W historii transformacji rynku energii elektrycznej po 1989 r. nigdy nie było takiego zamieszania i tak głębokiej ingerencji państwa w jego funkcjonowanie, jakie wprowadziła uchwalona przez Sejm ustawa cenowa, która od 1 stycznia zamroziła ceny energii na poziomie z czerwca 2018 r. Faktem godnym pożałowania jest to, że została ona uchwalona niemalże jednogłośnie, co wystawia fatalne świadectwo jakości stanowienia prawa wszystkim ugrupowaniom.
Ustawa jest gwarancją powyborczego skokowego wzrostu cen energii. Jedyną niewiadomą może być tylko jego skala, co zwiększa i tak wysokie ryzyko inwestycyjne i przyczyni się do podtrzymania inwestycyjnej wstrzemięźliwości przedsiębiorców. Wypowiedź wiceministra energii, że „słabe prawo może działać bez problemów, jak jest zgoda co do interpretacji”, to już swoiste kuriozum graniczące z obłędem.
Sytuacji nie można ocenić inaczej niż jako niby-rynek. Państwo skupiło w jednym ręku władztwo korporacyjne i rolę regulatora. W ten sposób właściciel i operator rynku umacnia jego monopolistyczną (gaz) i oligopolistyczną (elektroenergetyka) strukturę. PGNiG z regulacyjnym wsparciem państwa wyeliminował z obrotu gazem praktycznie całą konkurencję. Na rynku obrotu energią dzieje się podobnie, gdyż wobec gwałtownego wzrostu cen znikają mniejsi gracze. Następuje gigantyczny wzrost koncentracji rynku.
Wydawało się, że nieinwazyjna propozycja obniżenia akcyzy i opłaty przejściowej o 95 proc. byłaby wystarczająca, by utrzymać w ryzach ceny dla gospodarstw domowych. Rząd jednak zaskoczył totalnym zamrożeniem cen bez względu na otoczenie ekonomiczne. Dał w ten sposób jasny sygnał: wszystkim można ręcznie sterować, a regulator rynku w warunkach jego zdominowania przez spółki kontrolowane przez Skarb Państwa jest praktycznie niepotrzebny.
URE próbował ostatnio określić godziwą cenę energii, uwzględniającą wzrost cen CO2 i węgla w ciągu całego 2018 r., oczyszczoną z elementów spekulacyjnych. Uzasadniony wzrost cen w hurcie wynosiłby ok. 30 proc. W tym czasie marża CDS (marża zysku elektrowni węglowej uwzględniającej koszty emisji CO2) dla kontraktów na Towarowej Giełdzie Energii (TGE) z dostawą na 2019 r. wzrosła trzykrotnie. I to, a nie tylko wzrost ceny węgla czy CO2, wyjaśnia gwałtowny wzrost cen energii.
Ten trend będzie pewnie widoczny w wynikach finansowych koncernów energetycznych w 2018 r., które wkrótce zostaną opublikowane. Tak potężne zwiększenie marż jest możliwe tylko na rynku zdominowanym przez podmioty kontrolowane przez państwo. Zastanawia tylko, po co te podmioty budowały tak potężne bufory w rachunkach wyników. Myślę, że nie będzie dalekie od prawdy twierdzenie, że było to robione z myślą o roku wyborczym.
Zwracam uwagę na ubiegłoroczne doniesienia URE do prokuratury w związku z podejrzeniami o wpływanie na indeks cen energii na TGE w marcu i kwietniu 2018 r. przez oligopolistów ze spółek energetycznych. Trudno jednak wyobrazić sobie w obecnej sytuacji, by prokuratura miała ochotę zmierzyć się na poważnie z zarzutami o porozumieniu oligopolistycznym spółek zarządzanych ręcznie przez ministra energii.
Przedstawiciele władzy nie mówią, co się będzie dziać z cenami energii po wyborach. Według danych PGE z grudnia 2018 r. hurtowe ceny w Polsce były najwyższe w Europie (252 zł za MWh). Tymczasem ostatnie ceny energii pochodzącej z farm wiatrowych na aukcjach ze stycznia 2019 r. osiągnęły poziom 240 zł/MWh, czyli bez żadnego systemu wsparcia energia z OZE osiąga poziom ceny energii z węgla. Nawet jeśli to jednostkowa sytuacja rynkowa, trend wydaje się oczywisty. Energia z OZE będzie coraz tańsza, gdyż żadna globalna firma technologiczna nie inwestuje w rozwój technologii węglowych, a żaden bank o zasięgu międzynarodowym nie będzie finansował inwestycji w bloki węglowe.
Niedawno podpisany unijny pakiet zimowy właściwie wyklucza stosowanie technologii spalania surowców kopalnych do produkcji prądu. A w Polsce głosimy brednie o likwidacji farm wiatrowych do 2030 r., z których minister energii po chwili wycofuje się rakiem, i forsujemy nierentowny projekt budowy bloku węglowego w Elektrowni Ostrołęka, który wpędzi jej akcjonariuszy w kłopoty i sprowokuje kolejny konflikt z Komisją Europejską.
Ustawa zdaniem wielu specjalistów podejrzanie zahacza także o niedozwoloną pomoc publiczną. Minister będzie oczywiście próbował argumentować, że to jednorazowy zabieg spowodowany nagłym szokiem cenowym na rynku CO2, na co wskazuje kuriozalna wypowiedź innego wiceministra energii, który w Senacie obwieścił, że rząd liczy na „spadek cen uprawnień do emisji CO2 w 2019 r.”. Jeśli to ma stanowić główną przesłankę uzasadniającą zamrożenie cen, to znaczy, że rząd nie ma żadnego planu polityki energetycznej.
Wszyscy liczący się analitycy w najlepszym wypadku zakładają stabilizację cen uprawnień na poziomie ok. 25 euro, a większość spodziewa się dalszego wzrostu. Szans na obniżkę nie ma praktycznie żadnych, zwłaszcza że KE może w dużym stopniu tym poziomem sterować. Akurat w przypadku polityki klimatycznej realne szanse na zbudowanie koalicji państw UE odwracającej dotychczasowe ustalenia są zerowe.
Zupełnie nie uwzględniamy ponadto kosztów społecznych, a są one niebagatelne. Jakość powietrza, którym oddychamy, należy do najgorszych w Europie. Według NFZ z powodu smogu umiera 40 tys. Polaków rocznie. Trudno uwierzyć, że tak mało nas te sprawy obchodzą. Niemcy w polityce energetycznej osiągnęli ponadpartyjny kompromis, który radykalnie zmienia strukturę ich miksu energetycznego, w przeszłości zbliżonego do naszego.
Nie możemy dać sobie wmówić, że państwo może bez konsekwencji zawiesić funkcjonowanie rynku, skoro nie respektuje ono nawet dyrektywy zobowiązującej nas do dbania o stan powietrza. Chaos w polityce energetycznej spotęgowany wejściem w życie nieszczęsnej ustawy cenowej nie wróży nic dobrego ani upolitycznionym spółkom energetycznym, ani przemysłowi, ani wszystkim nam, którzy płacimy rachunki i oddychamy zatrutym powietrzem. Czas na dobrą zmianę w energetyce. To nasza racja stanu.