Pozornie niewielka zmiana wprowadzona w projekcie regulacji dla energetyki wiatrowej może oznaczać utratę połowy potencjału rozwoju tej branży do końca dekady – wynika z wyliczeń, których dokonał dla DGP brytyjski think tank Ember.

Od 2016 r. branżę wiatrową obowiązuje tzw. zasada 10H , która określa minimalną odległość między budowanymi na lądzie turbinami wiatrowymi a zabudowaniami mieszkalnymi jako 10-krotność wysokości instalacji (masztu z wyprostowaną łopatą) – w praktyce ok. 1,5 km. Wyklucza to z takich inwestycji ponad 99 proc. powierzchni Polski. Rząd chciał, żeby – jeśli pozwoli na to miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego – postawienie turbiny umożliwić już 500 metrów od zabudowań. Przeciwnych zapowiadanej od 2019 r. zmianie była część polityków PiS, na czele z b. minister edukacji Anną Zalewską, oraz ziobryści, którzy w zeszłym roku opowiedzieli się za utrzymaniem co najmniej 1000 metrów minimalnej odległości dzielącej lądowe wiatraki od budynków. W zeszłym tygodniu większość posłów zasiadających w komisjach energii i samorządu, pracujących nad projektem, zgodziła się na poprawkę, która określa nowy dystans na 700 m.
Jak tłumaczy analityk Ember Paweł Czyżak, przyjęcie tego wariantu przepisów oznaczać będzie, że do 2030 r. powstaną co najwyżej 4 gigawaty nowych mocy wiatrowych. Dla porównania, utrzymanie pierwotnie proponowanej przez rząd odległości 500 m oznaczałoby szansę na budowę w tym czasie ponad 10 GW nowych wiatraków na lądzie, czyli więcej niż podwojenie obecnych polskich mocy tego typu. Dodatkowo – wskazuje Czyżak – zasada 700 m oznacza obniżenie potencjału repoweringu, czyli budowy nowych instalacji na terenach, na których stoją już elektrownie wiatrowe – powstałe jeszcze przed wprowadzeniem zasady 10H. W tych lokalizacjach, w związku z przekroczeniem wieku 20 lat, wycofanych z eksploatacji zostać będzie musiało w najbliższych latach ok. 2,9 GW. W scenariuszu, w którym przepisy pozwolą na odległość 500 m od zabudowań, możliwe będzie zastąpienie i rozbudowa tych instalacji tak, by dostępne moce zwiększyć do 4 GW. Jeśli jednak usankcjonowany zostanie dystans wydłużony do 700 m, według szacunków Embera repowering nie przekroczy 2,5 GW, co oznacza, że nie pozwoli zastąpić wszystkich odstawianych turbin.
- W obecnej kondycji polskiego systemu energetycznego każdy gigawat, zwłaszcza energii taniej i nieemisyjnej, jest na wagę złota. Lukę mocy wiatrowych trzeba będzie w praktyce „zasypywać” albo zwiększonym importem energii od sąsiadów, albo zwiększonym wykorzystaniem źródeł konwencjonalnych, przede wszystkim węglowych i gazowych. To z kolei będzie oznaczać wyższe koszty surowców – podkreśla Czyżak.
Według eksperta, do końca dekady zasada 700 m odległości przełoży się na utratę niemal 29 TWh prądu z wiatru. Biorąc pod uwagę wyczerpywanie się obecnego modelu finansowania energetyki węglowej i lawinowo rosnące koszty tego typu generacji, znaczną ich część będą musiały zapewnić uruchamiane w najbliższych latach bloki gazowe (m.in. w elektrowni Dolna Odra, w Grudziądzu czy Adamowie). W konsekwencji konieczne będzie zwiększenie importu błękitnego paliwa. Przy ostrożnych prognozach dotyczących cen błękitnego paliwa, które w drugiej połowie dekady mogą ustabilizować się na poziomie 50 euro za MWh, dodatkowe koszty, według szacunków Pawła Czyżaka, sięgną przeszło 12 mld zł w latach 2025-30.
- Pakujemy się w te same kłopoty, z którymi dzisiaj mierzą się Niemcy, Francja czy Wielka Brytania, czyli rachunki za prąd windowane przez ceny gazu, który będzie może tańszy niż teraz, ale na pewno nie tak tani, jak przed 2021 rokiem – przekonuje nasz rozmówca. - Dziś w Europie obserwujemy w związku z tym wyścig, kto odejdzie od gazu najszybciej. Niemcy chcą mięć w ciągu kilku lat 80 proc. miksu z OZE, Dania i Austria, prawie 100 proc. Jeśli w Polsce ten trend prześpimy, będziemy mieli problem. Bezpieczeństwo energetyczne oznacza także energię tanią – tak definiuje to nawet nasze ustawodawstwo – a ten wymóg bez dużego przyrostu źródeł wiatrowych nie będzie spełniony – dodaje.
Podobnie konsekwencje nowych wymogów odległościowych widzi Remigiusz Nowakowski, szef Dolnośląskiego Instytutu Studiów Energetycznych, b. prezes Tauronu. - Jeszcze przed wojną szacowaliśmy, że w ciągu najbliższych kilkunastu lat ponad 30 TWh zapotrzebowania na energię można by zaspokoić produkcją z wiatru – mówi nam Nowakowski. Z kolei mniej energii z wiatru oznaczać będzie według niego więcej gazu w miksie energetycznym Polski.
- W niedawnym raporcie „Gaz zakładnikiem geopolityki” przeanalizowaliśmy koszty pracy różnych źródeł energii w dzisiejszej sytuacji rynkowej, obejmujące cały cykl życia inwestycji. Z naszych wyliczeń wynika jednoznacznie, że różnica jest zasadnicza. Nawet przy najniższych zakładanych cenach gazu (ok. 30 euro za MWh) i uprawnień do emisji CO2 (70 euro za tonę) prąd generowany z wiatru jest co najmniej 2 razy tańszy od tego z gazu. Przy mniej sprzyjających i chyba bardziej na dziś realistycznych założeniach ta różnica na korzyść wiatru rośnie nawet do 4-6-krotności – podkreśla. Choć – jak zastrzega – dla każdej inwestycji należy uzyskać zgodę społeczności lokalnej, elektrownie wiatrowe są dziś najtańszym, najbardziej korzystnym z punktu widzenia konkurencyjności naszej gospodarki źródłem energii, które cieszy się w dodatku relatywnie największą akceptacją społeczną. - W tym kontekście ograniczanie rozwoju energetyki wiatrowej i stawianie w większym stopniu na gaz wydaje się, delikatnie mówiąc, mało racjonalne – ocenia ekspert. - Te bloki gazowe, które są już w fazie rozwoju, powinniśmy zbudować, bo zapewnią stabilną generację energii elektrycznej i będą wspierać bilansowanie systemu. Ale dalej idące plany w nowych warunkach rynkowo-geopolitycznych powinniśmy zrewidować. Pierwszeństwo powinny mieć źródła energii tanie i bezemisyjne – i takie też rekomendacje przekazaliśmy do resortu klimatu i środowiska, który pracuje nad aktualizacją Polityki Energetycznej Polski do 2040 r. – dodaje Nowakowski.
Również b. minister klimatu Michał Kurtyka jest zdania, że jako priorytet w pracach nad nowymi regulacjami dla wiatraków powinno się traktować możliwie najszybsze obniżenie zależności polskiej gospodarki od importu gazu, węgla i ropy. Przyznaje, że z tego punktu widzenia wydłużenie minimalnego dystansu dla wiatraków z 500 do 700 m może mieć nieproporcjonalnie duże znaczenie, bo znacząco ograniczy możliwości szybkiego uruchomienia nowych mocy wiatrowych. Chodzi przede wszystkim o ok. 3,5 GW mocy, które dzięki poczynionym już przygotowaniom mogłyby powstać w ciągu 2-3 lat - i z tego względu, zdaniem Czyżaka, są „szczególnie cenne z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego” (szacunkowy czas realizacji projektów rozwijanych od zera to 6-7 lat) – ale nie spełniają kryterium 700 metrów.
- Te najbliższe 3 lata będą najbardziej newralgiczne z punktu widzenia zbilansowania systemu energetycznego, ponieważ w tym okresie niemożliwe będzie znaczące zwiększenie podaży gazu na światowym rynku, rywalizacja o te ograniczone zasoby będzie zatem najostrzejsza, co z kolei będzie się przekładało na ceny. Z drugiej strony, kwestia dostępu do czystej energii będzie w coraz większym stopniu „być albo nie być” jeśli chodzi o potencjał przyciągania przez Polskę inwestycji zagranicznych – wyjaśnia Michał Kurtyka. Zachęca w tym kontekście do szukania kompromisu w parlamencie w innych obszarach niż regulacje odległościowe, np. w obszarze obowiązków wytwórców w zakresie magazynowania energii. Drugim zaś kluczowym kierunkiem działań powinna być – według b. ministra – zwiększanie elastyczności pracy jednostek węglowych, tak by to one mogły pełnić funkcję uzupełnienia OZE w polskim miksie.
Dodatkowe 200 m odległości między instalacjami wiatrowymi a budynkami mieszkalnymi przełoży się również na straty inwestorów, którzy rozwijali projekty położone 500-700 m od budynków mieszkalnych. Biorąc pod uwagę, że według Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej administracyjne koszty projektów wiatrowych wynoszą w obecnym stanie prawnym ok. miliona złotych za MW, środki włożone w inwestycje, które nie spełnią kryterium 700 m, można szacować na 3,5 mld zł.
Według PSEW zasada 700 m uniemożliwi „wykorzystanie potencjału, jaki drzemie w polskim wietrze”. - To de facto dalsze blokowanie energetyki wiatrowej na lądzie – ocenia szef branżowego stowarzyszenia Janusz Gajowiecki. Organizacja podkreśla, że propozycja rządu – 500 m – została poparta szerokimi konsultacjami i została zaakceptowana także przez samorządy.
Na koszty związane z sejmową poprawką wskazuje także w swojej analizie Fundacja Instrat. Jak podkreśla ten think tank, każdy gigawat utraconych mocy wiatrowych to o 3,3 TWh mniej prądu w systemie – ekwiwalent rocznego zużycia energii w województwie podlaskim. Żeby uzyskać ten sam wolumen ze źródeł konwencjonalnych, trzeba spalić 0,5 mld m sześc gazu lub 1,3 mln ton węgla energetycznego. - Cokolwiek poza 500 metrów to zgniły kompromis – przekonuje prezes Instratu Michał Hetmański.
<p>Jaką różnicę robi 200 m?</p> / Dziennik Gazeta Prawna - wydanie cyfrowe