Polenergia, największy prywatny polski koncern energetyczny, zanotowała rekordowe wyniki finansowe. To zasługa nie tylko rozbudowy mocy, ale przede wszystkim zdjęcia ograniczeń w postaci ceny maksymalnej dla wytwórców prądu.
Wyniki koncernu Dominiki Kulczyk za pierwsze sześć miesięcy 2024 r. są najlepsze w historii firmy. EBITDA, czyli wynik operacyjny przedsiębiorstwa przed uwzględnieniem odsetek, podatków, amortyzacji i deprecjacji, wyniósł 394,6 mln zł – to wzrost o 28 proc. r/r. Zysk netto wyniósł 222,4 mln zł (wzrost o 31 proc. r/r).
To zasługa przede wszystkim segmentu OZE, który w spółce wytworzył 769 GWh prądu (wzrost o 14 proc. r/r). Moc zainstalowana instalacji OZE w Polenergii do końca czerwca wyniosła 574 MW, co oznacza wzrost o 14 proc. w stosunku do analogicznego okresu w ubiegłym roku. Zdaniem Łukasza Prokopiuka, analityka Domu Maklerskiego Banku Ochrony Środowiska, sektor OZE będzie miał coraz większy udział w zyskach także innych przedsiębiorstw energetycznych. – To zasługa przede wszystkim rozbudowy nowych mocy OZE, które stopniowo będą wypychać węgiel z naszego systemu, ale też zniesienia ceny maksymalnej dla wytwórców prądu z OZE – mówi DGP.
Odbiorcy byli chronieni
Ta obowiązywała do końca zeszłego roku. Przez dwa lata mechanizm chronił odbiorców końcowych przed najgorszymi skutkami kryzysu energetycznego. Wygasł, gdy przestała obowiązywać ustawa mrożąca ceny prądu przyjęta za czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości. Pozwalało to utrzymać ceny dla gospodarstw domowych na stałym poziomie, ale też ograniczało rentowność energetyki odnawialnej. Ceny dla lądowych farm wiatrowych − a to one odpowiadają za większość portfela wytwórczego Polenergii − w 2023 r. zostały zamrożone na poziomie 345 zł/MWh. Według obliczeń think tanku Agora Energy Research przychody z nich były wówczas o 63 proc. niższe w porównaniu z sytuacją, gdyby rozwiązanie nie zostało wprowadzone.
Przychody z farm wiatrowych były nawet o 63 proc. niższe, niż gdyby zamrożenie cen nie zostało wprowadzone
Zielone certyfikaty
W niedalekiej przyszłości farmy wiatrowe i fotowoltaiczne mogą być jeszcze bardziej rentowne dzięki regulacjom dotyczącym tzw. zielonych certyfikatów. Jest to system wsparcia dla producentów prądu z OZE polegający na nałożeniu obowiązku na koncerny sprzedające prąd i branżę energochłonną, by określony poziom energii w ich portfelu pochodził ze źródeł odnawialnych. Jest to potwierdzane przez zakup certyfikatów, co z perspektywy firmy przemysłowej oznacza, że oprócz kosztów prądu dodatkowo ponosi też koszt jego świadectwa pochodzenia. W zeszłym roku rząd PiS obniżył obowiązek posiadania certyfikatów z poziomu 12 proc. do 5 proc. zużywanego prądu. Na początku sierpnia stowarzyszenia z branży OZE zaapelowały do premiera Tuska o podniesienie tego obowiązku na 2025 r. do 13 proc. Wstępny projekt rozporządzenia Ministerstwa Klimatu i Środowiska przewiduje powrót do 12 proc.
Prezes Polenergii Jerzy Zań zaznacza jednak, że system zielonych certyfikatów wspiera farmy słoneczne i wiatrowe, które powstały do 2016 r. – Ceny certyfikatów mocno przekładały się na rentowność tych projektów. Kiedy w tym obszarze wprowadzone zostały zmiany, część naszych projektów została tym dotknięta negatywnie, bo ich ekonomika była zupełnie inna niż na etapie projektowania. Planowana zmiana ws. certyfikatów powinna przynajmniej częściowo zrekompensować straty tym projektom – mówił na konferencji prasowej.
Rozwiązanie to jednak oznacza zwiększenie obciążeń dla branży przemysłowej, która w równoległym apelu do rządu postulowała dalsze obniżenie posiadania zielonych certyfikatów dla 2 proc. zużywanego prądu. ©℗