Zajmujemy się porządkami na własnym podwórku i nie zwracamy uwagi, że za płotem dużo więksi gracze niszczą, śmiecą i trują na potęgę.
Zgaś zbędną żarówkę, oszczędzaj wodę, segreguj śmieci, ogranicz plastik, jedz mniej mięsa i w ogóle kupuj i konsumuj mniej. I zamień samochód na rower... Jeżeli nie potrafisz, to wstydź się, bo niszczysz naszą planetę, a przecież „to od ciebie powinna się zacząć zmiana na lepsze”. To ostatnie zdanie do znudzenia powtarzają dziś rządy, wielki biznes i banki, często te same, które mają na sumieniu finansowanie miliardowych inwestycji w paliwa kopalne oraz zaśmiecanie i eksploatację planety w imię zysku. Dziś chętnie pouczają – już coraz bardziej świadomych ekologiczne – konsumentów, że to od ich wyborów zależy przyszłość.
Dziennik Gazeta Prawna
Problem w tym, że wszystkie te zalecenia, choć słuszne, w bardzo znikomym stopniu przekładają się na pożądany efekt makro. Przypominają wylewanie wody z wanny łyżeczką przy rozkręconym kranie. Rozwiązanie ekologiczno-ekonomicznych łamigłówek wymaga więcej niż rezygnacja z plastikowych toreb jednorazowych czy zamiana kąpieli na prysznic. Bo kiedy my jeździmy rowerem, tysiące nowych samochodów i tak trafia na rynek i jest rozchwytywanych przez mieszkańców krajów rozwijających się. Nam każą gasić światło, a w tym czasie rządzący planują budowę kolejnych elektrowni węglowych. My segregujemy śmieci, a tymczasem miliony ton plastiku trafiają do oceanów, bo nikt ich nie przetwarza. Wielu zależy na tym, byśmy zajęli się porządkami na własnym podwórku, nie zwracając uwagi, że za płotem dużo więksi gracze niszczą, śmiecą i trują na potęgę.

Drzazga w cudzym, belka w swoim

Przykładów takich zmyślnych PR-owych taktyk nie trzeba daleko szukać. Ostatnio burzę wywołała akcja „Zaczynam od siebie” zorganizowana przez Stowarzyszenie „Czysta Polska”. Punktem zapalnym był spot promocyjny, w którym aktorzy i celebryci z teatralną emfazą apelowali o osobiste zaangażowanie w ochronę przyrody, mówiąc, że mają już dość dymu, smogu i plastiku, który zanieczyszcza rzeki i jeziora. Słusznie? Oczywiście. Problematyczne jest tylko finansowanie przedsięwzięcia. „Nikt jednak, w żadnym telewizyjnym spocie nie przypomina i nie wyjaśnia nam, kto i co jest sprawcą tego stanu, kto dewastuje przyrodę, kto jest głównym winowajcą katastrofy ekologicznej choćby w regionie konińskim, gdzie odkrywki węgla brunatnego wciąż dostarczają paliwo do trujących Polaków elektrowni. Tak się składa, że i kopalnie, i elektrownie należą do Pana – inicjatora programu Czysta Polska” – przeczytamy w liście do Zygmunta Solorza-Żaka, pod którym podpisało się kilkanaście organizacji pozarządowych, w tym Młodzieżowy Strajk Klimatyczny, Greenpeace i Stowarzyszenie Eko-Unia. I dalej: „Program Czysta Polska, choć ma w założeniu wiele pozytywnych elementów, odbieramy jako zasłonę dymną, błyszczącą wydmuszkę, która ma służyć «przypudrowaniu» kontynuacji węglowych planów ZE PAK i Pana jako jego głównego akcjonariusza. Medialne show to usypianie i odwracanie uwagi, mącenie w głowie opinii publicznej, czysta socjotechnika, podczas gdy węglowy koncern cały czas planuje dewastować środowisko w imię zysku skumulowanego w rękach głównego akcjonariusza”.
Suchej nitki na inicjatywie nie zostawili również internauci. Przykładowy komentarz: „Przepis na sukces? Bierz kasę ze swoich kopalni, które doprowadziły do obniżenia się poziomu jezior w Wielkopolsce o średnio 4 m, rocznie wyciągając spod ziemi nawet 120 mln metrów wody i płać celebrytom, by płakali w spocie, jak to mają dość syfu i od teraz walczą ze zmianami klimatu”. Komentatorzy nie mają wątpliwości, że gdyby pomysłodawcy akcji rzeczywiście chcieli zacząć zmianę od siebie, to powinni przede wszystkim odstąpić od planów kontynuacji wydobycia węgla brunatnego i budowy nowych odkrywek, jak ta w Ościsłowie (miałaby ona dostarczyć w latach 2024–2036 ponad 31 mln ton paliwa).
Jak zwraca uwagę Marek Józefiak, rzecznik prasowy Greenpeace Polska, wiele innych spółek energetycznych sprytnie przerzuca odpowiedzialność za ratowanie planety na swoich klientów. Izba Gospodarcza Ciepłownictwo Polskie – zrzeszająca 280 spółek energetycznych – niedawno namawiała do przykręcenia kaloryferów, argumentując to ochroną zdrowia i klimatu. – Ktoś powie: fajnie, że zwracają uwagę na takie sprawy. Ale w dobie kryzysu klimatycznego i przy skali wyzwania, które nas czeka, należy uznać to za greenwashing. Zysk z tego, że przykręcimy kaloryfer, ma się nijak do koniecznych redukcji emisji gazów cieplarnianych, które możemy osiągnąć tylko wtedy, jeżeli te spółki odejdą szybko od węgla – komentuje Marek Józefiak. Miano greenwashingu zyskały praktyki marketingowe wykorzystujące ekologiczne trendy i żerujące na niewiedzy o ochronie środowiska.
Zdaniem Piotra Barczaka, eksperta z Europejskiego Biura Środowiska (EEB), nie tylko energetyka ma swoje na sumieniu. – Branża opakowaniowa z największymi koncernami dystrybuującymi napoje na świecie często skupiają się na symbolicznych akcjach czy pojedynczych grupach produktów, które ogłaszają jako ekologiczne. Eksponują nowe metody recyklingu chemicznego, rozprawiają o innowacyjnych bakteriach jedzących plastik tylko po to, by łudzić nas cudownymi rozwiązaniami problemu, który sami powodują, i odwrócić uwagę od tego, że z każdym rokiem zalewają świat coraz większą ilością śmieci – przekonuje. Dodaje, że te same firmy, które w Europie realizują rygorystyczne wymogi środowiskowe, nie stosują tych standardów, gdy tylko nie wymagają tego przepisy w innych krajach. – Jednocześnie w Brukseli ostro walczą, aby uniemożliwić lub przesunąć regulacje, które by im to eldorado odebrały – mówi.

Ekologia dobra, bo opłacalna

Łatwo przy tym zauważyć, że postulaty wzięcia odpowiedzialności za planetę często wcale nie skłaniają do ograniczeń, tylko zachęcają do dalszej konsumpcji, z tą różnicą, że innych, zdrowszych i bardziej przyjaznych środowisku produktów. Można się wykazać troską o wspólne dobro, a jednocześnie nie uszczuplić swoich zysków. Trudno w takich przypadkach odróżnić, na ile rzekomo ekologiczne działanie podyktowane jest realną troską o planetę, a na ile chłodną kalkulacją, że nawet niewielka dywersyfikacja swoich produktów lub usług pozwoli uszczknąć kawałek rosnącego ekotortu. W skrócie: nie zagraża głównemu biznesowi, a może przynieść dodatkowe zyski, nie tylko wizerunkowe.
Mniej więcej tak działa dziś energetyka. Ekologiczne inicjatywy nie oznaczają bowiem redukcji szkodliwego dla środowiska spalania węgla, a jedynie poszerzenie inwestycji o odnawialne źródła energii i dywersyfikację technologii. To nic innego jak często krytykowany przez ekologów model business as usual, tylko z dodatkowymi zyskami z zielonej energii. – W ostatnich latach PGE przeznaczała zaledwie ok. 1,5 proc. nakładów inwestycyjnych na OZE, a ponad dwie trzecie na energetykę konwencjonalną. Takie są fakty, których nie ukryją kampanie reklamowe zestawiające logo PGE ze zdjęciami farm wiatrowych i deklaracją, że koncern ma energię do zmian – przekonuje Paweł Szypulski, dyrektor programowy Greenpeace Polska.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość branży. PGE jest dziś największym producentem zielonej energii Polsce, a jej prezes Wojciech Dąbrowski wielokrotnie podkreślał w mediach, że spółka będzie zmierzać „w zielonym kierunku z uszanowaniem konwencjonalnej podstawy”. W praktyce chodzi oczywiście o węgiel. Jak zaznacza prezes, przestawienie energetyki opartej na czarnym paliwie na źródła odnawialne w ciągu 10 lat, jak życzyliby sobie tego ekolodzy, jest niemożliwe ze względów technicznych, społecznych i ekonomicznych.
Co z przemysłem spożywczym? Ekologiczne produkty dla niszowego grona klientów koegzystują półka w półkę z „tradycyjnymi” warzywami czy owocami z drugiego końca świata, których transport mocno odbija się na środowisku. Ba! Często same są obleczone w plastik, bo są droższe i nie wolno dopuścić do ich mieszania z „chemicznymi”.
Weźmy za przykład rosnący trend wegetarianizmu. Roślinne odpowiedniki popularnych mięsnych przekąsek znajdziemy już nawet na stacjach benzynowych. Ale ich rynkowa ekspansja nie musi oznaczać, że z automatu maleje popyt na mięso, którego przemysłowa produkcja jest jednym z większych obciążeń dla środowiska (m.in. z powodu dużego zużycia wody, wyjałowienia terenów uprawnych i emisji gazów cieplarnianych). Jeden trend może bezproblemowo funkcjonować równolegle z drugim. Z perspektywy firm zmienia to tylko strukturę zysków, które płyną z więcej niż jednego źródła.

Mit codziennych wyborów

Jakie w tym kontekście ma znaczenie, po który produkt sięgniemy? I czy nasze małe, codzienne wybory, przez wiele firm umieszczone na sztandarach jako godna naśladowania postawa, rzeczywiście mogą się przełożyć na zmianę polityki firmy, czy tylko dają nam iluzję takiego wpływu? Zbigniew Karaczun, profesor SGGW w Warszawie i ekspert Koalicji Klimatycznej, podkreśla, że sama zmiana prywatnych nawyków to za mało. Musi jej towarzyszyć inna aktywność, chociażby nacisk na polityków, żeby podejmowali właściwe decyzje. – Nie bagatelizowałbym roli wyborów konsumentów, bo chociażby to, że PGE nagle zaczęła promować swoje działania w zakresie rozwoju odnawialnych źródeł energii i ukryła gdzieś swoje elektrownie węglowe, co na marginesie uważam za oczywisty greenwashing, to właśnie efekt takiego nacisku klientów – mówi.
Wymienia też inne branże, które zmieniły się pod wpływem nacisku konsumentów. Chociażby firmy kosmetyczne, które przestały testować swoje produkty na zwierzętach (zakaz wprowadziła UE pod naciskiem obywateli), czy domy mody, które odeszły od naturalnych futer. – Sieci handlowe też coraz częściej w swojej ofercie promują wyroby rolnictwa ekologicznego i tym się chwalą – mówi ekspert. Zaznacza tylko, że zmiany nie następują tak szybko, jak powinny.
Doświadczenia z rodzimego podwórka pokazują też drugą stronę tego medalu. – W branży recyklingu głośna była sprawa jednej z większych firm produkujących napoje, która stosowała bardzo trudne w przetwarzaniu owijki na butelki z folii termokurczliwej. Spółka wygrała sprawę w sądzie, który orzekł, że nie musi zmieniać etykiet. Ostatecznie jednak wycofała się z tego rozwiązania pod wpływem presji konsumentów. Niestety, takie wywołane oddolnie zmiany to promil. W jednym z wywiadów prezes spółki dość stanowczo mówił też, że dopiero zmiana prawa wymusi na nich zmianę podejścia. I choć ja osobiście stoję murem za oddolnymi działaniami, to jak widać, znowu rozbijamy się o przepisy – mówi Joanna Kądziołka, członkini Polskiego Stowarzyszenia Zero Waste.
Sceptycznie do roli nacisku konsumentów podchodzą też sami przedsiębiorcy. – Oczywiście wybory konsumentów w jakimś stopniu wpływają na zachowania producentów. Niestety, bardzo często są one rezultatem działań marketingowych i nie są poparte gruntowną wiedzą dotyczącą oceny całego cyklu życia produktów: począwszy od pozyskania surowców, przez produkcję, transport, aż do fazy recyklingu, co bardzo trudno oszacować. Jak w takim razie konsument może dokonać najlepszego, świadomego wyboru? Stąd uważam, że preferencje konsumentów nie powinny wyznaczać trendów w rozwoju produktów i opakowań w drodze do ograniczenia ich wpływu na środowisko. Taką rolę odgrywają dyrektywy unijne, których źródłem są obszerne analizy naukowe – przekonuje z kolei Robert Szyman, dyrektor generalny Polskiego Związku Przetwórców Tworzyw Sztucznych (PZPTS).
W ocenie Tomasza Wojciechowskiego, założyciela think-tanku Instytut Gospodarki o Obiegu Zamkniętym, walka o dusze konsumentów jest jednak nierówna, bo budżety zainteresowanych zwielokrotnieniem sprzedaży korporacji idą w miliardy, z czym żaden proekologiczny i edukacyjny przekaz nie może konkurować. – Nasz gatunek ewoluował w warunkach stałego niedoboru. I w toku ewolucji mechanizm doboru naturalnego promował geny odpowiedzialne za to, co dziś nazywamy konsumpcjonizmem. Jednostki skłonne i zdolne zgromadzić więcej dóbr miały po prostu większe szanse na przeżycie. Jednak strategia ewolucyjna doskonała w warunkach ciągłego niedostatku i ryzyka nie sprawdza się w warunkach nadmiaru. A mamy genetycznie wgrane ciągle te same wzory, o czym doskonale wiedzą sztaby fachowców w korporacjach, które dążą tylko do rozkręcenia sprzedaży. Konsumentom wciska się zdanie „Oj, jest tak brudno, bo nie posprzątaliście po sobie”, żeby usunąć w cień pytanie, kto tyle tego naprodukował i w nas wmusił, tłukąc nam do głów „kup to i to, i to, a będziesz szczęśliwy”? Kto by nie chciał być szczęśliwy? – mówi.

Życzeniowe samoograniczenie

W pułapkę zawężonego i dogmatycznego myślenia w kategoriach osobistych działań wpada też część środowiska ekologów i aktywistów. W ich przypadku apel o wzięcie odpowiedzialności za planetę sprowadza się często do nawoływania do indywidualnego ograniczenia konsumpcji, co ma nas uwolnić od kapitalistycznego paradygmatu ciągłego wzrostu gospodarki, w której jedyne, co się liczy, to PKB. Skrajnym przykładem mogą być antynatalistki, które deklarują, że nie będą rodzić dzieci, by ograniczyć przyrost naturalny i zniwelować wpływ ludzi na środowisko. Pobrzmiewa w tym ważna dla tego środowiska myśl, że nieograniczony wzrost nie jest możliwy na planecie o ograniczonych zasobach. To – znowu całkowicie słuszne – hasło „Granic wzrostu” Dennisa Meadowsa. Często jest ono interpretowane tak, że bez ograniczeń po stronie konsumentów nie uda się zatrzymać postępującej degradacji środowiska.
Czy jednak samoograniczenie konsumpcji jest w ogóle możliwe na poziomie globalnym? Niewykluczone, że dyskusja o ograniczeniu potrzeb to wymysł bogatej Północy – obcy miliardom ludzi z biedniejszych regionów globu z ich aspiracjami dogonienia Zachodu. – Badania socjologów wskazują, że nie da się ominąć faz rozwoju świadomości i zasobności konsumentów, co wskazuje, że dopiero społeczeństwa o wysokim poziomie dobrobytu i zamożności są w stanie znacznie ograniczyć chęć posiadania i konsumpcji – podkreśla Robert Szyman. Innymi słowy, nasza konsumpcyjna wstrzemięźliwość, do której zachęca część ekologicznych środowisk, sama w sobie nie zahamuje jeszcze aspiracji rozwijającego się świata.
– Chciałabym wierzyć w to, że Europa jest przewodnikiem na ścieżce do zielonej zmiany i jej działania pozwolą uniknąć innym krajom tego, przez co my już przeszliśmy. Aby tak było, kraje europejskie muszą m.in. przestać zasypywać odpadami państwa Azji czy Afryki, tworząc prawdziwą, lokalną gospodarkę o obiegu zamkniętym, opartą przede wszystkim na prewencji ich powstawania – odpowiada Joanna Kądziołka.
Być może na argument o konieczności globalnego ograniczenia konsumpcji powinniśmy patrzeć inaczej, od kiedy wybuchła pandemia i gospodarki na całym świecie zostały zamrożone. Już widać, że tam, gdzie człowiek się wycofał, odżyła przyroda. W zazwyczaj zabrudzonych kanałach Wenecji mają ponoć pływać delfiny, poziom zanieczyszczenia powietrza spadł, emisja dwutlenku węgla z przemysłu i transportu również. Dla wielu jest to sygnał, że nasze wybory jednak mają znaczenie i jako ludzkość potrafimy przeżyć na zwolnionych gospodarczych obrotach, a korzyści są widoczne gołym okiem. Idąc tym tropem rozumowania, można by więc powiedzieć, że gdyby tylko wystarczająco dużo ludzi podjęło się takich indywidualnych aktów ekologicznego heroizmu, to moglibyśmy realnie zmienić świat i nie trzeba by do tego pandemii.
Czy mamy taką siłę sprawczą? Międzynarodowa Agencja Energii przewiduje, że na skutek zamrożenia gospodarki globalna emisja CO2 spadnie w tym roku o 8 proc. To dużo, bo osiągniemy tym sposobem poziom emisji sprzed 10 lat (a rok w rok emisje wzrastały lub utrzymywały się na podobnym poziomie). Wciąż jednak jest to tylko kilka procent, a przecież cały świat zwolnił obroty, a niektóre branże zaliczane do najbardziej szkodliwych (np. lotniczy transport pasażerski) nie działają. Co gorsza, mimo tego spadku, przewiduje się, że emisje w 2020 r. będą największe w historii.

Bez legislacyjnego bata nie da rady

Zdaniem ekspertów świadczy to tylko o tym, że indywidualne działania i wciśnięcie gospodarczego hamulca to jeszcze za mało. Wyłączeniem światła w kuchni nie zmienimy tego, że ponad 70 proc. energii w Polsce pochodzi z węgla. Do tego konieczne są zmiany strukturalne. – Jeżeli system utrudnia ludziom bycie eko, to nie można ich za to winić. A dziś to szkodliwe dla planety działanie ma wsparcie państw i wielkiego biznesu – twierdzi Marek Józefiak. Przykład? Energetyka węglowa, czyli biznes emitujący najwięcej gazów cieplarnianych w Polsce (ok. 150 mln ton CO2 rocznie, czyli około pięć razy tyle, ile pochłaniają w Polsce lasy), jest dotowany kwotą kilku miliardów złotych rocznie.
Tu dochodzimy do sedna problemu. Nadmierne skupienie się na oddolnym, indywidualnym działaniu może odciągać nas od potrzeby wdrożenia systemowych rozwiązań. W świecie, w którym każdy wybór ma znaczenie dla planety, liczy się nawet najmniejszy krok w kierunku zielonej przyszłości. Efekt jest jednak odwrotny od zamierzonego. Rządy chwalą się, że robią, co mogą i wprowadzają przepisy, które pogodzą wzrost PKB z celami klimatycznymi. Firmy, że redukują jednorazowe plastiki, zamykają obieg surowców, wdrażają niskoemisyjne rozwiązania. Mieszkańcy też mają powód do dumy, bo przecież nie są bierni: segregują śmieci, nie wyrzucają jedzenia, kupują energooszczędny sprzęt, niektórzy nawet uczestniczą w marszach klimatycznych. Poklepujemy się po plecach, a realnie nic się nie zmienia.
– To niebezpieczne zjawisko. Czujemy się świetnie ze sobą i swoimi wyborami, wydaje nam się, że swoje już zrobiliśmy. Oczywiście zachowanie jednostek jest ważne, ale to wielkoskalowe, długoterminowe decyzje, takie jak transformacja energetyczna, programy ochrony powietrza czy system dopłat mają kluczowy wpływ na sytuację, w której się znaleźliśmy. Tymczasem państwo, zamiast radykalnie dążyć do ograniczania emisji, w swojej narracji obciąża obywateli odpowiedzialnością za stan powietrza, klimatu czy suszę – mówi Weronika Michalak, dyrektorka Heal Polska. Dodaje, że wiele decyzji czy deklaracji podejmowanych jest na poziomie europejskim czy ogólnoświatowym. Na przykład redukcje emisji negocjuje się na kolejnych szczytach klimatycznych, konwencja z Minamaty uregulowała kwestię skażenia środowiska rtęcią, dziury ozonowej dotyczyły konwencja wiedeńska czy protokół montrealski. To wszystko działania na wielką skalę. – Obywatele pozornie nie mają na nie bezpośredniego wpływu, choć powinni jasno komunikować rządzącym swoje oczekiwania, wywierać na nich presję i sumiennie rozliczać z ich decyzji. Czasem politycy w dobie wyborczych kalkulacji zobowiązują się do uwzględnienia ekologicznych działań i niestety w wielu przypadkach na tym się kończy – mówi ekspertka.
Cóż więc nam pozostaje, skoro oddolna presja armii świadomych ekologicznie jednostek pozwala wygrywać bitwy, ale już nie wojny, a generałowie, którzy mogliby odwrócić bieg historii, są uwiązani politycznymi i biznesowymi uwarunkowaniami? Odpowiedzią jest połączenie wysiłków. Indywidualna poprawa i systemowe reformy. Konieczność takiej synergii potwierdzają nie tylko ekolodzy, ale też przedstawiciele biznesu, chociażby producenci i przetwórcy tworzyw sztucznych. – Kwestia odpadów wymaga równoległego działania na wielu poziomach: od ram legislacyjnych na poziomie międzynarodowym poprzez działania poszczególnych państw, zmianę filozofii opakowaniowej w ponad narodowych koncernach, aż po samoświadomość klientów. Takie zmiany wymagają jednak czasu, a ich efekty nie są widoczne od razu – mówi Robert Szyman.
Innej drogi, jak się wydaje, nie ma. Wyzwania, z którymi się mierzymy, są za duże, by móc sobie pozwolić na wykluczenie kogokolwiek ze wspólnej walki.
Wyłączeniem światła w kuchni nie zmienimy tego, że ponad 70 proc. energii w Polsce pochodzi z węgla. A ten biznes jest dotowany kwotą kilku miliardów złotych rocznie