Bilans Polski związany z funkcjonowaniem systemu opłat za emisje CO2 w ostatnich 2 latach może być dodatni – mówi DGP Marcin Kowalczyk, kierownik Zespołu Klimatycznego WWF Polska, ekspert ds. finansowania transformacji, b. negocjator klimatyczny.
System handlu uprawnieniami do emisji CO2 (ETS) wyrósł w polskiej debacie publicznej ostatnich lat na największego szwarccharaktera polityki klimatycznej UE. Była słynna „kampania z żarówką”, dziesiątki wystąpień polityków mówiących o stratach ponoszonych przez polskie firmy i podnoszone przez rząd postulaty zawieszenia, zamrożenia lub całkowitego zniesienia ETS. Pan twierdzi, że nawet w obecnej formie i przy notowaniach powyżej 80 euro za tonę Polska może wychodzić na nim „na plus”. Jak to możliwe?
Na polskim rynku uprawnień do emisji mamy trzy grupy podmiotów. Po pierwsze, duże spółki energetyczne, po drugie, energochłonny przemysł z sektorów takich jak hutnictwo, uznawanych za narażone na tzw. ucieczkę emisji (czyli przenoszenie się produkcji poza UE), które w dużej mierze korzystają z darmowych pozwoleń. Trzecia grupa to mniejsze podmioty, które ze względu na ograniczenia finansowe mogą być zmuszone do kupowania uprawnień na bieżąco i faktycznie ponoszą koszty wysokich cen osiąganych na aukcjach – to np. spółki ciepłownicze w mniejszych miastach. Ja przeanalizowałem sprawozdania finansowe Polskiej Grupy Energetycznej, która jest największym w kraju emitentem (odpowiada za 1/3 naszych emisji objętych systemem ETS).
I jakie są wnioski?
Przynajmniej z punktu widzenia tej pierwszej grupy sprawa jest co najmniej nieoczywista. Realne koszty zakupu uprawnień są znacząco poniżej nawet najniższych cen osiąganych na aukcjach w danym roku, co jest najprawdopodobniej związane z tym, że korzystają z transakcji terminowych, czyli tzw. hedgingu.
Na czym polega ten proceder?
Z jednej strony mamy oczywiście możliwość kupowania dużych ilości uprawnień w „dołkach” cenowych na rynku pierwotnym. Ale tym, co pozwala osiągnąć wyniki poniżej minimalnych notowań w danym roku, jest zakup różnego rodzaju instrumentów finansowych, np. opcji na zakup uprawnień. Mówimy tu o współpracy czy wręcz symbiozie emitentów z tymi samymi graczami, które bywały w przeszłości oskarżane o spekulacje na rynku ETS.
Ile tak naprawdę płacą za tonę CO2 polskie koncerny energetyczne?
Według moich szacunków w 2021 r. w przypadku PGE było to średnio 23,5 euro, a w 2022 – 34,8 euro. Najniższe ceny na aukcjach w tych latach to było odpowiednio ok. 35 i ponad 50 euro. A wiemy skądinąd, że Orlen, inny wiodący gracz na tym rynku, mógł dysponować jeszcze większymi wolumenami zabezpieczonych zawczasu uprawnień.
Należałoby tu chyba pochwalić te podmioty za inteligentną politykę zakupu uprawnień…
Co najmniej równie istotne, co polityka firm, są ich możliwości. Duży może więcej. Największym graczom dużo łatwiej zabezpieczyć sobie uprawnienia w transakcjach terminowych.
Jeśli na jednej szali położymy realne wydatki spółek, a na drugiej wszystkie przychody Polski, czyli z jednej strony wpływy osiągane przez budżet ze sprzedaży uprawnień CO2, a z drugiej zaplanowane dla Polski środki z powiązanego z ETS Funduszu Modernizacyjnego, okazuje się, że ostatecznie nasz bilans może być dodatni.
O jakiego rzędu korzyściach mowa?
Jeśli przyjąć, że średni koszt emisji ponoszony przez spółki był zbliżony do tego, który wynika ze sprawozdania PGE – co, biorąc pod uwagę znaczący udział darmowych uprawnień, wydaje się założeniem realistycznym – w grę wchodzą miliardy złotych nadwyżki. A gdyby nasze zapotrzebowanie na uprawnienia – czyli emisyjność energetyki i przemysłu – szybciej i mocniej ograniczać, bilans mógłby być jeszcze korzystniejszy. Oczywiście nie twierdzę, że moje wyliczenia są rozstrzygające, one bazują na uproszczonym modelu. Istotne znaczenie z punktu widzenia ostatecznego bilansu ma też kurs euro. Liczę na dyskusję w tej sprawie.
Z jednej strony mamy korzystniejsze warunki zakupu uprawnień niż wynikałoby to z cen na rynku pierwotnym. Z drugiej przychody budżetu państwa z aukcji uprawnień. Ale jest też trzeci wymiar– o którym mówią często politycy obozu rządzącego, ale przecież nie tylko oni – tzw. luka emisji: polskie firmy emitują więcej niż wynosi nasza pula uprawnień. Zakup uprawnień wykraczających poza ten przydział oznacza pośrednie zasilanie przez naszych emitentów budżetów innych państw UE. To podstawowy argument, który świadczyć ma o negatywnym bilansie ETS.
Błąd tkwi, według mnie, w patrzeniu na rozliczenia tylko z punktu widzenia ilości uprawnień. Należy wziąć pod uwagę wszystkie transfery finansowe: to, ile środków uzyskujemy i ile musimy wydać. Dopiero wtedy możemy stwierdzić, czy w danym roku jesteśmy płatnikiem czy beneficjentem netto. Owszem, luka w uprawnieniach istnieje – co, wynika w kluczowej mierze z niewystarczających inwestycji nakierowanych na obniżenie emisji. Ale deficyt uprawnień w perspektywie całej dekady szacuje się na niecałe 700 mln ton CO2. Z kasowego punktu widzenia – to ułamek procenta przychodów z ETS.
No dobrze, Polska wychodzi na plus. Ale nasze spółki – na minus.
Niekoniecznie i nie w każdym przypadku. Firmy mogą ubiegać się o środki na zielone inwestycje, m.in. z Funduszu Modernizacyjnego. W przypadku niektórych dużych podmiotów możemy mieć do czynienia z zarabianiem na sprzedaży nadwyżki kupionych na korzystnych warunkach uprawnień. Sytuację zmieniają też plany budowy Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego (NABE). Nowy podmiot przejmie aktywa węglowe, ale uprawnienia, a zwłaszcza instrumenty pochodne, które zabezpieczają ich pozyskanie na przyszłość, najprawdopodobniej zostaną w spółkach. A wtedy będą one mogły zarobić na ich sprzedaży duże pieniądze.
Nasza „koperta” z Funduszu Modernizacyjnego na dany rok nie musi zostać wykorzystana w całości. W grę wchodzi też uzyskanie tych środków w stosunku do wydatków poniesionych na emisje. Co wtedy?
Jeszcze w 2021 r., według moich szacunków, uzyskiwaliśmy nadwyżkę nawet nie uwzględniając Funduszu Modernizacyjnego. W zeszłym roku jego rola rzeczywiście była już kluczowa. Powinniśmy dążyć do tego, żeby jak najsprawniej i najpełniej wykorzystywać te środki. Możemy mieć też do czynienia z pewnymi deficytami w krótkim horyzoncie, ale w ostatecznym rozrachunku powinniśmy wyjść na plus.
Ale czy nie jest tak, że hedging i inne praktyki pozwalające na obniżenie kosztów zakupu uprawnień odsuwają tylko w czasie koszty rosnących cen CO2?
Tak, ten bilans może się w kolejnych latach zmieniać, ale sam fakt, że w ostatnich dwóch latach finansowy uzysk z ETS mógł przewyższać koszty, jest znaczący.
W tym roku utrzymamy się na plusie?
Będzie to dużo trudniejsze, nie tylko ze względu na notowania uprawnień do emisji, ale również przez opóźnienie w powołaniu NABE. Agencja miała powstać na przełomie roku 2022 i 23 i na taki scenariusz nastawiały się spółki, które posiadają aktywa węglowe. W rezultacie liczba zachowanych przez nie uprawnień jest wyraźnie mniejsza niż przed rokiem.
W debacie coraz więcej mówi się o związanych z ETS przychodach do krajowego budżetu i wykorzystaniu tych środków. Przyniosło to poprawę efektywności i przejrzystości wydawania tych pieniędzy? Rekordowe ceny CO2 na aukcjach pozwolą obniżyć emisyjność naszej gospodarki?
Niestety na razie niewiele widzieliśmy takich sygnałów. W zeszłym roku środki ze sprzedaży uprawnień zostały niemal w całości wykorzystane na ochronę konsumentów przed podwyżkami cen energii.
W kryzysie energetycznym to chyba naturalne.
Tak, co nie zmienia faktu, że można było równolegle pracować nad strategią wykorzystania przychodów z ETS dłuższej perspektywie. Prędzej czy później będziemy musieli się z tym zmierzyć.
Co zmieni się w kolejnych latach, kiedy wchodzić w życie będą reformy z pakietu Fit for 55?
Z szacunków resortu klimatu, spółek i ośrodków analitycznych wiemy, że do końca dekady możemy osiągnąć co najmniej 50 proc. udziału źródeł odnawialnych w produkcji energii elektrycznej. To oznacza, że – przy odpowiednim wzmocnieniu programów zachęt do rozwoju OZE i magazynowania energii – do 2030 r. możemy nasz bilans znacząco poprawić.
W 2027 r. ruszyć ma nowy system opłat za emisje z sektorów transportu i budynków.
ETS 2 składa się z dwóch części, które nie do końca do siebie przystają. W systemie transportowym maksymalny przewidziany na ten moment pułap 45 euro za tonę CO2 oznaczać będzie wzrost cen paliwa na poziomie 45 gr za litr. To oczywiście będzie odczuwalne, ale jeżeli spojrzymy na podwyżki z ostatniego roku, ta nie wydaje się aż tak drastyczna. Trudno przypuszczać, żeby przełożyło się to np. na znaczące obniżenie zużycia paliw. Inaczej wygląda kwestia ogrzewania budynków – tu zwiększenie kosztów może być mocniej odczuwalne, zwłaszcza dla najbiedniejszych gospodarstw domowych. Kluczowe będzie umiejętne wykorzystanie pieniędzy ze Społecznego Funduszu Klimatycznego. Te środki powinny zostać skierowane w pierwszej kolejności na inwestycje w termomodernizację w grupach narażonych na ubóstwo energetyczne.
Biorąc pod uwagę znaczący w dalszym ciągu udział węgla w tym sektorze polski bilans netto może być ujemny?
Trzeba wziąć pod uwagę, jak projektuje się zazwyczaj systemy typu ETS, czyli rynki uprawnień do emisji ze stopniowo malejącą pulą uprawnień. W pierwszych paru latach wolumeny uprawnień będą prawdopodobnie wyższe niż realne zapotrzebowanie, co przełoży się na stosunkowo niskie ceny. Ale dopóki nie znamy konkretnych pul emisji dla poszczególnych państw, pewności nie ma.
Jak ocenia pan ostateczne efekty Fit for 55 jeśli chodzi o opłaty za emisje?
Jako kompromis. Nikt nie może uznać, że jego wyjściowe oczekiwania zostały spełnione w pełni, i nikt nie może rozpaczać.