My za wiele nie musimy zmieniać – powiedziała w zeszłotygodniowej rozmowie z DGP minister klimatu i środowiska Anna Moskwa. Jak podkreśliła, Polska weryfikuje politykę energetyczną, ale nie zmienia jej fundamentów. To głos dość reprezentatywny dla rządu i czołowych spółek. A zarazem niepokojący.

Fakt, że do odrzucenia zależności od ropy i gazu ze Wschodu, które dziś ma na ustach cała Unia, przygotowujemy się od lat. Dzięki temu, jeśli chodzi o gaz, mamy atuty, by przejść przez burzliwy okres względnie łagodnie – kontrakty na LNG czy będący na finiszu gazociąg Baltic Pipe. Nieco większym wyzwaniem jest ropa, ale choć sytuację komplikuje wyścig po ograniczone zasoby nierosyjskie, i tu, dzięki naftoportowi i relacjom z dostawcami z Bliskiego Wschodu, raczej nie zginiemy.
Podnosząc kwestie bezpieczeństwa energetycznego i krytykując naiwne przekonanie partnerów, że „gaz nie ma ojczyzny”, mieliśmy rację. Powodów do poczucia, że stoimy po właściwej stronie historii, nie brakuje i dziś. Te same kraje, które wczoraj ochoczo pogłębiały zależność od kontrolowanych przez Kreml koncernów, dziś blokują embargo, de facto zapewniając Moskwie stabilny strumień pieniędzy, którymi może finansować swoją „specjalną operację”. W niedzielę, jak szacuje Centrum Badań nad Energią i Czystym Powietrzem, realizowane przez UE od 24 lutego opłaty za rosyjski gaz, ropę i węgiel przekroczyły próg 20 mld euro.
Sytuacja sprzyja uzyskaniu w Unii zrozumienia dla naszej specyfiki i akceptacji inwestycji w aktywa węglowe, by mogły spełniać rolę energetycznej rezerwy – do czasu budowy atomu albo osiągnięcia dojrzałości przez technologie stabilizujące OZE. Ale przyjęcie przez rząd strategii, którą można by określić jako „więcej tego samego”, to błąd. I nie chodzi tylko o względy ekologiczne (choć pokutujące w Zjednoczonej Prawicy przekonanie, że polityka klimatyczna to „zielone fanaberie”, na pewno nie pomaga w zmianie myślenia). Jeśli jednak będziemy się trzymać wizji oderwanych od rzeczywistości – jak coalexit w roku 2049 – korzystna zmiana nastrojów może się szybko rozmyć. A europejscy partnerzy chętnie skorzystają z okazji, żeby przypomnieć Warszawie, że cele klimatyczne nadal obowiązują.
Ślepą uliczką może się okazać hołubiona przez rząd wizja gazowego eldorado. Zarówno politycy, jak i spółki deklarują, że nie widzą powodu do rewizji bombastycznych planów ekspansji dla tego paliwa. Zgodnie z nimi do końca dekady zużycie gazu miałoby w Polsce wzrosnąć o połowę, do 30 mld m sześc. rocznie. A szefowa MKiŚ nie wyklucza nawet powrotu przykurzonej idei polskiego gazu łupkowego.
Tu zastrzeżenie: korekta podejścia do wydobycia surowców w Europie następuje – i słusznie. Nie ma sensu ani pozytywnych skutków dla środowiska zastępowanie własnego paliwa kopalnego tym samym sprowadzanym z drugiego końca świata.
Ale czym innym jest bardziej intensywne czy dłuższe korzystanie z istniejących aktywów, a czym innym inwestowanie w łupki, czyli w budowę od zera nowej gałęzi schyłkowej branży.
Bo perspektywy błękitnego paliwa będą w Europie wygasać. Jego eliminacja jako głównej technologii w ciepłownictwie to element niemal każdego planu derusyfikacji. Zastąpienie surowca ze Wschodu oznaczać ma ograniczenie jego zużycia w energetyce nawet o połowę. Ale głównym czynnikiem wypychającym gaz z rynku będą ceny. Ich windowanie zaczęło się jeszcze przed inwazją i nie tylko przez manipulacje Gazpromu. Wojna to gwarant utrzymania się tego trendu na lata i – jak mówi wielu ekspertów – ostatni gwóźdź do trumny „paliwa transformacji”. Nie mówiąc o rewolucji, jaka powinna zajść w transporcie, żeby ograniczyć koszty społeczne drożyzny. Podczas tej burzy stare fundamenty na niewiele nam się zdadzą. ©℗