Można założyć, że jeśli wyciągniemy wnioski z pozytywnych i negatywnych doświadczeń ostatnich lat, to skala przekroczeń budżetów i terminów w projektach jądrowych będzie już znacznie mniejsza – mówi Bożena Horbaczewska, doktor ekonomii, kierowniczka studiów podyplomowych poświęconych energetyce jądrowej w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, współautorka modelu SaHo.
Zacznijmy od tego, że nikt nas do niczego nie zmusza. Unia wskazuje ramy dopuszczalnej pomocy publicznej. Jeśli państwa członkowskie będą chciały wspierać budowę nowych elektrowni, to powinny to robić w ramach takich właśnie kontraktów. Ale to nie przesądza o innych aspektach modelu finansowego, np. zasadach włączania się w inwestycje kapitału prywatnego. Nie określa też struktury własnościowej elektrowni. Reforma rynku energii nie wyklucza więc zastosowania instrumentów, jakie znamy z tzw. modelu Mankala zastosowanego w Finlandii…
To formuła, która opiera się na aktywnym udziale odbiorców energii, którzy w zamian za finansowe wsparcie inwestycji otrzymują udziały w elektrowni oraz prawo do nabywania prądu po kosztach jego wytworzenia. Koszt produkcji 1 MWh energii w zbudowanym w tym modelu reaktorze Olkiluoto 3 to ok. 40 euro. A mówimy o inwestycji opóźnionej o kilkanaście lat względem zakładanego harmonogramu i budżecie przekroczonym o miliardy euro.
Model SaHo, który opracowaliśmy wspólnie z Łukaszem Sawickim, specjalistą z departamentu energii jądrowej w resorcie środowiska, wyrasta z inspiracji modelem fińskim i pozwala osiągnąć podobne rezultaty. Moim zdaniem to najlepsza formuła biznesowa dla polskich elektrowni i powinna zostać przynajmniej bardzo poważnie wzięta pod uwagę przez decydentów.
Zaprojektowaliśmy go w taki sposób, żeby z jednej strony zagwarantować niskie ceny prądu dla odbiorców końcowych, jak w modelu fińskim. Z drugiej zaś – uwzględnić rolę państwa na początkowym etapie procesu inwestycyjnego. Uznajemy to za niezbędne, w Polsce nie ma innych podmiotów zdolnych do samodzielnego udźwignięcia przedsięwzięcia o tej skali. Na tym szczególnie newralgicznym etapie inwestycji naszym zdaniem ryzyko nie może być rozpraszane ani ukrywane. Uważamy, że lepiej, by całe ryzyko, organizację procesu inwestycyjnego i odpowiedzialność wzięło na siebie w stu procentach państwo.
Później akcje spółki, wraz z prawem do pozyskiwania energii po kosztach jej wytworzenia, stopniowo obejmowaliby jej odbiorcy końcowi.
Nic podobnego! W pierwotnej wersji modelu zakładamy, w ślad za obowiązującym Programem polskiej energetyki jądrowej, zachowanie przez państwo kontroli za pomocą istniejących już narzędzi. Wbrew pozorom zbycie akcji w żaden sposób nie podważa możliwości utrzymania kontroli nad elektrownią, a tym bardziej kluczowej korzyści z atomu, jaką jest bezpieczeństwo dostaw po niskiej cenie dla odbiorców końcowych, także państwowych. A za pieniądze z ich sprzedaży można budować kolejne reaktory. W naszej koncepcji nazwaliśmy ten mechanizm „recyklingiem pieniądza”. W momencie, w którym państwo znajdzie środki na budowę jednego bloku jądrowego, de facto stać je też na budowę kolejnych. Pod warunkiem że cena sprzedaży każdej akcji będzie co najmniej pokrywała wartość poniesionych nakładów inwestycyjnych w przeliczeniu na jedną akcję (co jest założeniem wysoce wiarygodnym), sprzedaż akcji elektrowni w modelu SaHo może być dla państwa źródłem dodatkowych korzyści.
Powinniśmy zabiegać, ale nie za wszelką cenę. Co do zasady udział kapitałowy dostawcy technologii w przedsięwzięciu jest czymś dobrym. To materialne świadectwo wiary i determinacji w stosunku do realizacji projektu. Ale istnieje pytanie o warunki tego wsparcia i oczekiwania co do zwrotu z inwestycji. Bo ewentualna dywidenda będzie w większym lub mniejszym stopniu obciążać rachunki odbiorców energii. Istotne będzie też, na jak długo Amerykanie chcą się angażować na naszym rynku i czy planują tu kolejne inwestycje.
Musimy uczyć się na błędach, zarówno swoich, jak i cudzych. Jeśli gdzieś zostały popełnione, to trzeba je jak najszybciej zidentyfikować i naprawić. Dlatego, moim zdaniem, wewnętrzny audyt przy tym przedsięwzięciu powinien być realizowany cyklicznie, nawet gdyby nie dochodziło do zmiany władzy.
Kluczową sprawą, a nie zawsze odpowiednio docenianą, są kadry. Na wszystkich etapach inwestycji jądrowej – zarówno określania modelu finansowego, projektowania, jak i budowy – będziemy potrzebować wysokiej klasy specjalistów. Poziom ich przygotowania będzie się bezpośrednio przekładał na tempo realizacji programu oraz jego jakość. Mówimy o ludziach, którzy będą wypełniali odpowiedzialne funkcje w Polskich Elektrowniach Jądrowych i innych polskich firmach zaangażowanych w to przedsięwzięcie, a także w nadzorze jądrowym, na czele z Państwową Agencją Atomistyki, w ministerstwach i urzędach różnych szczebli. Tym bardziej że powinniśmy mieć na uwadze także dalszy rozwój energetyki jądrowej: planowaną w ramach programu rządowego drugą elektrownię, małe reaktory modułowe, które chcą stawiać spółki, a także koreański projekt ZE PAK i PGE w Pątnowie. Będziemy potrzebować ogromnej liczby specjalistów, i to nawet zanim jeszcze na placu budowy pierwszej elektrowni wbita zostanie pierwsza łopata, nie mówiąc o etapie zarządzania gotową infrastrukturą. Rząd powinien też zadbać o maksymalnie wysoki udział polskich wykonawców w realizacji inwestycji. To nie sprowadza się tylko do lobbowania na ich rzecz. Nasi przedsiębiorcy będą potrzebowali wsparcia, by przygotować się i stanąć na wysokości zadania.
Odpowiem w ten sposób: celem audytu powinno być zabezpieczenie realizacji projektu, maksymalne jego usprawnienie.
Mam nadzieję, że decyzje przyszłego rządu będą ostatecznie sprzyjały kontynuacji programu jądrowego, a niepokojące sygnały, np. dywagacje o zmianie lokalizacji, która oznaczałaby w najlepszym razie ogromne opóźnienia, się nie zmaterializują.
Oficjalnie rząd twierdził jeszcze niedawno, że uruchomienie pierwszego reaktora w 2033 r. nie jest zagrożone, ale rzeczywiście mam wrażenie, że pewne procesy trwają dłużej, niż zakładano, a zmiana rządu z całą pewnością będzie kolejnym czynnikiem, który postawi dotrzymanie terminów pod znakiem zapytania. Proces wyborczy i związane z nim zmiany polityczne zawsze są dla takich inwestycji wyzwaniem, nawet gdy następują w ramach jednego obozu, bo jest czymś naturalnym, że nowe osoby muszą się wdrożyć, zdobyć odpowiednią wiedzę i doświadczenie, by być w stanie odpowiedzialnie podejmować decyzje.
Zgoda. Transparentność, z mojego punktu widzenia, była w ostatnich latach wielkim problemem. Jest zrozumiałe, że nie wszystkie aspekty takiej strategicznej i wrażliwej z punktu widzenia bezpieczeństwa inwestycji mogą być jawne. Ale to nie powinno być pretekstem do zbyt daleko idącego reglamentowania informacji. Otwartość sprzyja zaufaniu i odporności strategicznego projektu na zmiany. Jest szczególnie wskazana wobec przedsięwzięć długofalowych, wykraczających poza jedną kadencję. Nie wierzę, że nie dało się inaczej, tym bardziej że idea energetyki jądrowej cieszy się wyjątkowo szerokim poparciem obywateli oraz klasy politycznej. Jeśli komuś zależy na tym, żeby projekt jądrowy został doprowadzony do końca, to nie może go traktować jak własności swojego obozu politycznego. Nie powinno też być tak, że na kluczowych z punktu widzenia inwestycji stanowiskach dochodzi do częstych i głębokich zmian, które nie są wyjaśniane opinii publicznej. Mam nadzieję, że pokusie kontynuacji tego rodzaju złych praktyk nie ulegną następcy dziś rządzących.
W takim zakresie, w jakim pozwalają na to bezpieczeństwo oraz rygory prawne dotyczące tajemnic przedsiębiorstw. Największe obawy i kontrowersje budzi to, co nieznane. A dostęp do informacji i otwarta debata będą sprzyjać zarówno unikaniu błędów, jak i podtrzymaniu akceptacji społecznej dla projektu.
Niestety nie. Zresztą ustępujący rząd też wykazywał zainteresowanie współpracą w niewielkim stopniu. W poprzedniej kadencji byłam w tej sprawie na jednym spotkaniu, zorganizowanym przez Mateusza Bergera, wówczas pełnomocnika rządu ds. strategicznej infrastruktury energetycznej, obecnie prezesa Polskich Elektrowni Jądrowych. Wydawało się obiecujące, ale ciąg dalszy nie nastąpił. Model SaHo został także zaprezentowany pani minister Annie Moskwie, ale i w tym przypadku mimo początkowego zainteresowania rozmowy nie były kontynuowane.
Nasz model naprawdę był z tymi założeniami kompatybilny. Bazowaliśmy przy jego tworzeniu na obowiązującym Programie polskiej energetyki jądrowej, który zakładał co najmniej 51 proc. udziałów państwa w elektrowni. Braliśmy też pod uwagę scenariusz, w którym pierwszymi nabywcami akcji (odbiorcami końcowymi) w projekcie mogą być spółki Skarbu Państwa, administracja, wojsko i różnego rodzaju publiczne instytucje i placówki. Ryzyka dla kontroli państwa nad elektrownią, nawet nie biorąc pod uwagę bezpieczników zapisanych w polskim prawie, nie było.
Jest ryzyko, że elektrownia wybudowana w takim modelu będzie pracowała blisko swojego minimum technicznego, a to oznaczałoby, że każda megawatogodzina będzie bardzo droga. Konieczne stanie się ciągłe dopłacanie do elektrowni przez odbiorców, a sens całego tego projektu dla gospodarki stanie pod znakiem zapytania. W modelu SaHo to ryzyko zostało wyeliminowane – częściowo poprzez przeniesienie własności elektrowni na odbiorców, a częściowo przez inne mechanizmy, o których jeszcze nie mówiliśmy. Takich rozwiązań nie ma w Mankali, zostały przez nas zaprojektowane od podstaw z uwzględnieniem unijnych i polskich uwarunkowań.
Przypominam, że zakładamy rozproszenie własności po realizacji inwestycji. W grę wchodzą spółki państwowe, samorządy, które zresztą wyrażały spore zainteresowanie opracowanym przez nas modelem, prywatne firmy, a także sami obywatele, za pośrednictwem agregatorów, np. spółdzielni. Część akcji można by też skierować np. do społeczności bezpośrednio sąsiadujących z elektrownią, traktując to jako rodzaj rekompensaty za uciążliwości w okresie jej budowy i inwestycję w legitymizację przedsięwzięcia.
Wszystko zależy od reguł gry na rynku po uruchomieniu elektrowni. Faktem jest, że atom nie sprawdza się jako elastyczne źródło bilansujące dostawy z instalacji zależnych od pogody. Przeznaczeniem bloków jądrowych jest praca w podstawie systemu. Bezwzględne pierwszeństwo w dostępie do sieci dla OZE i związane z tym obniżenie poziomu wykorzystania mocy reaktorów oznaczałoby dla tych jednostek koszty, dla których trudno znaleźć racjonalne uzasadnienie. Skoro mamy źródło, z którego możemy czerpać tanią energię w sposób ciągły, to dlaczego z tego rezygnować? Inżynierowie wskazują również, że takie „wahania mocy” bloków jądrowych obniżają efektywność wykorzystania paliwa. Moim zdaniem dla zagwarantowania harmonijnej współpracy atomu i OZE konieczne są inne rozwiązania.
OZE ograniczają naszą zależność od paliw kopalnych, ale nie pozwalają na pełne ich zastąpienie. Dzięki instalacjom wiatrowym czy fotowoltaice możemy produkować energię w określonych warunkach, ale nie jesteśmy w stanie jej odłożyć na później. Nie chcę przez to powiedzieć, że mamy zrezygnować z rozwoju tego typu mocy, ale moim zdaniem powinniśmy wymagać, by inwestycje wiatrowe były obligatoryjnie uzupełniane o magazyny lub by operatorzy tych instalacji ponosili koszty magazynowania.
To za dużo powiedziane, bo z technicznego punktu widzenia da się sterować wykorzystaniem mocy reaktora. To po prostu kosztuje.
Na pewno cały sektor energii czeka na rozwój technologii magazynowania, który powinien odpowiedzieć na dużą część ograniczeń poszczególnych technologii i wyzwań związanych z ich godzeniem.
Pewne ryzyko oczywiście istnieje, choć moim zdaniem mniejsze niż przy pierwszych budowanych po wielo letniej przerwie reaktorach. Firmy jądrowe są mądrzejsze o doświadczenia z realizacji ostatnich projektów z Finlandii, Francji, Wielkiej Brytanii czy USA. Wiemy też, na szczęście, że ich problemy nie wynikały z technologii jako takiej. Raczej z konieczności odpowiedniego zaprojektowania procedur i inżynierii finansowej, błędów i nieporozumień w koordynacji pomiędzy podmiotami realizującymi inwestycję. Można założyć, że jeśli wyciągniemy wnioski z pozytywnych i negatywnych doświadczeń ostatnich lat, to skala przekroczeń budżetów i terminów będzie już znacznie mniejsza.
To nic szczególnie odkrywczego, ale najlepsze lokalizacje dla elektrowni jądrowych to tereny po już wygaszonych albo planowanych do wygaszenia jednostkach węglowych. Infrastruktura będzie pewnie wymagała modernizacji i napraw, ale baza już tam jest.
To prawda. Postawienie na jednego partnera wiele upraszcza. Można też liczyć, że wraz ze stawianiem kolejnych jednostek tego samego typu będzie występował efekt uczenia się i coraz sprawniejszej realizacji inwestycji. Ale mamy też doświadczenia, które wskazują na to, że dywersyfikacja zapewnia wyższy poziom bezpieczeństwa. Weźmy choćby przypadek francuski. Wykryta wada techno logiczna doprowadziła tam ostatnio do poważnego kryzysu, bo w letnim szczycie zapotrzebowania na energię trzeba było zatrzymać połowę seryjnie stawianych w latach 80. przed EDF reaktorów.
Trudno powiedzieć, nie znając szczegółów ofert poszczególnych dostawców. O ile jednak do niedawna wydawało mi się, że większe korzyści da postawienie na jedną technologię, o tyle wnioski z doświadczeń Francji każą mi skłaniać się do dywersyfikacji. ©Ⓟ
Czy atom wytrzyma wstrząs polityczny?
Teoretycznie za atomem jest niemal cała klasa polityczna. Za energią jądrową opowiada się Tusk (choć w jego zapleczu słychać także nuty sceptyczne i wątpliwości co do sensu ekonomicznego przedsięwzięcia; priorytet ma rozwój OZE), w swoim programie mają ją też Lewica i Konfederacja. Na małe reaktory chce stawiać Trzecia Droga. Ale jak zauważa Daniel Radomski, ten konsensus może się okazać w praktyce pozorny. Znaczące mogą być stanowiska pojedynczych posłów.