Obrotny inwestor, architekt z fantazją i bierni urzędnicy. Historia o tym, jak zbudować w puszczy twierdzę większą od Malborka.
Strzała wystrzelona z kuszy leci w kierunku oddalonej o kilkadziesiąt metrów warowni i uderza w mur. Tłum bije brawo i rozpoczyna odliczanie do kolejnego „ataku”.
Trwa właśnie „oblężenie zamku” w Stobnicy, kontrowersyjnej budowli wzniesionej na skraju Puszczy Noteckiej na obszarze Natura 2000. „Wejdźcie do świata rycerzy i wojów! Przymierz prawdziwą zbroję i poczuj ducha przeszłości” – zachęcali organizatorzy w mediach społecznościowych. Frekwencja dopisała. Na pierwsze „oblężenia” w majowy weekend zjechały setki turystów. Tablice rejestracyjne podpowiadają, że przybyli z wielu zakątków Polski: Poznań, Szczecin, Warszawa, Białystok, Olsztyn... – Cudowny zamek, nie? Taki klimatyczny – zagaduje nas jeden ze zwiedzających. – Widać tu mieszankę tylu stylów. To chyba gotyk i renesans – komentuje zachwycona kobieta. Dzieci oglądają walki na miecze i strzelają z kusz w stogi siana. Bilet wstępu (65 zł) pozwala też pospacerować wokół zamku, jednak do środka wejść nie wolno. – Cały czas trwa budowa – tłumaczy nam jedna z ochroniarek. Nie możemy więc zobaczyć sali balowej ani kaplicy pod wezwaniem świętych Anny i Joachima, które podobno mieszczą się w molochu. Nie wejdziemy też na żadną z kilkunastu wież ani jedną z 200 klatek schodowych wykonanych z granitowych bloków kamiennych.
Turyści nie wydają się jednak żałować. Czas umilają im inne atrakcje. Za dodatkową opłatą można usmażyć kiełbaskę przy ognisku, napić się piwa ze stobnicką etykietą lub kupić pamiątkę w lokalnym sklepiku: maskotki wilka, pocztówki z dzikimi zwierzętami, tarcze i miecze dla małych rycerzy.
Unikatowa bryła
O nietypowym obiekcie powstającym w Puszczy Noteckiej po raz pierwszy zrobiło się głośno latem 2018 r., gdy na forum internetowym ktoś zamieścił fotografię ceglanej wieży wystającej ponad las. Ze zdumieniem zastanawiano się, jak to możliwe, że na terenie chronionym przyrodniczo wyrasta 15-kondygnacyjny gmach o co najmniej dyskusyjnych walorach architektonicznych. W reakcji na oburzenie ówczesny minister środowiska Henryk Kowalczyk złożył zawiadomienie do prokuratury, podejrzewając, że inwestor wprowadził urzędników w błąd co do rozmiaru planowanego przedsięwzięcia.
Za budową zamku stoi Paweł N., przedsiębiorca, z wykształcenia okulista, pod wieloma względami typowy pionier biznesu epoki transformacji. W 1989 r. był jednym z twórców marki odzieżowej Solar (umożliwiła to tzw. ustawa Wilczka). W 1995 r. założył spółkę z branży usług budowlanych, a w 2002 r. został wspólnikiem w Przedsiębiorstwie Wielobranżowym Markwitz zajmującym się wynajmem nieruchomości. Trzy lata później N. objął w nim stanowisko prezesa i zmienił nazwę firmy na D.J.T. Na swojej stronie przedsiębiorstwo informuje, że kładzie „nacisk na długoterminowe, niekonwencjonalne inwestycje mieszkaniowe”. Biznesmena wspierają dwaj synowie – Dymitr i Tymoteusz. Pierwszy z braci jest współautorem koncepcji architektonicznej zamku.
Żeby zrozumieć, jak to się stało, że na obszarze chronionym powstała gigantyczna budowla, trzeba się cofnąć do 2004 r. To właśnie wtedy spółka Pawła N. kupuje w malutkiej Stobnicy w gminie Oborniki działki o powierzchni kilkudziesięciu hektarów, obejmujące głównie lasy i stawy rybne. Sprzedającym jest prywatny właściciel, który wszedł w ich posiadanie w połowie lat 90. XX w. (część z nich nabył w wyniku reprywatyzacji). W kolejnych latach Paweł N. powiększa swoje nieruchomościowe imperium w Stobnicy (w ramach spółki lub prywatnie). Dziś do rodziny N. należy (pośrednio lub bezpośrednio) co najmniej kilkadziesiąt działek w okolicy o powierzchni ponad 100 ha. – Kiedyś chodziliśmy tam na grzyby, potem teren został ogrodzony. Zaczęły pojawiać się wysokie góry usypane z ziemi. Zastanawialiśmy się, skąd tam się wzięły – mówi nam jedna z mieszkanek wsi. Prawdopodobnie była to ziemia z likwidowanych grobli rozdzielających stawy rybne.
W 2009 r. w piśmie do burmistrza Obornik Paweł N. dzieli się swoją wizją co do przyszłości stobnickich działek. „Zamierzamy stworzyć pięciogwiazdkowy hotel o bardzo wysokim standardzie, w niepowtarzalnej formie, a jednocześnie doskonale wpisujący się w otoczenie, wraz z funkcjami towarzyszącymi takimi jak kryty basen, SPA, gastronomia, rekreacja, rozrywka itp.” – pisze prezes D.J.T. Spółka składa też wniosek o przebudowę stawów rybnych w dolinie rzeki Kończak (z 34 ma powstać sześć zbiorników) oraz zwraca się o opracowanie miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego (MPZP). Zapewnia, że planuje stworzenie „unikatowej w skali kraju bryły architektonicznej”, a „zagospodarowanie terenu nastąpi z zachowaniem walorów środowiska przyrodniczego”. „Zamierzone przedsięwzięcie byłoby idealnym miejscem mogącym gościć jedną z reprezentacji narodowych uczestniczących w Mistrzostwach Europy w piłce nożnej w 2012 r.” – konkluduje Paweł N.
Uchwalanie planu miejscowego się jednak przedłuża. W 2010 r. Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Poznaniu (RDOŚ) dwa razy negatywnie opiniuje projekty MPZP przedstawione przez inwestora. Urzędnicy wytykają m.in., że dokument, który powinien zawierać opis przewidywanych znaczących oddziaływań na obszar Natura 2000, ogranicza się „jedynie do wymienienia kilku gatunków zwierząt oraz ogólnikowego zapisu”. Za trzecim razem, w sierpniu 2011 r., RDOŚ wydaje opinię pozytywną, a w efekcie rada miejska w Obornikach uchwala MPZP dla działek należących do D.J.T.
Za przygotowanie prognozy oddziaływania na środowisko, która utorowała biznesmenowi drogę do rozpoczęcia inwestycji, odpowiada w głównej mierze prof. Piotr Tryjanowski, ornitolog z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Jak się okaże, to niejedyna jego rola w tej sprawie.
Hotel? A skąd
Podczas kompletowania dokumentów potrzebnych do uzyskania pozwolenia na budowę następuje jednak zmiana koncepcji. Wbrew początkowym zapowiedziom Paweł N. decyduje, że jego zamek nie będzie hotelem, lecz wielorodzinnym budynkiem mieszkalnym.
Dlaczego? Dokumenty, do których dotarliśmy, sugerują, że ruch ten pomógł oszczędzić inwestorowi długotrwałych i kosztownych formalności. Realizacja inwestycji mogących znacząco wpływać na środowisko wymaga bowiem uzyskania decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach, co wiąże się ze skomplikowanym procesem. Na obszarze Natura 2000 przepisy rozporządzenia zaliczają do takich przedsięwzięć m.in. hotele o powierzchni większej niż 0,5 ha oraz zabudowę mieszkaniową zajmującą co najmniej 2 ha. Paweł N. deklarował zaś, że jego zamek będzie się rozciągał na 1,7 ha. Gdyby miał to być hotel, musiałby przedłożyć urzędnikom decyzję środowiskową. Zamek jako budynek mieszkalny o powierzchni 1,7 ha już jej nie wymaga. Inwestor mógł więc skorzystać z uproszczonej ścieżki przewidzianej w art. 118 ustawy o ochronie przyrody, w której wystarczyła ocena oddziaływania na obszar specjalnej ochrony ptaków w Puszczy Noteckiej i uzgodnienie warunków prowadzenia robót z RDOŚ.
Pracami nad przygotowaniem dokumentacji środowiskowej znowu kierował prof. Piotr Tryjanowski. „Planowana inwestycja nie jest sprzeczna z planem zadań ochronnych Puszczy Noteckiej” – napisał w swoim raporcie. Dziewięć lat później, na początku 2024 r., zezna w sądzie: „Posiadam wewnętrzne przekonanie, że raport był trafny, słuszny i wykonany zgodnie z regułami sztuki”.
Problem w tym, że według dokumentów, do których dotarł DGP, nie było podstaw do zaklasyfikowania inwestycji w Stobnicy jako budynku mieszkalnego. Potwierdza to m.in. opinia dr inż. Agnieszki Kołodzińskiej, biegłej z zakresu architektury i urbanistyki, która na potrzeby śledztwa prokuratorskiego przeprowadziła oględziny na placu budowy. Jej zdaniem zamek zaprojektowano z myślą o hotelu. Co na to wskazuje? Na przykład metraż niektórych „mieszkań”. Jeden z takich „apartamentów” ma powierzchnię 1871,7 mkw., czyli – jak napisała biegła – jest ok. trzykrotnie większy niż największe mieszkania dostępne w ostatnich latach na rynku nieruchomości w Polsce. Inny lokal ma 1414,75 mkw., czyli jest ok. dwukrotnie większy.
Biegli wymieniają więcej absurdów. W pokojach znajdują się instalacje wykrywania pożarów, które są wymagane tylko w pomieszczeniach hotelowych, a jedna sala nazywana „mieszkaniem” ma podejrzanie dużo wyjść ewakuacyjnych. „Apartament” na 15. piętrze posiada z kolei skośną posadzkę i antresolę, przez co bardziej przypomina salę widowiskową lub kinową, która pomieści co najmniej 50 osób. „Rozwiązania przestrzenne zawarte w projekcie budynku w Stobnicy spełniają wymagania stawiane dla ponadstandardowego obiektu hotelowego kategorii pięć gwiazdek” – zauważa dr inż. Agnieszka Kołodzińska w swojej opinii.
„Nawet pobieżna analiza projektu budowlanego przedłożonego przez D.J.T. wskazuje, iż przeznaczenie budynku jest zupełnie inne. Zastosowane w nim rozwiązania architektoniczne są w większości niefunkcjonalne, niepraktyczne i nieergonomiczne dla budynku mieszkalnego wielorodzinnego, nawet mając na uwadze specyfikę obiektu o charakterze zamku” – czytamy w akcie oskarżenia z 2020 r. Pawłowi N. zarzucono użycie poświadczającego nieprawdę dokumentu, złożenie fałszywego oświadczenia o prawie do dysponowania nieruchomością oraz prowadzenie działalności zagrażającej środowisku, a jego synowi Dymitrowi realizowanie inwestycji na obszarze specjalnej ochrony ptaków wbrew zakazowi. Za poświadczenie nieprawdy przed sądem stanął również architekt Waldemar Sz.
Nawet gdyby założyć, że zamek w Stobnicy miał być wielorodzinnym budynkiem mieszkalnym, to 1,7 ha, które deklarował przedsiębiorca, nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Według szacunków biegłych łączny obszar inwestycji to 2,5–3 ha. Projekt, który przedłożył Paweł N., nie uwzględniał bowiem zaplecza budowy utworzonego na specjalnie osuszonej wyspie o powierzchni ok. 1 ha.
Gdy Regionalna Dyrekcja Ochrony Środowiska w Poznaniu odkryła tę rozbieżność, postanowiła uchylić swoją decyzję sprzed czterech lat. W odpowiedzi inwestor złożył skargę, w której dowodził, że przedsięwzięcie „spowodowało już nieodwracalne przekształcenia i zmiany w środowisku naturalnym obszaru, na którym jest wykonywane”. Uważał, że „zgłaszanie sprzeciwu w takiej sytuacji jest pozbawione merytorycznego sensu i celu, gdyż nie jest już w stanie tym przekształceniom zapobiec ani ich odwrócić bądź zmienić”. Jak zapewniał, nie wiedział o tym, że zaplecze budowy wlicza się jako „powierzchnia przeznaczona do przekształcenia”, którą trzeba wziąć pod uwagę na potrzeby oceny, czy inwestycja wymaga decyzji środowiskowej.
Pomylona zwrotka
Sprawa trafia do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. W wyroku z marca 2020 r. sędzia Joanna Borkowska potwierdza, że próg 2 ha został przekroczony. „Z ustalonego prawidłowo przez organy administracyjne stanu faktycznego w toku postępowania wznowieniowego wynika jednoznacznie, że obszar realizacji części inwestycji związanej z budową budynku mieszkalnego wynosi 2,71 ha” – czytamy w uzasadnieniu.
Ale jednocześnie sędzia przyznaje, że pierwotna decyzja RDOŚ została wydana prawidłowo. Do przekroczenia progu 2 ha doszło bowiem później, a tym samym z formalnego punktu widzenia nie ma przesłanki do wznowienia postępowania.
To nie koniec sprawy. Do Naczelnego Sądu Administracyjnego trafiają dwie skargi kasacyjne: jedną składa GDOŚ, drugą – stowarzyszenie Pracownia na rzecz Wszystkich Istot zajmująca się ochroną dzikiej przyrody. W marcu 2024 r. NSA oddala tę drugą, twierdząc, że nie ma „usprawiedliwionych podstaw”. Skargę GDOŚ odrzuca natomiast bez merytorycznego rozpatrzenia, uznając, że została wniesiona po terminie. Jak tłumaczył w uzasadnieniu sędzia Rafał Stasikowski, powinno to nastąpić w ciągu 30 dni od daty doręczenia wyroku WSA, a więc do 26 czerwca 2020 r. Tymczasem GDOŚ złożył skargę 1 lipca 2020 r.
Decyzja wywołuje medialną burzę. „Pięć dni spóźnienia zadecydowało o tym, że Naczelny Sąd Administracyjny odrzucił we wtorek skargę kasacyjną Generalnego Dyrektora Ochrony Środowiska w sprawie budowy tak zwanego zamku w Stobnicy” – alarmował portal Money.pl. W reakcji na krytykę GDOŚ oświadczył, że osoby bezpośrednio odpowiedzialne za spóźnienie (w tym ówczesne kierownictwo), już nie pracują w urzędzie, a zatem nie można wyciągnąć wobec nich konsekwencji służbowych.
Rzecz w tym, że – jak wynika z ustaleń DGP – to nie GDOŚ ponosi winę za sytuację, lecz wymiar sprawiedliwości. Błąd polegał na nieprawidłowym obliczeniu 30-dniowego terminu. Wbrew temu, co twierdzi NSA, GDOŚ nie otrzymał odpisu wyroku I instancji 27 maja 2020 r., lecz dopiero 3 czerwca 2020 r. Potwierdza to biuro prawne dyrekcji w przesłanej nam korespondencji. Wskazuje na to również nagłówek znajdujący się na stronie nr 2 skargi kasacyjnej. Oznacza to, że czas na wniesienie skargi nie upływał 26 czerwca 2020 r., lecz 3 lipca 2020 r. GDOŚ zmieścił się zatem w terminie.
– Błąd był oczywisty i łatwy do wykrycia. Wynikał z faktu, że zwrotka zaadresowana do GDOŚ została naklejona na kopertę do Pracowni na rzecz Wszystkich Istot – i na odwrót. Sąd powinien się zorientować, bo nie zgadzały się pieczątki i podpisy od osób potwierdzających odbiór przesyłek – mówi nam nieoficjalnie osoba znająca kulisy sprawy. Podobnie wypowiada się Iwona Domaszewska z biura prawnego GDOŚ: – WSA nakleił zwrotkę adresowaną do innego uczestnika postępowania na kopertę adresowaną do GDOŚ, a na kopertę GDOŚ – zwrotkę do tego uczestnika postępowania.
Gdy próbowaliśmy zweryfikować tę pomyłkę w NSA, ten oświadczył nam, że jako dziennikarze nie mamy „statusu uprawniającego do dostępu do akt”. Nie dostaliśmy również odpowiedzi na nasze pytania. – Wydział Informacji Sądowej NSA nie może wypowiadać się na temat dat doręczeń odpisów orzeczeń sądowych stanowiących podstawę do obliczania terminu na wniesienie środka odwoławczego w sprawie – stwierdziła wiceprzewodnicząca wydziału sędzia Iwona Bogucka.
Eksperci nie mają wątpliwości, kto ponosi odpowiedzialność. – Doszło do ogromnego błędu po stronie NSA. Odrzucenie skargi bez rzeczywistego powodu powoduje, że odbieramy komuś prawo do sądu, a tym samym do sprawiedliwego wyroku. A jest to jedno z podstawowych praw, które musi być zagwarantowane – komentuje prof. Mariusz Bidziński z Uniwersytetu SWPS, ekspert od prawa administracyjnego i konstytucyjnego z kancelarii Chmaj i Partnerzy. I dodaje, że w tej sytuacji GDOŚ ma podstawy do złożenia skargi o wznowienie zakończonego postępowania. – Zgodnie z art. 273 prawa o postępowaniu przed sądami administracyjnymi (dalej: p.p.s.a.) można złożyć taki wniosek, jeśli prawomocne orzeczenie jest niesłuszne, tzn. niezgodne ze stanem faktycznym sprawy. Należy przy tym wykazać bezpośredni związek między zdarzeniem a treścią orzeczenia – wyjaśnia rozmówca DGP. – Bez względu na wynik końcowy błąd musi być naprawiony. Inaczej dojdzie do niezgodnego z prawem pozbawienia strony postępowania prawa do sądu. Takie działanie narusza nie tylko przepisy p.p.s.a., ale także jest sprzeczne z Konstytucją RP – podkreśla prof. Bidziński.
Mimo to GDOŚ prawdopodobnie nie skorzysta z tej ścieżki. Dlaczego? Jest spore prawdopodobieństwo, że NSA nie wyda innego rozstrzygnięcia. Część zarzutów GDOŚ pokrywała się ze skargą wniesioną przez Pracownię na rzecz Wszystkich Istot, która finalnie została oddalona.
Uchybień nie stwierdzono
Doktor Mariusz Baran, radca prawny i adiunkt w Katedrze Prawa Ochrony Środowiska Uniwersytetu Jagiellońskiego, podkreśla w rozmowie z DGP, że w Stobnicy zawiodły organy administracji – a konkretnie Starostwo Powiatowe w Obornikach i Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego. To one powinny kontrolować, czy informacje podawane przez inwestora są rzetelne i zgodne ze stanem faktycznym. – Wydział architektury i budownictwa starostwa miał obowiązek zweryfikowania wszystkich dostarczonych dokumentów, w tym ich zgodności z danymi prezentowanymi przez inwestora w postępowaniu przed RDOŚ. Nie dopatrzył się jednak uchybień i zatwierdził dokumentację, a w efekcie wydał pozwolenie na budowę – mówi dr Baran.
Na dalszym etapie nadzór budowlany powinien monitorować, czy prace idą zgodnie z tym, co jest w dokumentacji. – Może być przecież tak, że w dokumentach formalnie wszystko się zgadza, ale inwestor realizuje obiekt trzy razy większy. I w takim przypadku rolą nadzoru jest reagować, np. wstrzymując roboty na placu budowy – podkreśla ekspert. Tymczasem podczas trzech kontroli urzędnicy nie dopatrzyli się nieprawidłowości. Iwona P., która pełniła funkcję inspektora nadzoru budowlanego w Obornikach, zeznała w 2019 r.: „Sprawdzałyśmy, czy znajduje się tablica informacyjna, czy sporządzany jest plan BIOZ (plan bezpieczeństwa i ochrony zdrowia na budowie – red.), czy jest tablica o ogłoszeniu planu BIOZ. W toku kontroli sprawdzano, czy użyte materiały do budowy posiadają atesty. Nie ujawniono nieprawidłowości”. Prokuratura oskarżyła urzędniczkę o nadużycie uprawnień poprzez m.in. poświadczenie nieprawdy w protokole kontroli. Zarzuty niedopełnienia obowiązków służbowych usłyszeli zaś byli pracownicy wydziału architektury i budownictwa starostwa Marek J. i Bernadeta G. W sprawie nadal nie zapadł prawomocny wyrok. Sąd w Obornikach jest na etapie przesłuchiwania świadków.
Zwodzeni i zrezygnowani
W tym miejscu warto wrócić do osoby prof. Piotra Tryjanowskiego. Poznański naukowiec znajomość z Pawłem N. nawiązał jesienią 2009 r. Poznali się jako sąsiedzi – zakupione przez rodzinę N. grunty w Stobnicy graniczyły bowiem z terenem stacji należącej do Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Hodowano w niej rzadkie i ginące gatunki ptaków (m.in. głuszce, cietrzewie i dropie) czy koniki polskie typu tarpana. Dzięki staraniom prof. Ryszarda Graczyka, który w 1974 r. założył stację, do Wielkopolski powróciły też bobry europejskie po 700 latach nieobecności na tych terenach. 20 lat później kierownictwo nad Katedrą Zoologii poznańskiej uczelni przejął prof. Andrzej Bereszyński, późniejszy przewodniczący Państwowej Rady Ochrony Przyrody. – W 1996 r. zadzwoniła do mnie dyrektorka ZOO w Nowym Tomyślu, mówiąc, że urodził się im wilk i nie wiedzą, co z nim zrobić. Wsiedliśmy więc w żuka i pojechaliśmy go zobaczyć. Po raz pierwszy w życiu miałem wtedy wilcze szczenię w rękach – wspomina prof. Bereszyński.
Wilka zabrano do Stobnicy i z czasem na terenie stacji zwierząt było coraz więcej. Na podstawie ich obserwacji powstawały prace magisterskie i rozprawy doktorskie. Stobnicką stację otwarto zaś dla zwiedzających. Gościli w niej uczestnicy konferencji klimatycznej ONZ COP14. Kręcono tam sceny do filmu „Ogniem i mieczem”, a media realizowały programy przyrodnicze.
W 2009 r. poznańska uczelnia przeszła reorganizację, w wyniku której cztery katedry zastąpił Instytut Zoologii. Jego kierownikiem został prof. Piotr Tryjanowski, wcześniej związany z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Miał całkiem inną wizję stacji niż jego poprzednik. – Przyjechałem do Stobnicy, a tam cisza. Nie słyszę gęsi, bernikli, pawi, perliczek. Idę do naszej kuchni i pytam: „Co tak cicho? Gdzie są ptaki?” – opowiada o swojej wizycie po utracie stanowiska prof. Bereszyński. – Od osoby, z którą pracowałem w katedrze kilkadziesiąt lat, usłyszałem: „Przyjechały samochody, to ładowałem”. Wyszedłem i więcej tam nie wróciłem – wspomina profesor.
Wkrótce uniwersytet postanowił sprzedać stację w Stobnicy, tłumacząc to głównie względami finansowymi. – W ostatnich latach pełniła ona głównie funkcję promocyjną i nie stanowiła terenu badawczego dla pracowników instytutu, a budynki wymagały przeprowadzenia kapitalnych remontów – tłumaczy DGP rzeczniczka uczelni Iwona Cieślik. Sprzedaż sfinalizowano w kwietniu 2016 r. Nabywcą była spółka D.J.T. należąca do rodziny N. Transakcja opiewała na 691 tys. zł.
„Na początku moje plany wobec stacji terenowej w Stobnicy zakładały jej wykorzystanie jako poligonu doświadczalnego. Niestety, stan infrastruktury i brak możliwości prowadzenia nowoczesnych badań uniemożliwiły realizację tych planów. Dlatego, nie widząc sensu w dalszym utrzymywaniu stacji w jej dotychczasowej formie, przyglądałem się procesowi jej zamknięcia i sprzedaży, jednak nie brałem aktywnego udziału w negocjacjach ani nie zachęcałem władz spółki D.J.T. do zakupu” – przekonuje prof. Piotr Tryjanowski w e-mailu do DGP. Po sprzedaży stacji naukowiec stacji odnalazł się w nowej roli. W styczniu 2017 r. dołączył do rady nowo powstałej fundacji Fauna Polski. Jej fundatorem był Paweł N. „Znam tego pana, co w Stobnicy buduje i gdyby był taki poziom poszanowania przyrody w Polsce to byłoby więcej niż wspaniale” (pisownia oryginalna) – zachwalał inwestora prof. Tryjanowski w mediach społecznościowych. W e-mailu do redakcji naukowiec zapewnia, że nie otrzymywał wynagrodzenia za zasiadanie w radzie fundacji ani za świadczenie usług dla inwestora (całe oświadczenie dostępne jest na gazetaprawna.pl). W Faunie Polski znalazło się jeszcze kilka osób związanych z Uniwersytetem Przyrodniczym, m.in. dr inż. Aleksandra Kraśkiewicz i Jacek Więckowski. Oboje uczestniczyli w tworzeniu raportów dla inwestora.
Fundacja zapowiadała utworzenie na terenie dawnej stacji „Wilczego parku”, ośrodka edukacyjnego poświęconego tym zwierzętom. Idea przyciągnęła innych przyrodników i naukowców. Gdy w 2018 r. internet obiegły zdjęcia budowanego zamku oraz ujawniono powiązania fundacji z inwestorem, część jej członków, w tym ówczesny prezes, zrezygnowała z funkcji. Niektórzy przyznawali, że poczuli się wykorzystani przez Pawła N. – Złożyłem rezygnację razem z kilkoma innymi przyrodnikami. W radzie zasiadało kilka doświadczonych osób z bogatym dorobkiem w dziedzinie ochrony przyrody i skupionych wokół idei tworzenia „Wilczego parku” – informował „Głos Wielkopolski” ekolog Rafał Kurek. „Bezpodstawne stawianie znaku równości pomiędzy działalnością fundacji a budową «zamku» oznacza tak naprawdę definitywny koniec tego wyjątkowego w skali kraju miejsca. W mojej opinii stacja edukacji w tym miejscu nie ma racji bytu, bo już zawsze będzie kojarzona ze skandalem medialnym” – tłumaczył. Afera nie przeszkodziła jednak prof. Piotrowi Tryjanowskiemu, dr inż. Aleksandrze Kraśkiewicz czy Jackowi Więckowskiemu. Zarządzają fundacją do dziś.
Obecnie teren dawnej stacji jest już zamknięty dla odwiedzających. Pracownicy uczelni formalnie opuścili ją w 2023 r., kiedy zmarł ostatni wilk. W stacji działa natomiast ośrodek rehabilitacji rysi, którymi opiekują się wolontariusze. Ale jak słyszymy, zwierzęta wkrótce opuszczą ten teren. – Wilczego parku nie będzie – mówi nam jeden z członków fundacji, którego spotykamy w Stobnicy. Zaznacza, że początkowo planowano zbudować tam kilkuhektarowe zagrody dla wilków i rysi, które byłyby dostępne dla zwiedzających, ale „fundator ich wydymał”. – Zwodził nas przez kilka lat. A to kryzys, a to pandemia – dodaje nasz rozmówca. Według jego informacji fundacja prawdopodobnie zostanie rozwiązana, a zwierzęta ze Stobnicy zostaną przeniesione w inne miejsce. W zrzutce internetowej uzbierano na ten cel ok. 90 tys. z potrzebnych 400 tys. zł.
Niech szczury biegają
O ile ekolodzy zarzucają inwestorowi zniszczenie unikatowych przyrodniczo terenów, o tyle on sam przedstawia całkiem odmienną narrację. Tablice informacyjne znajdujące się na wytyczonej wokół zamku „ścieżce edukacyjnej” sugerują wręcz, że budowa molochu przyczyniła się do poprawy stanu ekosystemu puszczy. Można się z nich dowiedzieć m.in., że fundacja prowadzi ośrodek rehabilitacji rysia; okna zamku zostały zaprojektowane w taki sposób, żeby nie uderzały w nie ptaki, zróżnicowana powierzchnia elewacji pomaga w budowie gniazd jaskółkom i jerzykom, a w sztuczne jezioro wbito drewniane paliki, na których przysiadają zimorodki. Z kolei inne tablice umniejszają walory przyrodnicze terenu – np. informują, że las otaczający inwestycję nie jest cenny, bo rosną tam zwykłe sosny, zaś na obszarze Natura 2000 znajduje się wiele obiektów, które naturze szkodzą bardziej niż zamek, jak huta szkła w Sierakowie.
– Jeżeli w środku Puszczy Białowieskiej zbudujemy oborę dla krów, to również będzie można obwieścić światu, że na obszarze chronionym pojawił się nowy gatunek. Jerzyki zagnieżdżają się też w ruinach, a nawet w nowych wieżowcach – ironizuje prof. Bereszyński. – Jeśli na kołku w zbiorniku usiądzie zimorodek – świetnie. Wrona może też usiądzie. Tyle że nie o taką bioróżnorodność w tej puszczy chodziło – kwituje.
Podobne wątpliwości budzi zbiornik wodny, który stworzono w miejsce stawów rybnych. Inwestor zapewnia, że dołożył „wszelkich starań, aby linia brzegowa powstałego jeziora była jak najbardziej zróżnicowana i naturalna”. Według niego ma ono zapobiegać stepowieniu Wielkopolski. Profesor Bereszyński widzi to całkiem inaczej: to stawy rybne zapewniały ogromne bogactwo przyrody i wpływały na ekosystemy zwierząt.
Tablice na „ścieżce edukacyjnej” nie wspominają o tym, że spółka D.J.T. w trakcie budowy zasypała 170 m rzeki Kończak bez wymaganego pozwolenia wodnoprawnego, w dodatku na terenie należącym do Skarbu Państwa. W 2021 r. urzędnicy nakazali inwestorowi przywrócić swobodny przepływ wód i nałożyli grzywnę na prokurenta D.J.T. Uchybień jest dużo więcej. Weźmy mosty prowadzące do zamku – zaprojektowała je osoba bez stosownych uprawnień, a o zamiarze ich konstrukcji nawet nie napomknięto we wniosku o wydanie pozwolenia na budowę. Na przesłuchaniu w 2020 r. konstruktor budowlany bronił się, twierdząc, że to nie są mosty, lecz bardziej „kładki pieszo-jezdne”.
Na „ścieżce edukacyjnej” można też poczytać peany o prof. Piotrze Tryjanowskim: „polskim nobliście, który jest wybitnym ornitologiem i specjalistą w zakresie zmian klimatu” (Pokojową Nagrodę Nobla otrzymał w 2007 r. jako jeden z członków Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu – IPCC). Z kolei w przyzamkowym sklepiku można kupić trzy książki, których jest współautorem. Naukowiec w e-mailu do naszej redakcji zapewnia, że nie otrzymywał „wynagrodzenia za zasiadanie w radzie fundacji ani za realizowanie usług dla inwestora”. Paweł N. i Dymitr N. nie zdecydowali się odpowiedzieć na nasze pytania.
Jakie będą losy inwestycji? Czy rozbiórka jest możliwa? Zdaniem prof. Andrzeja Bereszyńskiego przyniosłoby to więcej szkody niż pożytku: – Wyobraźmy sobie, jak wjeżdżają buldożery, spychacze, a później trzeba wywieźć pół miliona ton gruzu. Zamiast tego zamek powinien się jakoś wtopić w biotop. Niech jerzyki wiją gniazda, a szczury biegają po piwnicy. Jak na prawdziwy zamek przystało. ©Ⓟ