznaczne. W całym 2024 r. węgiel (łącznie kamienny i brunatny) odnotował rekordowo niski udział w miksie energetycznym - 57,1 proc., gdy dekadę wcześniej było to ponad 80 proc., a na początku stulecia – 90 proc. Udział OZE wzrósł do prawie 30 proc., a gazu do 11,6 proc. W marcu 2025 tego, a więc jeszcze w sezonie grzewczym, wedle danych Agencji Rynku Energii, węgiel kamienny i brunatny miały zaledwie 53,7 proc. udziału w produkcji energii elektrycznej, a OZE – 26 proc. Generacja z fotowoltaiki podwoiła się w miesiąc i była wyższa o 25 proc. niż w marcu 2024. Kopalnie sprzedawały węgiel energetyce w cenie średnio 357 zł, a więc trzy razy niższej od kosztów wydobycia, zaś ciepłowniom po 494 zł, czyli dwa razy poniżej kosztów.

A teraz dane z Niemiec, które ponoć „kopią węgiel na potęgę”. W 2024 roku OZE odpowiadały tam za 62,7 proc. całkowitej produkcji energii elektrycznej. Największy wkład miała energia wiatrowa (33 proc. całkowitej produkcji) – wygenerowała 136,4 TWh; kiedy nie wiało na lądzie, straty nadrabiały siłownie na morzu. Panele fotowoltaiczne dały Niemcom rekordowe 72,2 TWh prądu (14 proc. całkowitej produkcji). Wzrost rok do roku wyniósł w PV imponujące 18 proc.! I to mimo niekorzystnych warunków pogodowych (intensywne letnie opady deszczu i burze, to samo jesienią).

A jak się miał w Niemczech węgiel? Zużycie kamiennego spadło w rok o 27,6 proc., a brunatnego o 8,4 proc. Węgiel brunatny wygenerował 71,1 TWh energii elektrycznej. Wciąż dużo. Ale już mniej od fotowoltaiki i niemal dwa razy mniej od wiatru. O 9,5 proc. wzrosło natomiast w niemieckiej energetyce zużycie gazu. Co równie istotne: Niemcy na potęgę inwestują w rozbudowę magazynów energii: w rok zwiększyli pojemność akumulatorów z 12,7 do 17,7 GWh. To skokowo rozszerza możliwości wykorzystania energii z OZE. W ciągu 20 lat Niemcy chcą całkowicie zrezygnować ze spalania węgla. Ten czas może się, oczywiście, wydłużyć. Ale trend i cel jest oczywisty. Nie ma żadnego „zwiększania zużycia węgla w Niemczech na potęgę”.

Tylko w 2024 r. import węgla do krajów Unii Europejskiej spadł o połowę w związku ze skokowym spadkiem zużycia i rosnącym wykorzystaniem OZE. Jak w świetle tych faktów nasi prawicowi politycy chcieliby wybudować odkrywkową kopalnię węgla brunatnego w okolicach Legnicy? Ile miałaby kosztować? Na ile lat byłaby zaprojektowana? Kto miałby spalać ten węgiel i gdzie? I kto chciałby go kupić – wiedząc, że produkty i usługi wytworzone przy użyciu takiej energii nie znajdą zbytu w większości cywilizowanych krajów, w tym na 75 proc. naszego dotychczasowego rynku eksportowego?

Nikt nie pokazał tutaj żadnych liczb. Jest tylko oparta na kłamliwych danych propaganda, w pełni zgodna z narracją Kremla. Cel pozostaje ten sam.

Surowce z Rosji za bilion złotych. Powtórka?

Wedle raportu Forum Energii (https://www.forum-energii.eu/ponad-bilion-zlotych-na-import-surowcow-energetycznych-do-polski), w latach 2000-2020 Polska wydała ponad 1,16 biliona złotych na import surowców energetycznych, przy czym głównym dostawcą była Rosja (ropa naftowa: 802,9 mld zł, węgiel: 72,2 mld zł, gaz ziemny 285,7 mld zł).

Jak podkreśla Filip Rudnik z Ośrodka Studiów Wschodnich, unijne embargo na rosyjski węgiel i idąca za tym konieczność przekierowania jego dostaw na inne rynki znacząco nasiliły problemy sektora węglowego w Rosji, któremu coraz trudniej jest czerpać oczekiwane dochody z eksportu. Ekspert zwraca uwagę, że od zeszłego roku rosyjskie media określają sytuację w tamtejszym sektorze węglowym mianem „kryzysowej” – wydobycie stało się nierentowne (według danych Rosyjskiego Urzędu Statystycznego – Rosstat - ponad połowa kopalń odnotowała stratę). Jest tak przede wszystkim z powodu załamania eksportu na rynki zachodnie, w tym do Polski. Przekierowanie sprzedaży do Chin czy Indii nie ratuje sytuacji, bo ceny i marże uzyskiwane na tych rynkach są o wiele mniej korzystne.

„Sprzedaż zagraniczna stanowiła główny motor napędowy całej branży: na przestrzeni lat 2000–2023 wzrosła z ok. 38 mln do ponad 200 mln ton. Rosyjskie kopalnie jeszcze w 2011 r. sprzedawały dwie trzecie surowca w kraju, a w 2022, w chwili napaści Rosji na Ukrainę, już ponad połowę kierowały na eksport, zarabiając na nim krocie. Rosyjski eksport stanowił wówczas aż 18 proc. globalnego rynku i wedle planów Kremla miał tylko rosnąć – do 23 proc. w 2035 r. i 27 proc. w połowie stulecia. W 2024 r. spadł jednak do 13,5 proc. i jeszcze dotkliwiej pod względem wartości. Kluczową rolę odegrały tu zachodnie sankcje”.

„Najistotniejszy element zachodnich restrykcji stanowi unijne embargo na węgiel oraz redukcja jego importu przez część krajów azjatyckich (Japonia i Korea Południowa). Rosję pozbawiono w ten sposób dostępu do rynków, które odpowiadały za blisko połowę jej eksportu. W 2021 r. do krajów europejskich oraz Korei Południowej i Japonii dostarczyła ona blisko 103 mln ton węgla, a już dwa lata później zaledwie 16 mln ton (spadek o ok. 85 proc.). Dziś sprzedaż do Europy została praktycznie wyzerowana, do Korei Południowej spadła o 50 proc., a do Japonii o 75 proc.” – opisuje ekspert OSW.

Jako się rzekło, Rosjanie musieli znaleźć innych nabywców - przede wszystkim na trzech kierunkach: chińskim (wzrost o 40 proc.), indyjskim (o 500 proc.) i tureckim (o 240 proc.). „O ile w 2021 r. dostarczono do tych krajów 73 mln ton surowca, o tyle dwa lata później wielkość ta wyniosła już 143 mln ton. Stanowiło to tym samym blisko 75 proc. całości eksportu węgla z Federacji Rosyjskiej”. Ale nie zapewniło intratnych dochodów.

Dochody państwa rosyjskiego w nawet 40 proc. uzależnione są od eksportu surowców kopalnych wykorzystywanych w tradycyjnych elektrowniach, elektrociepłowniach, hutach, rafineriach, petrochemiach, zakładach azotowych itd. W oficjalnej „Strategii Energetycznej Federacji Rosyjskiej do 2035 roku” można przeczytać, że jednym z największych wyzwań (wrogów) dla eksportu rosyjskiej ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla kamiennego są „przełomowe technologie w energetyce”. „Doktryna bezpieczeństwa energetycznego Federacji Rosyjskiej” do kluczowych zagrożeń dla eksportu rosyjskich surowców zalicza „transformację energetyczną Unii Europejskiej (obecny „Zielony Ład”)”. Mówiąc wprost: wiatraki, panele fotowoltaiczne, magazyny energii, nowatorskie instalacje wodorowe, auta elektryczne, cyfrowe rozwiązania technologiczne, energooszczędne i inteligentne urządzenia oraz technologie w transporcie i budownictwie - uderzają w fundamentalne interesy Federacji Rosyjskiej.

Nic dziwnego, że - marząc o powrocie ze swymi surowcami na europejskie i w ogóle zachodnie rynki - Rosjanie mocno inwestują w narracje, które im w tym pomogą, przede wszystkim frontalne ataki na Europejski Zielony Ład we wszelkich środowiskach (od rolników po studentów IT), ale również w „Drill, baby, drill” Donalda Trumpa. Wspierają przy tym polityków łączących antyunijne i antyzachodnie hasła z populistyczną a skrajnie kłamliwą obietnicą „taniej energii z paliw kopalnych”.

„Wysokie Napięcie”: „Rosja sponsorem opinii Polaków nt. energetyki”

Bartłomiej Derski z cenionego specjalistycznego serwisu o energetyce - „Wysokie Napięcie” – napisał w minionym tygodniu, ze „szpieg GRU w Ministerstwie Energii nie był jedynym przejawem zainteresowania Rosji kształtowaniem polskiej polityki energetycznej. Dziś Rosjanie wykorzystują przede wszystkim media społecznościowe, influencerów i „pożytecznych idiotów”, którzy przekazują rosyjską narrację w przekonaniu, że to ich własne opinie. Potwierdzają to analizy NATO i polskiego NASK”.

Autor przypomina o skazaniu w 2018 roku Marka W., wieloletniego pracownika Ministerstwa Gospodarki, a następnie Ministerstwa Energii, za przekazywanie rosyjskiemu wywiadowi wojskowemu (GRU) informacji m.in. o polityce energetycznej Polski, budowie terminala LNG czy szkoleniach (a raczej ich braku) kontrwywiadowczych wśród pracowników resortu.

Członkowie Komisji ds. badania wpływów rosyjskich i białoruskich, kierowanej przez szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zwracają uwagę, że hybrydowa wojna Rosji z Zachodem nie polega tylko na klasycznych działaniach szpiegowskich, ale przede wszystkim na permanentnej kampanii dezinformacyjnej w środowisku użytkowników polskich mediów społecznościowych. To dość prosta kampania na emocjach, której głównym przesłaniem jest: „Unia jest zła i chce Was wykończyć”. W obszarze energetycznym celem jest wmówienie Polkom i Polakom, że to przez Unię i jej politykę klimatyczno-energetyczną mamy w Polsce „drożyznę”. Również przez tę politykę „likwidowane są w Polsce kopalnie i miejsca pracy”.

Rosyjskim szpiegom i promoskiewskim aktywistom misję mocno ułatwia fakt, że poprzedni rząd (PiS) opowiadał o polityce energetycznej Unii właśnie w ten sposób, drukując nawet masowe ulotki i plakaty obarczające UE za „drożyznę w polskich domach”. Ponadto tabloidy – o wiele poczytniejsze od jakościowych mediów informacyjnych – mają od lat tendencję do donoszenia o wspólnych decyzjach państw współtworzących wspólnotę w sensacyjnym, alarmistycznym stylu: „Unia każe”, „Unia zakazuje”. Najświeższy przykład: „Ta decyzja Unii będzie słono kosztować miliony Polaków. Ich koszty wzrosną nawet o 30 proc.”. A chodzi o podniesienie akcyzy na papierosy.

„Opublikowany niedawno raport polskiej komisji zajmującej się rosyjską dezinformacją jest pierwszym dokumentem, gdzie w sposób jawny wymienia się imiona i nazwiska, influencerów, youtuberów i polityków, czy nazwy serwisów internetowych, które świadomie lub nie stały się istotnym pasem transmisyjnym rosyjskiej propagandy” – pisze Bartłomiej Derski. Dr Katarzyna Bąkowicz, członkini komisji, wyznaje, że komisja wie, jakie pieniądze Rosja wydaje na propagandę w Polsce i jakimi kanałami pieniądze są dystrybuowane: To często mało znane firmy niezwiązane bezpośrednio z komunikacją. Są wśród nich np. firmy z sektora IT. „Małe” nie oznacza, że mają tylko ograniczony wpływ na polską opinię publiczną. Przeciwnie – ich kłamstwa i manipulacje są podchwytywane i szeroko kolportowane, zwłaszcza w prawicowych bańkach medialnych. Rozpowszechnianie rewelacji o rzekomej szkodliwości „Zielonego Ładu” stało się na prawicy modne, a w kręgach uważających się za „najbardziej patriotyczne” uchodzi wręcz za „narodowy obowiązek” i fundament tożsamości.

Im intensywniejsze są te przekazy – a w trakcie ostatniej kampanii prezydenckiej w Polsce były wręcz huraganowe i powtarzała je POŁOWA KANDYDATÓW NA najwyższy urząd w polskim państwie – tym łatwiej dezinformacji rosyjskiej dotrzeć do mas. Jak zauważa Bartłomiej Derski, „cała rzesza odbiorców tych komunikatów jest bardzo łatwym celem propagandy, bowiem jest przekonana o swojej samodzielności w ocenie informacji. Nie potrafi krytycznie ocenić wpisów innych osób w social media, nie podejrzewa, że mogą one być elementem propagandy obcego rządu i nie weryfikuje informacji, zwłaszcza tych zgadzających się z ich przekonaniami. Zamiast tego ochoczo przekazuje takie niesprawdzone informacje dalej. O ile ze źródłami dezinformacji służby teoretycznie mogą walczyć, o tyle bycie „pożytecznym idiotą” nie jest w Polsce penalizowane”.

Dr Bąkowicz: „80 proc. osób z wykształceniem podstawowym w Polsce twierdzi, że z dezinformacją nie miała kontaktu w ogóle. To właśnie jest niebezpieczne w rosyjskiej dezinformacji. Jej ofiary są przekonane, że to ich własne poglądy, ale gdy się to bada, wychodzi na jaw, że ich przekonania nie są efektem autoanalizy, lecz mają swoje źródła zewnętrzne”.

Wedle analityków NATO, „Rosja jest głównym inicjatorem wrogich przekazów w internetowych dyskusjach dotyczących transformacji energetycznej w kierunku zielonej energii – zarówno w mediach społecznościowych, jak i internetowych serwisach informacyjnych.” Wedle naszego NASK, obiektem ataków dezinformacyjnych są także samochody elektryczne oraz cała idea elektromobilności. Przypomnijmy, że w rządowych dokumentach Federacji Rosyjskiej elektromobilność wskazywana jest jako główne zagrożenie dla eksportu ropy.

Forum Energii: Jak uzyskać tańszy prąd? Czas na strategiczne decyzje dotyczące polskiej energetyki

Ustaliliśmy już, że tempo spadku wydobycia węgla w Polsce było szybsze przed wstąpieniem Polski do Unii niż po wstąpieniu do Unii i zaczęło się jeszcze za Gierka, w roku 1979. „Wysokie Napięcie” wskazuje także na konkretnych danych, że równie szybkie było ono w USA – choć Stany w żaden sposób nie podlegają unijnej polityce klimatycznej (od 1990 r. Polska zmniejszyła wydobycie o 70 proc., a USA o 66 proc.). Za pierwszej kadencji Donalda Trumpa spadek wydobycia węgla wyniósł… 27 proc., czyli więcej niż w Polsce od wprowadzenia Zielonego Ładu. Mimo propagandowej otoczki sprzyjającej kopalinom.

A co z cenami energii? Rosyjscy agenci i trolle oraz politycy i internauci rozpowszechniający rosyjskie kłamstwa i manipulacje chcą za wszelką cenę odwrócić uwagę od faktu, że GWAŁTOWNY WZROST CEN ENERGII MA ŚCISŁY ZWIĄZEK Z ROSYJSKĄ NAPAŚCIĄ NA UKRAINĘ. Tuż przed wybuchem wielkoskalowej wojny ceny prądu dla gospodarstw domowych i przedsiębiorców w Polsce były – w relacji do dochodów - najniższe w historii.

Zaraz po wyborach prezydenckich think tank Forum Energii opublikował raport „Anatomia wysokich cen energii i recepta na przyszłość”. Wskazuje w nim przyczyny wysokich cen energii w UE i Polsce oraz przedstawia rekomendacje co do kierunków ich obniżenia – zarówno w kontekście regulacji europejskich, jak i polskich.

Trzy kluczowe wnioski:

  • Polska ma jedne z najwyższych cen energii dla przemysłu w UE – mimo relatywnie tanich taryf dla gospodarstw domowych.
  • Główne przyczyny wysokich cen energii dla biznesu, w tym przemysłu w Polsce: przestarzałe technologie (niewydajne siłownie), brak długofalowego planowania, wysoki udział węgla i związane z nim koszty emisji CO₂, niska elastyczność systemu oraz rynek zdominowany przez państwowych monopolistów
  • Nie ma prostych i szybkich sposobów na trwałe obniżenie kosztów energii – ograniczenie cen wymaga mądrego zarządzania całym systemem energetycznym.

Wedle analiz Forum, wysokie ceny energii w UE, w tym w Polsce, wynikają m.in. z importowego uzależnienia od paliw kopalnych oraz politycznych i rynkowych decyzji dotyczących inwestycji, elastyczności źródeł, rozbudowy sieci czy podatków.

Polski system elektroenergetyczny wciąż cechuje się niską elastycznością – stare, mało sterowalne elektrownie konwencjonalne są utrzymywane w ramach kosztownego rynku mocy, a jednocześnie coraz częściej dochodzi do redukowania produkcji energii z OZE, aby elektrownie węglowe mogły pracować (bo nie można ich ot tak włączać i wyłączać). „To pokazuje, że mimo postępów w transformacji konieczne są pilne inwestycje w magazyny energii i elastyczne źródła, by w pełni wykorzystać potencjał taniej energii odnawialnej i trwale obniżyć koszty dla odbiorców końcowych” – czytamy w raporcie.

Gospodarstwa domowe w Polsce płacą za cały szereg usług i zobowiązań, które składają się na końcową cenę zużytej kilowatogodziny. Obok kosztów samej energii elektrycznej, są to opłaty za dystrybucję i przesył, opłaty dodatkowe (opłata mocowa, opłata OZE, opłata kogeneracyjna), podatki (VAT, akcyza) oraz koszty systemowe. Koszt samej energii stanowi na rachunku około połowy finalnej ceny wynoszącej między 0,94 a 1,10 zł za kWh.

Notabene w 2021 r., przed rosyjską napaścią na Ukrainę, cena ta wahała się (zależnie od koncernu) między 0,57 a 0,62 zł. Płaca minimalna wynosiła wtedy 2 800 zł brutto, czyli niespełna 2 062 zł na rękę. Można było za nią kupić ok. 3430 kWh energii elektrycznej. Obecnie płaca minimalna wynosi 4 666 zł brutto, czyli 3 511 zł netto. Można za nią kupić ok. 3 500 kWh, czyli mniej więcej tyle, ile przed kryzysem energetycznym. Wniosek: prąd dla gospodarstw domowych wcale realnie nie podrożał.

Wciąż droższa jest natomiast energia dla firm, ale i to się zmienia, zwłaszcza że coraz więcej podmiotów inwestuje w rozwiązania z jednej strony pozwalające oszczędzać energię, a z drugiej - dające energetyczną niezależność. A wszystkie oparte są na znienawidzonych przez Rosję „przełomowych technologiach w energetyce”: OZE i magazynach energii. Tak podpowiada EKONOMIA - mimo wysiłków kremlowskiej propagandy rozsiewanej przez trolli, cynicznych polityków i całą rzeszę ignorantów pewnych swych „najmojszych racji”.