Jan Mencwel: Źródłem mody na betonozę jest błędny wzorzec nowoczesności. Samorządowcom wydawało się, że nowocześnie to znaczy gładko, bez elementów nieprzewidywalnych. Drzewo z tego schematu się wyłamuje, dlatego tak chętnie się go pozbywano.
W projekcie specustawy o inwestycjach w zakresie przeciwdziałania skutkom suszy rozszerzono zakres nieruchomości, które obejmie opłata za utraconą retencję, czyli tzw. opłata od betonu. Czy to zatrzyma proces pozbywania się zieleni?
Argumenty ekonomiczne zawsze są najmocniejsze. To dobry kierunek, ale takie działania nie wystarczą. Znikanie zieleni to nie tylko kwestia miejskich placów i braku publicznych inwestycji w zieleń, bo nowych miejskich parków prawie się w Polsce nie zakłada. To też efekt działania prywatnych inwestorów, którzy zabudowują przede wszystkim tereny zielone. W Wielkiej Brytanii jest podział na greenfields, czyli tereny zielone, i brownfields, czyli tereny poprzemysłowe. Do zabudowy powinny w pierwszej kolejności być wyznaczane te drugie, natomiast u nas buduje się najpierw tam, gdzie jest to najłatwiejsze, czyli na terenach zielonych. A ułatwiają to kolejne decyzje osłabiające planowanie przestrzenne, takie jak np. ustawa „Lex Deweloper”.
Rząd zachowuje się w tej sprawie trochę według zasady „jedną ręką coś zepsuć, by drugą poprawić”. To nie tylko wspomniana ustawa, znosząca de facto moc planów miejscowych, ale także „Lex Szyszko”, w ramach którego znacznie obniżono opłaty i kary za wycinki drzew. Dlatego sugerowałbym, aby w pierwszej kolejności zająć się podniesieniem tych stawek. Z miast znikają dorosłe drzewa, bo dla dużego inwestora ich usunięcie kosztuje tyle, co nic. Planuje co prawda inwestycję tak, by powierzchni biologicznie czynnej było więcej: np. posadzi trawę albo zrobi zielony dach, ale drzewa znikną. A to drzewa są najcenniejszym elementem zieleni miejskiej, który nie tylko zbiera wodę, ale także daje cień, filtruje zanieczyszczenia. Nie zapominając o estetyce. Nie jesteśmy w stanie niczym zastąpić drzew w mieście.
Jak wiele ich ubywa?
Z danych NIK wynika, że w Polsce przy okazji jednej prywatnej inwestycji w mieście średnio ścięte zostają aż 123 drzewa. Znikają przy okazji budowy osiedli deweloperskich, przebudowy ulic na rzecz kolejnych pasów ruchu. Warszawa bilansuje te straty i rocznie sadzi tyle drzew, ile ich ubywa. Jednak nowe nasadzenia nie równoważą wycięcia dużych drzew. Małe rośliny potrzebują czasu, by wyrosnąć, w dodatku część z nich usycha.
Zieleń w mieście nie ma dostatecznej ochrony?
Drzewa nie są pielęgnowane, nie dba się o nie. To też wpływa na ich kondycję, a potem wycina się je ze względu na zły stan. Tyle że on nie bierze się z niczego – są niszczone podczas procesów inwestycyjnych. Nawet jeśli się ich nie wycina, to remont jest prowadzony w taki sposób, że podcinane są korzenie. Nie ma szans, by tak uszkodzone drzewa mogły dalej zdrowo rosnąć. Z kolei doprowadzenie do tego, by drzewo stało się pomnikiem przyrody, jest trudnym procesem. Parki są wpisywane do ewidencji zabytków, ale skwery czy kilkudziesięcioletnie zadrzewienia już specjalnej ochrony nie mają. Duże, dające cień drzewo można wyciąć jak każde inne: składa się wniosek i otrzymuje zgodę, bo na przykład koliduje z przebiegiem inwestycji. Co w wielu przypadkach oznacza, że komuś nie chciało się jej poprowadzić tak, by ocalić drzewa.
Czy presja związana ze zmianami klimatycznymi, z tym, że brak cienia w miastach jest coraz bardziej uciążliwy dla mieszkańców, zaczyna wpływać na politykę miast?
Po stronie władz powoli zmienia się świadomość. Wycinanie drzew staje się problemem wizerunkowym. Mogę podać przykłady z ostatnich miesięcy, gdy władze miejskie planowały duże wycinki. Mieszkańcy zaprotestowali, a decyzje zostały zmienione. W Lublinie zatrzymano wycinkę, którą zaplanowano przy okazji przebudowy drogi. W Świdnicy drzewa miały zniknąć w ramach tzw. rewitalizacji parku. Z kolei we Włodawie zaplanowano „rewitalizację” rynku z wycięciem wszystkich drzew i wyłożeniem go betonem. We wszystkich tych przypadkach decyzje zmieniono. To pierwsze sygnały tego, że mieszkańcy potrafią się coraz lepiej mobilizować, a władze zaczynają się coraz bardziej liczyć z protestami. Nadal jednak to nic, w stosunku do tego, co dzieje się na Zachodzie, gdzie miejskie władze same proponują: skujmy beton i zróbmy zielone place zamiast parkingu. W Polsce nie słyszałem o takim przypadku.
Skąd wzięła się moda na betonowanie?
Betonowanie rynków miejskich to kwestia ostatnich 15–20 lat. Skala jest trudna do zbadania. Dotarłem do ocen szacunkowych, które zrobiono na podstawie zdjęć satelitarnych, i wynika z nich, że na przykład w Krakowie ubytek powierzchni biologicznie czynnej w skali roku to 1 proc. powierzchni miasta. Mniej więcej tyle tracimy każdego roku terenów zielonych na rzecz powierzchni nieprzepuszczalnej. W mniejszych miastach ubytek zieleni może być procentowo większy. Jeśli rynek jest główną przestrzenią publiczną w mieście i zostaje wybetonowany, to strata jest bardziej dotkliwa.
Natomiast źródłem mody na betonozę jest błędny wzorzec nowoczesności. W polskim mieście stała się nim koncepcja nowoczesnego biurowca, czyli wieżowca z patio: sterylnego, pozbawionego zieleni albo z zielenią szczątkową i maksymalnie pod kontrolą człowieka. Samorządowcom wydawało się, że nowocześnie to znaczy gładko, twardo, bez elementów nieprzewidywalnych. Drzewo z tego schematu się wyłamuje, dlatego tak chętnie się go pozbywano.
Musiały się znaleźć na to pieniądze.
W latach 90. śródmieścia i centra miast były bardzo zaniedbane. Nie było środków na inwestycje w przestrzeni publicznej. Zamieniano ją w parkingi, bo przybywało samochodów. Wkrótce potem pojawiły się pieniądze unijne na rewitalizację, które wydawano w sposób nieprzemyślany. W projektach „rewitalizacyjnych” uwzględniano bowiem odtworzenie historycznej tkanki. Rzeczywiście, kiedyś na rynkach miejskich nie było drzew, tak jak nie było ich w samych miastach. Dopiero w XIX w. zaczęto myśleć, że drzewo w mieście może spełniać określone funkcje, w tym estetyczne. Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym koncepcja, że miasto powinno być zielone, wciąż należała do awangardy. Centra najbardziej zazieleniły się w PRL-u. Gdy szukano wzorca na przebudowę rynku, porównywano zdjęcia z lat 50. z tymi sprzed wojny. Zapadały decyzje o przywróceniu tkanki miejskiej przedwojennej. O betonozie polskich miasteczek zadecydowała więc źle pojęta ochrona dziedzictwa w połączeniu z błędną koncepcją nowoczesności.
O jakiej skali mówimy?
Od 2005 r. od kilku do kilkunastu miast rocznie podejmuje decyzje o zamianie zieleni na beton. Zastrzegam, że skala może być tak naprawdę większa, bo polegam tu na doniesieniach lokalnej prasy, a ta nie wszędzie funkcjonuje.