Ameryka dzięki niekonwencjonalnym złożom za rok będzie największym producentem gazu ziemnego. Za dwa lata prześcignie Arabię Saudyjską w wydobyciu ropynaftowej. To nowy podbój Dzikiego Zachodu
Fracking, czyli odwierty z łupków metodą szczelinowania hydraulicznego, przyniosły ze sobą rewolucyjne zmiany, jakich Ameryka dawno nie widziała. Senne wioski z dnia na dzień zaczęły zmieniać się w bazy industrialne, a biedacy stają się bogaczami.
Larry Jenkins z hrabstwa Carroll w Ohio do niedawna był mleczarzem, takim z dziada pradziada. Jeszcze pięć lat temu zajmował się głównie doglądaniem krów i pracą w gospodarstwie. Za urlop musiał wystarczyć mu wyjazd do oddalonego o 100 kilometrów lokalnego parku rozrywki Geauga Lake. Słabo wiązał koniec z końcem. Sprzedaż ziemi nie miała sensu. Za 100 hektarów dostałby 1200 dol. Gdy na północy hrabstwa zaczęto wydobycie ze złóż Utica, ciągnących się od Quebecu w Kanadzie po stan Zachodnia Wirginia w USA, ceny za leasing gruntów pod odwierty wystrzeliły w Ohio do 15 tys. dol. za hektar.
Jenkins oddał swoje po 6 tys. dol., negocjując jednak dla siebie 20 proc. zysków od wpływów, które firma wydobywcza będzie czerpała z zasobów znalezionych na jego posesji. Do tego pobrał od koncernu jednorazowy bonus na sumę 900 tys. dol. i możliwość renegocjacji cen w przyszłości. – Jeśli produkcja będzie szła, powinienem wyciągać rocznie od 3 do 5 mln dol. – mówi Jenkins. Wakacje w Geauga Lake zamienił na urlop na wyspach Florida Keys.
Według raportu National Association of Royalty Owners, spółki energetyczne wypłacają właścicielom dzierżawionych gruntów ponad 20 mld dol. rocznie. To nic w porównaniu z pieniędzmi, które pompują w gospodarkę: blisko 500 mld dol. Energetycy z Purdue University obliczyli, że produkcja ropy i gazu będzie przez najbliższe 20 lat odpowiedzialna za 3,5 proc. amerykańskiego PKB. Ośrodek badawczo-konsultingowy IHS Global Insight uzupełnia, że odwierty z łupków już przyniosły Ameryce 1,7 mln nowych miejsc pracy, a w ciągu najbliższych 20 lat liczba ta się podwoi.
Wobec takiej statystyki nic nie jest w stanie utemperować entuzjazmu wobec frackingu. W kraju działają obecnie ponad 2 miliony szybów, wciąż przybywa nowych, a spółki energetyczne cieszą się specjalnym traktowaniem władz, bo nikt nie chce przeszkadzać kurom, które znoszą złote jajka. Mimo alarmów lekarzy i ekologów firmy frackingowe wciąż nie mają obowiązku ujawniać, ani jakie substancje chemiczne wstrzykują do płuczki (mieszanki używanej do szczelinowania i przenikającej potem do wód gruntowych), ani w jakim stopniu zanieczyszczane jest środowisko. Doniesienia o tym, że w pobliżu odwiertów woda ma stężenie soli 20-krotnie przekraczające dopuszczane normy, pojawiają się jako ciekawostki w wieczornych wiadomościach. Ciekawostką jest to, że spółka Energy Corporation of America dostała w zeszłym roku pozwolenie na budowę odwiertów na obrzeżach Parku Narodowego Yellowstone.
Nikt wreszcie nie zawraca sobie głowy przestrogami tej części ekspertów, którzy twierdzą, że energetyczny boom tak naprawdę jest bańką, która niedługa pęknie. Do grona sceptyków należy geolog i ekspert energetyczny kierujący firmą Labyrinth Consulting Services w Teksasie Arthur Berman. – Prognozy cudownych zysków z frackingu to wynik obliczeń na zaczarowanym liczydle. Rezerwy w ziemi, a ich wydobycie to dwie bardzo różne sprawy, a eksploatacja złóż łupkowych pozostaje najdroższą i najmniej efektywną metodą pozyskiwania energii. Koszt operacyjny jednego odwiertu to kilkanaście milionów dolarów. Wydobycie z odwiertu mocno spada po dwóch, trzech latach, firmy muszą więc na okrągło inwestować w nowe szyby. Mimo upływu lat raporty finansowe producentów wciąż nie pokazują zysków, jakie się nam obiecuje – podsumowuje w rozmowie z DGP Arthur Berman.