Posłowie, którzy wnieśli projekt noweli do Sejmu, wskazali w uzasadnieniu, że oczekiwanym efektem ma być uelastycznienie rynku zielonych certyfikatów, i w konsekwencji zmniejszenie ich nadpodaży na rynku, a także – zabezpieczenie odbiorców końcowych przed nadmiernym wzrostem cen energii elektrycznej.Jednak branża OZE przyjęła ustawę z mieszanymi uczuciami.
Z jednej strony pojawiły się opinie, że nowela pogorszy sytuację producentów odnawialnej energii. Zwłaszcza tych, którzy mają podpisane wieloletnie kontrakty na sprzedaż zielonych certyfikatów wielkim koncernom energetycznym. Bo bardzo często ustalone w nich stawki były powiązane z wysokością opłaty zastępczej. Rosną obawy, że po zmianach między przedsiębiorcami dochodzić będzie do sporów o interpretację umów, a nawet że koncerny energetyczne zyskają pretekst do ich wypowiadania.
Z drugiej strony zwolennicy zmian argumentują, że obecnie wytwórcy zielonej energii traktowani są nierówno. Kiedy jedni – zwykle wielkie farmy wiatrowe – mają zagwarantowane w umowach wysokie ceny za zielone certyfikaty, to ci mniejsi muszą zadowolić się stawkami giełdowymi, dziś rażąco niskimi. Co więcej: obrót pozasesyjny zmniejsza popyt na towarowej giełdzie energii i pieniądze przeznaczone na jeden certyfikat z kontraktu pozagiełdowego wystarczyłyby na zakup kilku identycznych na giełdzie.
Jednak wszyscy są zgodni: ta mała zmiana nie wystarczy, by uzdrowić rynek OZE. Potrzebna jest większa reforma. W przeciwnym razie branży grożą masowe bankructwa. Wszyscy z nadzieją patrzą zatem na kolejny projekt nowelizacji, który pod koniec czerwca przedstawił resort energii.