Jak tak dalej pójdzie, to o zieleni miejskiej będziemy swoim wnukom opowiadać jak o telefonach stacjonarnych.
Jak tak dalej pójdzie, to o zieleni miejskiej będziemy swoim wnukom opowiadać jak o telefonach stacjonarnych.
Wycinka – to słowo, które działa na miejskich aktywistów i obrońców przyrody jak płachta na byka. Na warszawskim Ursynowie wierzb, klonów, robinii i kasztanowców strzeże przed piłami pani Zofia. Emerytka pisze listy do urzędników z prośbą o ułaskawienie drzew. Klonu broni przed oskarżeniami o ekspansywną naturę i wrogie amerykańskie pochodzenie, uzmysławiając, że rośnie w Polsce od 40 lat. Przypomina, że robinia (zwana mylnie akacją) ma niewielkie wymagania glebowe, dobrze znosi susze i mrozy, a dzięki licznym odrostom z płaskiego systemu korzeniowego umacnia glebę i przeciwdziała erozji. Pani Zofia ma też praktyczną linię obrony drzew: dają cień, chronią przed smogiem, są azylem dla ptaków i owadów, których oko urzędnika nie dostrzega. Toteż lepiej nie wycinać niż nasadzać. Bo na te młode zamienniki aż żal patrzeć, kiedy byle wiatr wygina je na wszystkie strony. Poza tym grab pospolity, morwa biała czy leszczyna turecka to kiepscy zastępcy, o czym piszą fachowcy w almanachach, które nosi przy sobie ursynowska działaczka. Walczy więc z drwalami, z kosiarzami, którzy strzygą trawę, niszcząc przy okazji posadzone malwy, urzędnikami wytyczającymi trawnik w miejsce malowniczych łąk barwinka. Stawką jest zieleń. Ceną – użeranie się z miejskimi decydentami.
Zamiast pięciu klimatyzatorów
Najwyższa Izba Kontroli co jakiś czas publikuje raporty dotyczące gospodarowania zielenią. W 2014 r. skontrolowała ochronę drzew w procesach inwestycyjnych w polskich miastach, wykazując, że burmistrzowie i starostowie nie wykorzystują dostępnych instrumentów prawnych w celu zapewnienia dostatecznej ochrony obszarów zielonych. Drzewa były źle zabezpieczane podczas prac budowlanych, a nasadzenia zastępcze raziły niską jakością. NIK wytknęła też lokalnym decydentom, że nie rozważają ochrony zadrzewień na etapie planowania przestrzennego.
Trzy lata temu ukazał się raport na temat zarządzania zielenią miejską przez wybrane samorządy. NIK wzięła pod lupę dziewięć miast. I wyszło, że od 2014 r. w Krakowie, Łodzi i Warszawie zieleni ubyło, a nikły wzrost odnotowano jedynie w Piotrkowie Trybunalskim (o 2,8 ha, czyli o 1,8 proc.) i Wrocławiu (o 4,36 ha; 0,3 proc.). Spadła też ogólna powierzchnia zieleni przypadająca na jednego mieszkańca – najbardziej w Łodzi (o 6 mkw.) Kontrolerów zaniepokoiła skala wycinek drzew – w latach 2015–2017 w badanych miastach z terenów należących do gmin usunięto łącznie ponad 40 tys. drzew (najwięcej w Tarnowskich Górach), a jednocześnie posadzono o 17 proc. mniej niż przeznaczono do wycinki. O utrzymanie miejskiej przyrody najmniej troszczą się Łódź i Legnica – gdzie najmocniej spadła liczba pomników przyrody i powierzchnia użytków ekologicznych.
Zieleń miejska spędza sen z powiek urbanistom, którzy zabiegają o jej rozszerzenie, ale na przeszkodzie stoi aktualny stan prawny i pasywność urzędników szczebla centralnego
Oczywiście to nie jest tylko przypadłość tych dwóch miejscowości. I nie chodzi tylko o grunty gminne. Gołym okiem widać, że gdy deweloper dorwie atrakcyjny skrawek ziemi, prędzej obok budowanego wieżowca wciśnie parking niż wytyczy skwer. Beton stoi więc na betonie i w letnie dni rozgrzewa się do czerwoności, a osiedla tworzą archipelag wysp ciepła. Na zadrzewionych obszarach temperatura powietrza jest latem niższa nawet o 8 st. C. Jeśli wszystkie drzewa zostaną wycięte pod mieszkaniową inwestycję, pozostaje założyć klimatyzację od razu po odbiorze kluczy.
Według organizacji Global Compact Network Poland i danych z raportu „Zrównoważone miasta. Życie w zdrowej atmosferze” (2016 r.), wystarczy jedno drzewo, aby poczuć wsparcie przydomowej zieleni. Bo wydajność takiego drzewa jest porównywalna do pracy pięciu klimatyzatorów przez 20 godz. na dobę. A gdyby były dwa, pozwoliłoby to zaoszczędzić nawet jedną trzecią kosztów związanych z utrzymaniem klimatyzacji. Zieleń jest ekonomiczna, bo zmniejsza zużycie energii. Instytut Gospodarki Przestrzennej i Mieszkalnictwa obliczył, że na samej Pradze-Północ w Warszawie drzewa przynoszą rocznie około 28 tys. zł oszczędności. Potrafią również w ciągu roku zmniejszyć ilość CO2 średnio o 16 ton oraz usunąć prawie 320 kg innych zanieczyszczeń powietrza, oddając w zamian 118 kg tlenu rocznie. Przeciętny człowiek średnio w tym czasie zużywa 176 kg tlenu. W 50 lat jedno drzewo produkuje tlen o wartości przeszło 30 tys. dol.
Miastom powinno się więc opłacać inwestować w zieleń. Jak jest w praktyce? Znów posłużmy się danymi NIK. W latach 2015–2016 najwięcej środków z budżetu „zagospodarowanie i utrzymanie zieleni” gminy przeznaczyły na jej pielęgnację (78 proc.), ale już drastycznie mniej na zakup sadzonek drzew i krzewów (4,8 proc.). W przeliczeniu na osobę najwięcej wydatków na tereny zielone poniosły Katowice (95 zł), a najmniej Tarnowskie Góry (17 zł), natomiast średnia to 47 zł. Kontrolerzy zachęcają samorządy, by wzorem Krakowa i Warszawy inwentaryzowały tereny zielone, i wskazują, że miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego to skuteczny sposób ochrony miejskiej zieleni przed presją zabudowy.
Władze lokalne próbują zmierzyć się z tym problemem. Powołują samodzielne jednostki, które mają zapanować nad zielonym ładem, albo delegują komórki organizacyjne w ramach struktur urzędów miast, aby trwale opiekowały się drzewami, trawnikami, skwerami, parkami. W krakowskim Zarządzie Zieleni Miejskiej powołano nawet oficera ds. drzew. Podobny zakres czynności opracował ratusz Ursynowa (tak, dzielnicy, gdzie nad zielenią czuwa pani Zofia), tworząc w tej części Warszawy stanowisko ogrodnika dzielnicy. Do jego obowiązków należy planowanie i nadzór nad rozwojem zieleni miejskiej, zakładanie nowych i renowacja istniejących obiektów zielonych, typowanie drzew cennych przyrodniczo wraz z zapewnieniem im opieki pielęgnacyjnej oraz monitorowanie nasadzeń zastępczych. Co ważne: ma w pierwszej kolejności dbać o kwestie przyrodnicze, które często przy dużych inwestycjach infrastrukturalnych schodzą na dalszy plan.
I Ursynów chwali się sukcesami swojego ogrodnika. Właśnie powstał pierwszy ogród społecznościowy, ruszył program „Zostań sponsorem drzewa na Ursynowie”, a w kwestii wycinek drzew i krzewów prowadzone są rozmowy z inwestorami, aby ponosili koszty zastępczych nasadzeń. Z tym ostatnim jest najwięcej kłopotów.
– Problem powstaje, gdy wnioskodawca nie posiada innego terenu, na którym mógłby wykonać nasadzenia zastępcze – przyznaje Bartosz Dominiak, wiceburmistrz Ursynowa, odpowiedzialny m.in. za ochronę środowiska. – Dotychczas w większości takich przypadków była naliczana opłata za usunięcie drzew i krzewów, która trafiała do budżetu miasta. Obecnie też jest wyznaczana, ale zostaje zawieszona na trzy lata, a inwestor ma obowiązek dokonania nasadzeń zastępczych. Jeśli posadzone przez niego drzewa przeżyją te trzy lata, opłatę się umarza. Jeśli nie, jest odwieszana w odniesieniu do drzew i krzewów, które nie przetrwały tego czasu.
Wiele działań ursynowskiego ogrodnika albo ma charakter rekomendacji, albo jest ciągle w planach. Dzielnica chce np. zbudować zbiornik retencyjny pod boiskiem przy nowej szkole na Kabatach, aby wodą opadową podlewać zieleń przy szkolnych obiektach. A przy istniejącej podstawówce na osiedlu Jary – w ramach jej rozbudowy – dąży do utworzenia ogrodu deszczowego. Wszystko to cenne inicjatywy, ale w wielkimi mieście takie pomysły często nie wytrzymują zderzenia z rzeczywistością. Nie tylko zresztą z planami budów.
Na warszawskiej Saskiej Kępie zastąpienie nielegalnych parkingów wzdłuż ulicy ogrodami deszczowymi nie przeszkadza kierowcom rozjeżdżać kiełkującej roślinności. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że wysiłki miasta w kwestii promowania zieleni rozmijają się z oczekiwaniami wielu mieszkańców. Ludzie często piszą petycje z prośbą o wycinkę drzew. Dwie sąsiadki pani Zofii z Ursynowa narzekały na topolę, że za chwilę się zawali i przygniecie człowieka. Słały pisma, gdzie się dało, aż przybyła ekipa z piłami i usunęła drzewo. Później wysyłały skargi dalej, bo spółdzielnia, jak już pozbyła się topoli, postanowiła zrobić tam parking, a ludzie nie mieli ochoty na cudze auta pod oknami. Albo inny przykład z tej samej dzielnicy: jeden z wpływowych mieszkańców doprowadził do wycięcia wysokiej robinii, bo z jej powodu… źle odbierał telewizję satelitarną. Drzewo dawało cień i zasłaniało bałagan na balkonach. Mieszkańcy docenili je poniewczasie.
Bój o Psią Górkę
Jest jednak i taka część mieszkańców, która zieleni broni jak pani Zofia. A czasem wręcz dopuszcza się „zielonych samowolek”, gdy nie potrafi porozumieć się urzędnikami. W ubiegłym roku mieszkańcy stołecznej Pragi przy pomocy miejskich aktywistów postanowili sami zerwać beton i na miejscu płyt chodnikowych posadzić rośliny. W ciągu dwóch godzin zdjęli około 8 mkw. chodnika. Jak sami mówią, uwolnili korzenie dwóch robinii akacjowych, które nabrzmiewały pod spodem. Między korzeniami drzew posadzili róże, żurawki, wrzosy, jaśminowiec wonny, irgę błyszczącą, liliowce, bukszpany i rozchodniki. Całą akcję nazwali „ośmieleniem ratusza do działania”, bo miejscy urzędnicy mieli zwlekać z wykonaniem prac zazielenienia ulicy. Miasto odparło te zarzuty, oskarżając społeczników o działania niezgodne z prawem, bo ulica, na której doszło do zerwania betonu, jest pod ochroną konserwatora zabytków i to nie wina ratusza, że tak długo trzeba czekać na pozwolenia budowlane i legalne nasadzenia.
Uznaje się, że jedno drzewo nowe za jedno drzewo wycięte zrekompensuje straty przyrodnicze, a to nieprawda. I jeszcze taki absurd: lokalizowanie tych nasadzeń w miejscach oddalonych od terenów objętych wycinką
Na Ursynowie kością niezgody jest budowa Parku Polskich Wynalazców na terenie rekreacyjnym nazywanym potocznie Psią Górką. Mieszkańcy chodzą tu na spacery z czworonogami i nie zgadzają się na zagospodarowanie tych terenów, zwłaszcza że obecna koncepcja kłóci się z wcześniej wypracowanymi założeniami. Spacerowicze są przeciwni budowie 12-metrowej zjeżdżalni czy parku linowego, bo te instalacje mają zaburzać naturalny charakter tego terenu. – Dzielnica planuje wykarczowanie tylko czterech drzew i twierdzi, że i tak kwalifikują się one do wycinki. Jednak mocno wątpliwe jest, czy przy budowie placu zabaw w lasku, w tym podciąganiu elektryczności do wysokich latarni, nie zostaną uszkodzone żadne korzenie. Więc nawet jeśli przy samej budowie drzewa nie zostaną wycięte, istnieje duże ryzyko ich obumierania w przyszłości. Nie mówiąc już o wpływie takiego placu zabaw na lokalną faunę, np. ptaki i motyle – wylicza ursynowski radny Antoni Pomianowski.
Klatka z huśtawką
Zieleń miejska spędza sen z powiek urbanistom, którzy zabiegają o jej rozszerzenie, ale na przeszkodzie stoi aktualny stan prawny i pasywność urzędników szczebla centralnego.
– Ochrona terenów zielonych przed zabudową czy tworzenie ciągów ekologicznych albo systemu terenów rekreacyjnych i przyrodniczych w dzisiejszym stanie prawnym jest działaniem bardzo trudnym – narzeka Anna Rembowicz-Dziekciowska, dyrektorka Miejskiej Pracowni Urbanistycznej w Bydgoszczy. – Nie ulega wątpliwości, że prawo należy zmienić, gdyż nie chroni ono ani miejskich terenów zieleni przed zabudową, ani korytarzy przewietrzających miasto, które w ostatnich 30 latach w wielu miastach zostały już zabudowane.
Pół roku temu wysłała do Ministerstwa Rozwoju petycję, w której wnioskowała o zmiany w ustawie o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym oraz rozporządzaniu w sprawie warunków technicznych, jakim powinny odpowiadać budynki i ich usytuowanie. W uzasadnieniu czytamy, że „zaproponowane zmiany regulacji mają na celu powstrzymanie postępującej od 17 lat «rabunkowej», intensywnej zabudowy poszczególnych nieruchomości”. Bo regulacje dotyczące ochrony przed zabudową terenów mających istotny wpływ na klimat miasta zawarte są zwykle w studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gminy, które ma określać politykę przestrzenną. Tyle że przy wydawaniu decyzji o warunkach zabudowy zapisy te nie są wiążące. Większość inwestycji realizowanych jest i tak nie na podstawie planów miejscowych, lecz na drodze decyzji administracyjnych. A prawo nie przewiduje wymogu zapewnienia odpowiedniej ilości terenów rekreacji i wypoczynku dla zabudowy wielorodzinnej. Toteż inwestorzy intensywnie zabudowują każdy metr terenu, a miasta zamieniają się w betonowe pustynie.
Ministerstwo przyjrzało się treści petycji. Niektóre propozycje uznało za nierealne, inne za zasadne, jeszcze inne za akurat analizowane. Ale niewiele z tego wynika.
– To problem ogólnopolski, sygnalizowany od lat. Tyle że ministerstwa i urzędnicy zajmujący się regulacjami dotyczącymi planowania przestrzennego nieustannie się zmieniają. Kolejne projekty ustaw, w tym kodeks budowlany, lądują w koszu, a nasza wspólna przestrzeń się degraduje. Problem się nawarstwia. Każdy dzień funkcjonowania chorego prawa przynosi nowe decyzje o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu sprzeczne z założeniami studium. Do tego dochodzą nowe pozwolenia na budowę, w których najważniejsze jest wyciśnięcie jak największej powierzchni użytkowej mieszkań. W konsekwencji brakuje terenów zielonych, a plac zabaw, jeśli już jest, to przypomina klatkę z jedną huśtawką – denerwuje się Rembowicz-Dziekciowska.
W Bydgoszczy też nie jest z tą zielenią najlepiej. Pani dyrektor jeszcze w 2014 r. przygotowała plan zachowania i tworzenia terenów zielonych. Aby problemy nie zostały zbagatelizowane, dołączono ankietę, którą bydgoski MPU razem z Pracownią Analiz Społecznych i Rynkowych Wyższej Szkoły Gospodarki w Bydgoszczy przeprowadziły wśród mieszkańców. Wyniki wskazywały, że większość respondentów najczęściej spędza czas wolny w przydomowym ogrodzie lub na terenach rekreacyjnych położonych blisko domu. Dopiero na drugim miejscu wskazywano Leśny Park Kultury i Wypoczynku w Myślęcinku oraz Wyspę Młyńską. Co do oczekiwań inwestycyjnych bydgoszczanie postulowali rozwijanie osiedlowych placów zabaw (12 proc. wskazań), ścieżek rowerowych (10,8 proc.) oraz boisk sportowych (9,8 proc.). Czyli infrastrukturę w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca zamieszkania. Postulaty te są nadal aktualne, co oznacza, że przez siedem lat niewiele się zmieniło.
Problemem w mieście jest postępująca likwidacja zieleni przyulicznej i przekształcenie zielonych dawniej podwórek w parkingi. Echa tego procesu Rembowicz-Dziekciowska dostrzega w widocznym od kilkunastu lat odpływie mieszkańców na tereny ościennych gmin. Ludzie szukają bliższego kontaktu z przyrodą oraz cichszego miejsca do życia. I urbaniści nie składają broni. – W przypadku Bydgoszczy fundamentalne znaczenie powinny mieć tereny nadrzeczne. Zabiegam, by odsuwać zabudowę od Brdy, Wisły czy Kanału Bydgoskiego na taką odległość, by w przyszłości pomieścić tu tereny rekreacyjno-wypoczynkowe, wygodne ciągi piesze, ścieżki rowerowe, enklawy zieleni – mówi Rembowicz-Dziekciowska.
Parki kieszonkowe
Z problemem godzenia zieleni z betonem zmaga się na swój sposób każde większe miasto. Klimat się ociepla, niby wszyscy o tym wiedzą i chcą z tej wiedzy robić właściwy użytek, projektując lokalne działania na rzecz ochrony środowiska, ale decyzje samorządów często są wątpliwe. Na przykład w Poznaniu, gdzie sensowne rozwiązania sąsiadują z kompletnie nieuzasadnionymi.
O dobrych i gorszych praktykach rozmawiam z naukowcami Uniwersytetu Przyrodniczego. Zaczynamy od plusów. – Cieszą rabaty bylinowe powstające przy ciągach ulicznych. Odzwyczajają mieszkańców od widoku golonych trawników, wprowadzają dynamikę w przestrzeń, są odporne na trudne warunki miejskie i dostarczają więcej usług ekosystemowych niż koszone murawy – wylicza dr Anna Gałecka-Drozda. Co jeszcze? Zdaniem dr hab. Agnieszki Wilkaniec przykładem pozytywnego działania było objęcie już wiele lat temu miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego terenów w północnej części Poznania, w dolinie Warty czy na południu, w dolinie Głuszynki, które wyłączono z zabudowy jako cenne przyrodniczo i krajobrazowo. Lista przykładów nieracjonalnego postępowania miejskich decydentów jest przynajmniej tak samo długa. Problemem są wycinki drzew czy źle pomyślane nowe tereny zielone, jak parki, gdzie trudno jest gospodarować wodami opadowymi, bo woda zalewa ciągi komunikacyjne i kosztowne elementy wyposażenia. Moje rozmówczynie z Uniwersytetu Przyrodniczego martwi też inny trend: otóż przy realizacji inwestycji mieszkaniowych bardzo rzadko dostrzega się potencjał w zieleni już istniejącej na działce.
– Wydawałoby się, że atrakcyjniejsze dla kupujących powinny być mieszkania w domach otoczonych przez duże drzewa. Te jednak często są wycinane, a w ich miejsce sadzi się nową zieleń, która będzie potrzebować kilkudziesięciu lat, aby osiągnąć wymiary i wartość tej usuniętej. W ostatnio prowadzonych badaniach na temat inwestycji mieszkaniowych na terenie Poznania przeanalizowano obecność drzew na działkach objętych projektami przed rozpoczęciem prac budowlanych. Na 41 działkach mogłaby ona zostać wykorzystana do aranżacji otoczenia budynków i celów rekreacyjnych. Na 31 z nich zieleń usunięto całkowicie. W pozostałych przypadkach usunięto częściowo, pozostawiono pojedyncze drzewa lub nie rozpoczęto jeszcze inwestycji, a więc los zieleni nie został przesądzony – relacjonuje Agnieszka Wilkaniec.
Miasta się dogęszczają. Powstają nowe bloki, osiedla, miejsca parkingowe. I pewnie trudno będzie zahamować ten trend. Tyle że buduje się gdziekolwiek, a w dodatku bez całościowej wizji. Rzadko dostrzeganym potencjałem są miejskie tereny rolnicze, nadal uprawiane i ugorowane. Agnieszka Wilkaniec przytacza dane GUS: w 2019 r. w Poznaniu było 7906 ha użytków rolnych, czyli 29 proc. powierzchni miasta. Potencjalnie te tereny stanowią rezerwę pod rozwój zabudowy, ale również terenów rekreacyjnych, w tym zieleni. Niestety, na tych obszarach często powstaje rozproszona zabudowa, co utrudnia ich późniejsze wykorzystanie na inne cele.
W Poznaniu też mówią o przepisach do poprawki. Przede wszystkim usuwanie drzew stało się zbyt proste i tanie. – Zdarza się, że inwestorzy, którzy mają kłopot z uzyskaniem pozwoleń na wycinkę w związku z różnymi przedsięwzięciami budowlanymi, po prostu wycinają drzewa nielegalnie, wliczając w koszty budowy kary, które przy kosztach inwestycji są mało istotne – twierdzi Agnieszka Wilkaniec. Ale są i inne problemy wymagające legislacyjnej interwencji, np. podejście do nasadzeń zastępczych. Uznaje się, że jedno drzewo nowe za jedno drzewo wycięte zrekompensuje straty przyrodnicze, a to nieprawda. I jeszcze taki absurd: lokalizowanie tych nasadzeń w miejscach oddalonych od terenów objętych wycinką. – Dochodzi do kuriozalnych sytuacji, gdy sadzi się je na terenach lasów komunalnych, w których drzew nie brakuje. A pewne przestrzenie są ich zupełnie pozbawiane. Zaostrzenie tych wymogów leży w gestii samorządów i mogłoby skutkować większą ilością zieleni wysokiej na projektowanych osiedlach, co byłoby korzystne dla ich przyszłych mieszkańców – uważa dr Gałecka-Drozda.
Jak pogodzić ze sobą dwa żywioły – beton i zieleń? Czy drzew, krzewów i łąk powinno być więcej, czy tego „zielonego marginesu” nie sposób nie nadwyrężać, bo miasto musi spełniać swoje funkcje komunikacyjne, tranzytowe, usługowe, infrastrukturalne i to one wytyczają miejskie trendy? To się da zrobić. Potrzeba tylko wpuścić roślinność do wewnątrz terenów intensywnie zagospodarowanych, w postaci np. parków kieszonkowych na wolnych działkach w zwartej zabudowie miejskiej (w Polsce parkiem kieszonkowym urzędnicy często nazywają postawienie ławeczek w towarzystwie kilku sadzonek – po wycięciu drzew już rosnących). A także inwestować w zieleń przyuliczną w postaci dużych drzew wzdłuż ciągów komunikacyjnych. No i nie bać się dozieleniać centrów miast. Wtedy jest szansa na poprawę mikroklimatu, w którym musimy żyć, bo wszyscy nie wyprowadzimy się na wieś.
Reklama
Reklama