„Będziemy wiercić, kochanie, wiercić, co doprowadzi do spadku cen na dużą skalę” – zaczął swe przemówienie 19 lipca 2024 r. Donald Trump, przyjmując na konwencji Partii Republikańskiej nominację do wyścigu prezydenckiego. Po odwołaniu się do nieco zapomnianego hasła: „drill, baby, drill”, które promował w 2008 r. ówczesny gubernator Maryland Michael Steele, Trump przeszedł do dalszych obietnic. „Tnąc koszty energii, obniżymy koszty transportu, produkcji i wszystkich artykułów gospodarstwa domowego. Mamy więcej płynnego złota pod stopami niż jakikolwiek inny kraj – jako naród zbijemy fortunę na ropie i gazie” – ogłosił. Powiedział także, na co zamierza ją wydać: „Wszystkie biliony dolarów, które tam leżą i jeszcze nie zostały wydane, zostaną przekierowane na ważne projekty, takie jak drogi, mosty, tamy, i nie pozwolimy, aby zostały wydane na bezsensowne Zielone Nowe Oszustwo”.
Ale jeśli ktoś chce coś sprzedać, to musi znaleźć się chętny do zakupu. Nie trzeba nawet zgadywać, kogo nowa administracja w USA widzi w roli konsumenta. Wystarczy posłuchać rozmowy, jaką 28 października 2024 r. zamieścił na YouTubie popularny w USA autor podcastów, inwestor Anthony Pompliano. Jego gościem był prezes zarządu Cantor Fitzgerald i BGC Group Howard Lutnick, którego Trump zamierza mianować sekretarzem handlu. Opowieść o swych planach gość zaczął od pytań retorycznych. „Wiesz ile ropy ma Korea? Zero. I są naszym sojusznikiem. Wiesz, ile ropy mają Niemcy? Oni jej również potrzebują. Są naszym sojusznikiem... jeśli będziemy sprzedawać im ropę. Ile ropy ma Japonia? Zero” – mówił Lutnick, który całe dorosłe życie zajmował się obracaniem pieniędzmi i papierami wartościowymi. „My ją im sprzedamy. Będziemy mieli lepsze umowy handlowe. Podziękujmy Bogu za Amerykę” – oznajmił z uśmiechem przywodzącym na myśl kota szykującego się do konsumpcji myszy. Przy czym dla owej „myszy” plany administracji Trumpa w kwestii powrotu do paliw kopalnych mogą się okazać jedyną szansą na przetrwanie kilku najbliższych lat. Acz za cenę dołożenia się do budowy lub renowacji autostrad, mostów i zapór w USA.
Świadomość tego ma już szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. „Wciąż otrzymujemy dużo LNG z Rosji. Dlaczego nie zastąpić go amerykańskim LNG, który jest dla nas tańszy i obniża nasze ceny energii?” – oznajmiła 8 listopada 2024 r. po szczycie UE w Budapeszcie. Po tym, jak Europa sama wpakowała się do pułapki energetycznej i dobrowolnie zatrzasnęła za sobą jej drzwi, lepszego pomysłu, jak kupić czas na znalezienie jakiegokolwiek wyjścia z opresji, na razie nie widać.
Bezcenna energia
Gdy Trump obiecywał „drill, baby, drill”, wedle zestawień statystycznych firmy analitycznej Statista, a także GlobalPetrolPrices, przeciętna amerykańska rodzina płaciła w pierwszej połowie 2024 r. za kilowatogodzinę energii elektrycznej średnio 0,18 dol. Natomiast statystyczna amerykańska firma 0,14 dol. Zdaniem Trumpa to makabrycznie drogo. Przecież w Chinach, które stały się dla Stanów Zjednoczonych największym konkurentem ekonomicznym, w tym samym czasie koszt 1 kWh dla gospodarstwa domowego wynosił 0,08 dol. Dla przemysłu było to jeszcze mniej: 0,075 dol. Tymczasem cała nowoczesna cywilizacja opiera się na dostępie do energii eklektycznej. Apetyt na nią może tylko rosnąć z racji m.in. rozwoju elektromobilności i nowej rewolucji technologicznej, jaką inicjują błyskawiczne postępy na niwie sztucznej inteligencji. A AI jest wręcz pożeraczem prądu. Wedle raportu Goldman Sachs modele sztucznej inteligencji tworzone w USA będą w 2030 r. potrzebowały już ok. 8 proc. energii elektrycznej tam produkowanej. Dlatego też największe koncerny, budujące centra przetwarzania danych, zawczasu inwestują krocie w zapewnienie sobie dostępu do prądu z elektrowni jądrowych. Microsoft zainwestował w ponowne uruchomienie elektrowni jądrowej Three Mile Island na własne potrzeby. Google i Amazon podpisały w październiku 2024 r. kontrakty na dostarczenie im modułowych reaktorów.
Fakt, iż chińska gospodarka ma zapewnioną dwa razy tańszą energię elektryczną, stał się w USA rzeczą nie do zaakceptowania zarówno dla szefów wielkich korporacji, jak i Trumpa. Acz prawdziwe powody do paniki mieliby wówczas, gdyby żyli w Europie. Oto wedle tych samych źródeł gospodarstwo domowe w Niemczech mogło sobie kupić kilowatogodzinę prądu w pierwszej połowie 2024 r. za 0,34 dol., Francuzi płacili mniej, bo 0,29 dol., a Polacy nawet 0,22 dol. Ciekawiej jest, gdy spojrzy się na ceny energii dla przemysłu. W Niemczech wynosi ona 0,23 dol., Francji 0,17 dol., a w Polsce aż 0,42 dol. Wszystko dlatego, że rządy dwóch największych krajów Unii starają się ratować swoje najcenniejsze aktywa gospodarcze. Zatem na różne sposoby obniżają ceny energii dla przemysłu.
W Polsce obecny rząd, podobnie jak poprzedni, ze wszystkich sił stara się chronić przed gniewem wyborców. Po zakończeniu „mrożenia” cen energii ujrzeliby oni prawie takie same rachunki za prąd, jakie widują sąsiedzi po drugiej stronie Odry. Tymczasem jeśli plan Trumpa i Lutnicka zadziała, to zarówno w Chinach, jak i w USA energia elektryczna będzie 3–5-krotnie tańsza niż na Starym Kontynencie. A to oznacza dramatyczną utratę konkurencyjności przez gospodarki krajów Unii.
Jednym ze skutków będzie zwijanie w Europie nie tylko przemysłu, ale i pakietu argumentów używanych do zbiorowego samopocieszania się. Przez ostatnie dwie dekady konstatację, że Stany Zjednoczone i przede wszystkim Chiny rozwijają się dużo szybciej od UE, kwitowano zestawieniami statystycznymi dowodzącymi, iż to mieszkańcy państw Wspólnoty są szczęśliwsi. Zapewniono im bowiem lepszą opiekę zdrowotną i emerytalną, liczne zabezpieczenia socjalne, darmową edukację. Ich rządy troszczą się, aby Europejczycy nie cierpieli z powodu niedostatku. To wszystko wymaga jednak wypracowywania dochodu. Niestety, gdy gospodarki krajów UE tracą konkurencyjność w zderzeniu z rozpędzonymi Chinami oraz Stanami Zjednoczonymi (te nakręcają się wzajemnym konkurowaniem), to efekt może być tylko jeden. Na dalsze finansowanie pakietu do zbiorowego samopocieszania zabraknie pieniędzy.
Ale nie tylko na to.
Niedokończony romans z atomem
Zrozumienie, dlaczego Wspólnota Europejska z własnej woli wpakowała się w energetyczną pułapkę, wymaga dostrzeżenia, jak bardzo okazała się niekonsekwentna i czuła na obce wpływy oraz zbiorowe histerie. Główny problem Starego Kontynentu polega na tym, że posiadane złoża ropy naftowej są homeopatyczne. Złoża gazu albo są na wyczerpaniu, jak w przypadku holenderskich, albo kosztowne w eksploatacji, ponieważ znajdują się pod dnem morskim u wybrzeży Norwegii i na Morzu Północnym. Jest jeszcze węgiel. Jednak od jego spalania w elektrowniach Europa Zachodnia zaczęła odchodzić już w latach 60. Gaz i ropa naftowa były dużo wydajniejsze energetycznie, mniej uciążliwe dla środowiska naturalnego i przede wszystkim o wiele tańsze. Aż w 1973 r. kraje arabskie po wojnie Jom Kipur nałożyły naftowe embargo na sojuszników Izraela, inicjując światowy kryzys energetyczny. Największą panikę wzbudził on w Europie Zachodniej. Francja zdobyła się wówczas na olbrzymią mobilizację. Realizując plan premiera Messmera, w ciągu 10 lat zbudowała 19 elektrowni jądrowych wyposażonych w 58 reaktorów. Tak zagwarantowała sobie zaspokojenie ok. 80 proc. zapotrzebowania kraju na energię elektryczną.
Niemcy Zachodnie uruchomiły 37 reaktorów jądrowych (z odziedziczonymi później po NRD), które w latach 90. zapewniały krajowi ok. 30 proc. energii elektrycznej. Jednak budziły olbrzymią niechęć opinii publicznej. Od połowy lat 70. nasilały się protesty przeradzające się w walki uliczne. „Ruch antyatomowy zaczął łączyć przedstawicieli zupełnie różnych grup społecznych – od studentów po rolników. Wreszcie w 1980 r. przekształcił się w partię polityczną – Zielonych – która szybko odniosła pierwsze sukcesy w wyborach landowych, a w 1983 r. weszła do Bundestagu” – opisuje Michał Kędzierski w analizie dla OSW pt. „Dokonało się: koniec atomu w Niemczech”.
Gdy sięgnie się do dokumentów z kremlowskich archiwów, do których po upadku Związku Radzieckiego wgląd otrzymał rosyjski pisarz, więzień polityczny Władimir Bukowski, ujrzeć można, jak głęboko organizacje pokojowe i antyatomowe w RFN były zinfiltrowane przez sowiecki wywiad. W czym notabene uczestniczył młody oficer KGB Władimir Putin, oddelegowany w 1985 r. na placówkę w NRD. Jednak rzeczą, która najskuteczniej zamroziła rozwój energetyki jądrowej w skali nie tylko Niemiec Zachodnich, lecz także globu, była katastrofa w Czarnobylu. To, że przez swą niefrasobliwość obsługa elektrowni jądrowej wysadziła ją w powietrze, dało do ręki argumenty przeciwnikom tej technologii na całym świecie. Również w Polsce, gdzie na fali histerii rząd Tadeusza Mazowieckiego podjął fatalną decyzję o odstąpieniu od budowy prawie już gotowej elektrowni w Żarnowcu.
Dekadę później energię jądrową zastąpił w Europie nowy Święty Graal. Stały się nim odnawialne źrodła energii
Niestety, okazało się, iż cudów nie ma.
Kierunek: łapka na myszy
Wyjaśnienie, dlaczego prąd w Chinach jest średnio trzy–cztery razy tańszy niż w Europie, jest proste, acz na pierwszy rzut oka zakrawa na paradoks. Przecież ok. 24 proc. energii zużywanej w UE pochodzi obecnie z OZE, a promienie słoneczne i wiatr są za darmo. W Państwie Środka ten wskaźnik oscyluje dopiero w granicach 17 proc. Wielką różnicę kosztów generuje coś, co dla uproszczenia nazwijmy sobie „przestojami” oraz „wypełniaczami”.
Przestoje OZE zależą od pory dnia, roku i pogody, ale jeśli wziąć średnie długookresowe, to prezentują się podobnie: statystycznie w Europie przez jakieś 60–70 proc. czasu OZE ze słońca i wiatru ma „przestój”. Nawet jeśli dodawać kolejne moce paneli fotowoltaicznych i farm wiatrowych, jak nakazuje Europejski Zielony Ład, „przestój” i tak trwa. Zredukować go pozwolą dopiero olbrzymie magazyny energii. Bez nich muszą to robić „wypełniacze”, czyli prąd pozyskiwany z reaktorów jądrowych lub paliw kopalnych (dodatki takie jak biomasa czy elektrownie wodne w skali Europy nie czynią różnicy). To, ile kosztują „wypełniacze”, określa cenę energii.
Dlatego Chiny od dekady realizują program budowy elektrowni węglowych. Obecnie mają ich 1118 o łącznej mocy 243 GW. Wybrały taką opcję, bo posiadają olbrzymie złoża węgla. Acz to program krótkoterminowy. Działania długoterminowe określa plan rozbudowy OZE oraz uruchomienia do 2050 r. reaktorów jądrowych o mocy co najmniej 400 GW. Plus inwestycje w magazyny energii. Wedle „Global Energy Monitor” obecnie w Państwie Środka budowanych jest ich 66 o łącznej mocy 40 MW. W ten sposób Pekin dba, by prąd był zawsze tani.
Tym samym jest Trumpowskie „drill, baby, drill”. Tylko rolę „wypełniacza” ma pełnić nie węgiel, lecz gaz. W dłuższym terminie Departament Energii USA zakłada uruchomienie do 2050 r. kolejnych reaktorów jądrowych, tak by łączna moc z atomu sięgnęła 200 GW. Ale to na dziś; skoro zamierzenia Pekinu są ambitniejsze, to na odpowiedź Białego Domu nie będziemy zapewne czekać zbyt długo.
W przypadku Unii Europejskiej tanim „wypełniaczem” miał stać się również gaz. Złożył się na to splot wielu czynników. Kanclerz Gerhard Schröder nawiązał znakomite relacje z młodym prezydentem Rosji Władimirem Putinem. Ten ogłosił się gwarantem dostaw błękitnego paliwa dla niemieckiej gospodarki. Anty atomowa histeria w Europie nie słabła, a potem podsyciła ją jeszcze awaria zalanej falami tsunami elektrowni w Fukushimie. Zatem program likwidacji energetyki jądrowej przejęło najpierw SPD, a potem nawet CDU – co narzuciła swej partii Angela Merkel. Na to nałożyło się sukcesywne słabnięcie Francji. Od wejścia do strefy euro gospodarka V Republiki popadła w marazm pogłębiony przez światowy kryzys w 2008 r. Kolejni, słabi prezydenci ulegali woli Berlina. Za rządów kanclerz Merkel, nie bez przyczyny nazywanej „cesarzową Europy”, Niemcy narzucili swój model transformacji energetycznej całej Unii. Nawet Francuzi utracili wiarę w elektrownie jądrowe.
Nadzieja w Ameryce
Nie było to trudne, ponieważ z rosnącą rolą Berlina zbiegły się alarmistyczne doniesienia naukowców o przyspieszaniu zmian klimatycznych w skali globu. Tymczasem uzyskiwaniu prądu z OZE nie towarzyszy emisja dwutlenku węgla. Wprawdzie nie emitują go też elektrownie jądrowe, jednak ich istnienie podważało sens zaplanowanej przez kanclerz Merkel Energiewende. Tani gaz z Rosji jako „wypełniacz”, dystrybuowany w Unii za niemieckim pośrednictwem, umacniał dominację Berlina. I tak łapka na myszy była gotowa do zatrzaśnięcia: zbudowano w skali kontynentu system energetyczny uzależniony od racjonalności i skłonności do współpracy Kremla. Putin to wiedział, dlatego w latach 2021–2022 licytował tak wysoko. Nie rozumiejąc, iż w Unii prawie nikt nie ogarniał całości mechanizmów pułapki, jaką stworzyli Niemcy – nawet oni sami.
Stąd zdumienie po obu stronach tym, co się potem wydarzyło. Rosja wpakowała się w wojnę nie do wygrania, a Unia w kryzys energetyczny, z którego nie wie, jak wyjść. Teraz więc desperacko snute są nowe plany pachnące z dala równie wielkim hazardem, jak uzależnienie od surowców energetycznych z Rosji. Tak bowiem można nazwać projekty budowy wielkiej sieci wodorociągów i zakładów pozyskiwania wodoru. Podobnie jak w przypadku OZE diabeł tkwi w szczegółach. Owszem, da się pozyskać wodór z wody przy użyciu darmowej energii generowanej z wiatru i słońca. Ale o szczegółach decydują materiały, z jakich buduje się elektrolizery, oraz koszty eksploatacyjne. Jak wynika z raportu ośrodka analitycznego Strategy& pt. „Poruszanie się po globalnym ekosystemie wodorowym”, obecnie wodór uzyskany z wody przy użyciu OZE jest dwa–trzy razy droższy niż pozyskiwany w drodze reakcji chemicznej z gazu ziemnego. Ale i ten jest droższym „wypełniaczem” od samego gazu. Niemcy jednak uwielbiają hazard. W końcu nie tylko zamknęli swe ostatnie elektrownie jądrowe, ale też przystąpili do ich rozbiórki. „Stan demontażu naszych pięciu elektrowni jądrowych jest praktycznie nieodwracalny” – przekazał 5 grudnia 2024 r. dziennikowi „Augsburger Allgemeine” Jörg Michels, reprezentujący grupę energetyczną EnBW. Teraz Świętym Graalem Europy ma być wodór.
Tak oto Unia Europejska w perspektywie ostatniego ćwierćwiecza zachowała się niczym Hernán Cortés w 1519 r. Ruszając z garstką awanturników na podbój imperium Azteków, spalił wszystkie okręty, dając podkomendnym wybór – walka o zwycięstwo albo śmierć. Choć we współczesnej Europie próżno szukać determinacji konkwistadorów, też spalono wszelkie możliwości odwrotu. Do masowego wydobycia węgla i opartej na nim energetyki wrócić się nie da. Posiadane reaktory jądrowe w przytłaczającej większości są stare i wyeksploatowane. Budowa nowych wymaga nie tylko czasu i olbrzymich pieniędzy, ale też firm potrafiących to robić. A na tym rynku przetrwały ich marne resztki.
Tymczasem Berlin wciąż próbuje zablokować przekazywanie unijnych środków na rozwój tej gałęzi energetyki (opór przed wpisaniem do taksonomii UE). Na to nakładają się narzuty podatkowe (w tym EU ETS), jakimi obłożono producentów prądu, którzy emitują CO2. A wielkie magazyny energii i tani wodór to dopiero pieśń przyszłości. W obu przypadkach zależna od narodzin nowatorskich technologii pozwalających drogie marzenia zamienić w tanią rzeczywistość.
W tej sytuacji paradoksalnie „drill, baby, drill” może się okazać dla krajów Unii Europejskiej ostatnią deską ratunku na długie lata. Acz znając zdolność Amerykanów do multiplikowania zysków, każą sobie za nią bardzo słono zapłacić. ©Ⓟ